FRAZA nr 4 (94) 2016
Ukraińskie i nowojorskie powietrze Wasyla Machny
Trudno pisać o czymś, co jest kompletne. Nie prowokuje żadnego krytycznego dramatyzmu w sercu recenzenta. Po prostu dobra proza. Wasyla Machnę znałam do tej pory jako poetę. Nie wiem, czy nadal pisze wiersze, czy przerzucił się wyłącznie na tak zwaną mowę niewiązaną. Jeden z epizodycznych bohaterów jego opowiadań („młody Europejczyk ubrany po bengalsku” ) rozmawia o poezji z alter ego autora:
- Nie lubię wierszy.
- Ja również.
- Pan?
- Czemu to pana tak dziwi?
- No bo pan pisze wiersze.
- Nie piszę już od dwóch lat.
Nie mogą przejść obojętnie nad takim dictum żaden brat i żadna siostra w poezji. I aby nie uderzyć w sentymentalne tony, nazywając je w emocji fundamentalnymi, powiem tylko, że szkoda tej porzuconej poezji Machny, jeszcze nienapisanej, ale przecież od dawna wpisanej w to co, od roku 1993, w wielu poetyckich wydaniach, wciąż świeci i drga. Można przecież uprawiać płodozmian. Czy poezja jest aż tak zgarniająca, że romans z innym gatunkiem literackim może odrzucać ten przyrodzony kamień?
Oprócz pisania opowiadań Machno uprawia eseistykę i dramaturgię. Artur Rimbaud, co prawda, też porzucił poezję. Ale on to zrobił totalnie, jeszcze za młodu rzucił wszystko dla świata materialistycznego. Według mnie nie istnieje przekonujące wytłumaczenie na odrzucenie poezji. Chciałabym zadać byłemu poecie to pytanie osobiście: Czy w ogóle da się być byłym poetą?
Niemniej opowiadania Machny są poetyckie. Przytoczę mały fragment jednego z nich o miejscu o inspirującej nazwie Bazar, zatytułowanego Kury nie latają, która równocześnie wpisuje się w piękny i pojemny tytuł całego zbioru opowiadań Listy i powietrze:
Niczego jeszcze nie rozumiałem, bo wierzyłem w dziadkowe proroctwa, że kiedyś będziemy kurami, mrówkami i rybami, a nasza pamięć będzie lekka jak powietrze własnego domu.
Nadejdzie czas, kiedy nasze kury zniosą białe jajka życia i śmierci: czy to na bożonarodzeniową, rozesłaną na podłodze słomę, czy to dla naszych przezroczystych słów.
Nie wiem czy to przypadek, że przychodzi mi cytować powyższe akapity w Boże Narodzenie (25.12.2016, Zakopane).
Jednak, co ważne, ukraiński pisarz nie popełnia częstego grzechu poetów piszących prozę. Jego opowiadania są mięsiste, pozbawione iluzoryczności, symboli, dalekich metafor, surrealnych odskoczni. To literatura opisująca rzeczywistość bez pretensji do ustanawiania własnej, suwerennej rzeczywistości tu, teraz i na wieki. Chciałoby się to zdanie dopełnić ironicznym „amen”. Piję wszak do siebie, ostatnio stojącej okrakiem między poezją a prozą, czuję się zatem nieco usprawiedliwiona w swoim frenetycznym (nie)obiektywizmie.
Machno jest amerykański w stylu, gdy tworzy opowiadania osadzone w realiach amerykańskich, takie jak Dom w Baiting Hollow, Solo drozda i Kiedy na szyję zakładają wianek z suchych aksamitek. A „słowiański”, kiedy pisze o Czortkowie i Tarnopolu (Kapelusz, daktyle, śliwki, Na dworcu autobusowym, Polski rower, ruska rama) oraz innych rodzinnych okolicach, umieszczając ich akcję w kontekście historycznym lub współcześnie o tych czasach, kiedy „jeszcze nie znał Nowego Jorku, a Nowy Jork nie znał jego – i jakoś obchodzili się bez siebie” (Kury nie latają).
Natomiast w takich opowiadaniach, jak Brooklyn, 42 ulica oraz tytułowym Listy i powietrze, mam wrażenie, że Machno jest równocześnie amerykański i ukraiński. Nie chodzi mi o tematykę, ani o to, że pisarz płynnie i zajmująco miesza w nich wątki i historie z życia bohaterów, którzy funkcjonują w tych dwóch światach (on sam mieszka w Nowym Jorku od roku 2000). Mam na myśli formę przedstawienia historii. Jest w nich jakieś znamię „mimikry” (współczesne mimesis?) wobec dookolnej rzeczywistości, miejsca i literackiego dziedzictwa, które wchodzą pisarzowi pod skórę, kiedy spisuje konkretną sytuację lub wydarzenia.
