KRESY
POŁUDNIOWO-WSCHODNIE
zeszyt specjalny
Przemyśl 2006

ETIUDA ZIMOWA

Wstaję rano po to aby dać dowód
Aby ci do głowy nie przyszło, że nie mogę się obejść.
Nie wstaję.
Ruchem rzęs otrząsam śnieg na gałązkach za oknem.
Nerwowe mruganie zatrzymuje łzy
W źródle. Już nie widać nic
Poza białym.
Szklę szyby w gęste wzorki mantry.

Ciekawe jak to się zacznie
Bo koniec był mało spektakularny.
Duble duble do jednego ujęcia
I nie było pod ręką adekwatnego światła.
Śnieg oślepiał usta.

DYKCJA

W ciasnej spelunce
Francis Bacon jak żywy
Ogniki zębów nad togą i pastorałem z krzesła.

A w Rynku nad ranem głowy i torsy i torsje
Na pamiątkę jakiejś wojny trojańskiej.

Doskonała czaszka obciągnięta kamienną skórą
Polegująca lub powalona na prawe ucho
Z oczami zamkniętymi pod ciężarem zdziwienia.

Ćwiczę dykcję:
Mimika – Mimikra – Mitoraj.

A ty rzucasz cyniczne cóż nawet nie poruszając swoją
Apollińską wargą.

BIESZCZADZKA REGENCJA

Pochylamy się nad nurtem Jabłonki jak bliźniaki syjamskie
Zrośnięte udami.
Zrobiłam dłonią tamę żeby zatrzymać czas a ona po chwili
Popękała na pięć palców. Każdy w swoją stronę świata.

Wcieram wodę we włosy i nagle widzę cię
Krótkowzrocznie przez bielmo strachu. Rozpoznaję
Po złocie w oczach: Król Maciuś Pierwszy.

Tyle lat Echnatonie, Ramzesie, Seti!

I nic się nie zmieniło
Tylko ból w kościach udowych.

Czuję kurz na języku. A kysz.

Starte na proch sakramentalne słowo krąży nad Połoniną Wetlińską.
Całuję cię w jego ślad na ustach zgodnie z dworską
Etykietą.

KRUCHOŚĆ

Mówisz że ziemia której dotykamy jest osuwiskiem.
Idziemy grzbietem języka gdzie rosły
domy z paleniskiem w sercu.
Nie wiemy co się potem z nimi stało.
Może drwal je wyrąbał jak pusty dąb i wykarczował im
rosochate piwnice.

I nic nie posiał prócz wiatru.

A może partyzant zgubił szlak na Magdalenkę i spalił siedlisko
ze strachu przed cieniem.

I nic nie posiał prócz strachu.

Został po nich dziki sad z jednej strony podobny
do brzeziny a z drugiej do wierzby z mokradła.
Po drwalu i pożodze – sam domysł.

Wychodzimy z ust doliny, przecinamy w poprzek pierś góry
pokrytej gorsetem asfaltu i wspinamy się po łonie
krajobrazu, na którym stoi teraz nasz dom
z ogniem opartym o drzwi kominka

ze szkła.

LEKCJA OPRAWY

W galerii w Przemyślu obrazy patrzą na mnie całą twarzą.
ich patrzenie jest tunelami światła u wylotu mojego oka.
A w każdym tunelu – świat jednej chwili.

Najbardziej dyscyplinuje mnie ta chwilość. Bez niej byłabym swoja własną
świnką morską na poligonie, który nie zna słowa kres.
Trzymam się kurczowo czasu i na fali mijania trwam z zapartym tchem
aby nie przegapić bezpowrotnego.

W domowej galerii wieszam momentalne światy w oprawach stosownie do przypadku:
w anty-ramach, w przestrzeni ograniczonej drewnianymi krzyżami, złoconych flamandach,
w ramach zakreślonych ręką.

Obraz od strony krzesła: stół, czerwony obrus z wypaloną dziurką, twoja ręka do łokcia.
Od strony stołu: krzesło jak bezgłowy kaleka. Wytwornie puste.
Dalej: krzesło z tobą na nim (lub na niej; kto wie jaką płeć ma to krzesło).

Ty w drzwiach jak apostoł Piotr lub Filip.
Wieszam was tuż mad łóżkiem
jak ikonę bizantyjską
zastygłych in dubio.

MIASTU KTÓRE NIE PRZYSZŁO

Don’t eat the yellow snow
Frank Zappa

Nie jesteś poetą, madame.
Piszesz różowa trawa mowa
Karmazynowa ulica
Wiatr, całowanie śniegu.

Nie ukradłaś nie porzuciłaś
Nie skłamałaś nie zabiłaś.
W zasadzie nie zabiłaś.

Twoje ciało pulsuje pobożnym szeptem.
Twoja skóra przywiera do ciebie tak gładko
Że idąc nie zahaczasz powietrza i uwagi.

Nie stręczysz nie bluźnisz
W zasadzie nie zabijasz.
Kartujesz mierzwę czasu
Piszesz całowanie śniegu do krwi.

Nie jesteś poetą, madame.
I nie ma miasta karmazynowej powodzi.
A w każdym razie nie było go tu dziś

O świcie.

ZWIĄZEK Z KAFKĄ

Zastukał niemrawo jakby chciał odejść z kwitkiem.
Kiedy otworzyłam drzwi był ocalony i rozczarowany.
Potem stał na środku pokoju milczący, nieobecny.
Kiedy za oknem włączył się alarm samochodowy
zaczął gestykulować naśladując komiwojażera sprzedającego
jakiś podły towar.
Nie usłyszałam co mówił.
Wychodząc położył kwiaty na konsoli w holu.
Uświadomiłam sobie, że to były oświadczyny.
Podbiegłam do okna żeby zobaczyć jak wyglądał z tyłu.
Na podwórzu bawiły się dzieci.

Ein zwei drei Polizei.
Raz dwa trzy ścigasz ty.

Wrócił nieoczekiwanie. Pocałował mnie niezręcznie
i niechętnie. Kiedy znów włączył się alarm zbiegł po schodach.
Na podwórzu stara kobieta karmiła gołębie.
Wyciągnęła otwartą dłoń do niego jak do ptaka.
Wydawało się że nikt i nic nie słyszy natrętnego dźwięku.
Że on jest tylko w mojej głowie.

Kilka lat chorowałam. A może tylko wyjeżdżałam.

Przyszedł list z urzędu cywilnego stanu, szara koperta.
„Sz.P. Kafka. Priorytet”.

(wiersze: Krystyna Lenkowska)