DANA GIOIA
CZAS LITERATURY nr 3 (19) jesień 2022
JABŁONIOWY SAD
Chyba nie pamiętasz – tego sadu
Po którym łaziliśmy w kwietniowe popołudnie,
Wspinając się na wzgórze za opuszczoną farmą.
Ja, miejski chłopak, który nigdy nie widział gaju
W pełnym rozkwicie ani nie oddychał gorzko-słodkim
Zapachem kwiatów zmieszanym z kurzem.
Nad nami ćwierć mili drzew w wonnych rzędach
Kopuł. Spacerowaliśmy alejką
Sami w wiosennej efemerycznej katedrze.
Mieliśmy szczęście, szczerze mówiąc,
Że byliśmy zakochani, ale nie kochankami –
Jasny palący płomień, sycony czystym pragnieniem.
Niczego nie skonsumowano, takie sekrety wychodzą na jaw!
Był moment kiedy stałem za tobą,
Wyciągnąłem rękę aby cię odwrócić w moją stronę … ale zastygłem.
Czego chcieć więcej od tego dnia?
Wszystkiego oczywiście. Może o to właśnie chodziło –
Dowiedzieć się że to, czego nie pochwycimy, przepada.
SIEDEM GRZECHOW GŁÓWNYCH
Daruj sobie tę pozostałą szóstkę, mówi Pycha.
Oni cię tylko wykorzystują.
Wprawdzie Żądza to laska,
ale ty możesz być lepsza.
I dlaczego ciągają nas
do tej tandetnej knajpy?
Jedzenie jest tak złe, że nawet Obżarstwo
nie jest w stanie dokończyć dania.
Spójrz jak Chciwość
znów napełnia swój kieliszek
myśląc, że nikt nie widzi,
podczas gdy Zazdrość łypie na twój talerz.
Szlag, jeszcze nie skończyliśmy, a Gniew
już się wykłóca o rachunek.
Tylko ja zwykle zostawiam
przyzwoity napiwek.
Niech spadają, cieniasy!
Na szczęście gruba dupa
Lenistwa już wychodzi.
Ale poczekaj. Opowiem
o tym co nie każdemu się podoba –
o szczególnej satysfakcji
trwania na pokładzie kiedy odpływa
ostatnia zapyziała szalupa.
PŁONĄCA DRABINA
Jakub
nigdy nie wszedł na drabinę
płonącą w jego śnie. Sen
przygniótł go jak brudny
kamień
i kiedy
miał się podnieść
jak płomień aby dołączyć
do chóru, poczuł, że ma dość
podróży
i zamknął
oczy na Serafinów
unoszących się bezwiednie
przez niemożliwe przestrzenie
pomiędzy szczeblami,
przegapił
kiedy wspinali się po świetlistej
drabinie, powoli znikając
w rozproszonym świetle
pomiędzy gwiazdami,
przespał
to wszystko, kamień
na kamiennej poduszce,
drżący. Ciążenie
zawsze większe niż pragnienie.
ZADUSZKI
Przypuśćmy, że nie ma nieba ani piekła,
A zmarły już nigdy nie opuści ziemi,
I że, kiedy ciało gnije, dusza się uwalnia,
Słaba i ułomna w drugim urodzeniu.
I potem niewidzialna, wznosząc się do światła,
Każda trafia na świat, którego nie dotyka i nie słyszy,
Gdzie barwy blakną i, gdy dusza woła,
W powietrzu trwa niezmiennie nieprzerwana cisza.
Jak płaski wydaje się ocean bez swojego ryku.
Bez ukłucia soli, rześkiego podmuchu.
Zachód słońca rozmywa się w szarawy opar
Poranny opad śniegu jest tumanem prochu.
Nie czują igieł leśnego poszycia.
Sosny tym razem nie mają zapachu.
Przekraczając strumień, obserwują przepływ
Nieprzerwany gdy do wody schodzą z brzegu.
Chcą aby wiatrem stały się ich głosy
Nienamacalnym jak one – podobnie do ich płaczu
By w koronach drzew wyły, przesłaniały księżyc,
Kotłowały czarne chmury wyżymane w deszczu.
Ale one są cichą wschodzącą mgiełką.
Smugą dymu w powietrzu rozwianą.
Obserwują cienie rosnące na trawie.
Blednięcie róży jest dla nich rozpaczą.
JĘZYKI OGNIA[1]
Po śmierci syna
Ani smutki popołudnia, czekające w cichym domu,
Ani noc bezsenna, nie przynoszą ulgi, kiedy pamięć
Powtarza swoje oskarżenie.
Ani poranny ból złudnego marzenia, ani modlitwy
Improwizowane do niepoznawalnego boga
Nie potrafią ugasić żaru.
Nie jesteśmy już tacy sami. Śmierć przemówiła swoim językiem ognia
I naszą niewinność skonsumowały nieubłagane
Płomienie.
Pociesz mnie kamieniami. Ugaś moje pragnienie piaskiem.
Podaję ci tę dłoń winowajcy pokrytą bliznami
Aż inni połączą nasze prochy.
tłumaczenie: Krystyna Lenkowska
[1] Angielski tytuł to „Pentecost”, odnoszący się do płomieni nad głowami Apostołów, rozdzielonych języków w kształcie ognia, które pojawiły się po zstąpieniu Ducha Świętego w pięćdziesiątym dniu po Zmartwychwstaniu