Pisząc o Ukrainie - Ukraińcach, Polakach, Żydach i Cyganach tam żyjących -nabiera w płuca jakby więcej powietrza i kiedy go wypuszcza, wypowiada zdania na bardzo długim wydechu, aby nadążyć za gęstniejącymi myślami, zapętlonymi historiami, dodawać im przestrzeni, maksymalizować pojemność. Natomiast w opowiadaniach „amerykańskich” hołduje tradycji prostej, linearnej fabuły. Zdania są krótsze, kontakt z bohaterami podobny do filmowego; choć zdystansowany, jest niemal organoleptyczny, a konteksty miłosne, towarzyskie, obyczajowe są ahistoryczne lub wpisane w kontekst globalny.
Kiedy zatem przedstawia ród Respaldiza, osiadły na wschodnich terenach dawnej Rzeczpospolitej, stosuje retardacje i retrospekcje, które utrudniają czytelnikom swobodne podążanie za historią i układanie jej w głowie w porządku linearnym. Opisując w ten sposób życiorysy niezwykle powikłane, ponadto ukazuje je w czasie wojen i w okresie międzywojennym. Ale przecież takie są losy ludzkie, inne na starym kontynencie, a inne w Ameryce, i to właśnie pisarz chce nam powiedzieć.
Europejskie opowieści, lepiej mu znane, wcale nie są łatwiejsze do ogarnięcia, z powodu swojej wielości i rozpiętości dziejowej. Trzeba przedzierać się przez setki szczegółów historyczno-geograficznych, rodzinnych, uczuciowych, przez chaos historii, aby dotrzeć do jakiegoś wartego uwagi makro- i mikroświata. Historii pięknej, tragicznej, paradoksalnej, niesprawiedliwej, nieodwołalnej, inercyjnej, pokrętnej, wielonarodowej, prawdziwej, wielowątkowej, piętrowej w górę i w dół – jedynej w swoim rodzaju.
Swoim „historycznym” opowiadaniom pisarz poświęcił ogrom badań i dociekań. „Przeczytał gazety, które wychodziły we Lwowie i Tarnopolu za Austrii i za Polski, poznał różnorodne świadectwa mieszkańców, przejrzał setki zdjęć, kadry kronik różnych czasów na You Tube” . Nie znalazł materiału faktograficznego w książkach. Musiał stworzyć własne tropy wokół rodowodu rodziny Respaldizów z miejscowości Bazar nad Dżurynką, dziś ukraińskiej, kiedyś „należącej do czortkowskiej nahiji ejaletu kamienieckiego paszałyku podolskiego”, gdzie żyli razem Ukraińcy, Polacy, Żydzi, Ormianie, Turcy, potem podlegającej administracyjnie imperium austro-węgierskiemu, krótko Rosji, zawsze jednak leżącej na jakiś kresach.
Metaliteracko łącząc je z własną rodzinną i osobistą historią, poprzez Nowy Jork, Ottawę, Bilbao, Jazłowiec, Kamienic Podolski, Tarnopol, Antoniwce, Bukowinę, Kijów, Pokuć, Bukareszt, Sztokholm, Zaleszczyki Małe, Wiener Neustadt, Linz, Żółkiew, Kraków, Rabkę-Słone, niemiecki Murnau, Wolę Czarnokoniecką, Kańczugę i Dubno na Podkarpaciu, Czortków, Buczacz, Tłuste, Bełżec, Lwów, „Permski Kraj” za Uralem, Warszawę, Katta Kurgan w obwodzie samarkandzkim.
Pozornie łatwiej jest pisarzowi pracować ze szczegółami kreującymi uniwersalne emocje, drobiazgami nieznaczącymi wiele lub nic, grymasami, przedmiotami, kwiatami, kamyczkami swojej własnej historii w kontekście anonimowych osób, a zapamiętanych tak, jakby to były psychologiczne kamienie milowe. Na tym głównie pisarz zbudował historie amerykańskie.
Pisarz nie jest rewolucjonistą formy prozatorskiej. „Być nim nie muszę”, zdaje się mówić poprzez swoje klasyczne, dobrze znane, bliskie, oswojone podejście do sposobu uprawiania narracji. Opowiadania Wasyla Machny spełniają się w jakości swojej prozatorskiej materii, co można docenić w języku polskim dzięki doskonałym przekładom Bohdana Zadury, też rodem poety (i poezji pozostającemu wiernym). Ta proza wpisuje się w klasykę literacką XX wieku. Nie prowokuje do komentarzy o stylu pisarskim. Jest po prostu dobra i przynosi historie, które chce się poznać i przeżyć. Lub odwrotnie - ciekawe opowieści - czy to osobiste, czy wzięte z historii lub z życia, niosą ze sobą taką, a nie inną, wysoką formę. W końcu, powiem nieodkrywczo, doskonała proza to symbioza formy i treści, komplementarność, nierozerwalność, niemożność dostrzeżenia szwów między nimi. I tak jak nie ma szwów między treścią i jej sposobem przedstawienia, tak nie ma śladów szycia na tkaninie tłumaczenia. Ani jednej fastrygi. Ani jednego ściegu.
„Listy i powietrze”
Wasyl Machno
Przekład: Bohdan Zadura
Wydawnictwo: Wschodnia Fundacja Kultury „Akcent”
Lublin 2015