"Henryka Wańka język krajobrazu” Wiadomości ASP, nr 81, kwiecień 2018

Krystyna Lenkowska: Jesteś erudytą, człowiekiem renesansu: malarzem, eseistą, prozaikiem, twórcą scenografii teatralnych i filmowych, autorem plakatów. Fascynujesz się, a przynajmniej fascynowałeś, kulturą Dalekiego Wschodu, mistyką, ezoteryzmem, okultyzmem, gnozą.

Henryk Waniek: Czy zasługuję na tak miłe słowa? Szczególnie onieśmiela mnie ów „człowiek renesansu”. Jestem przekonany, że każda ludzka istota – ludzka, powtarzam, a nie tylko człekokształtna – potencjalnie może zajmować się wszystkim. Coś jednak sprawia, że zalążki geniuszu, które posiada w dzieciństwie, maleją, obumierają, rozpraszają się i w rezultacie zamiast Arthurem Schopenhauerem, Albertem Einsteinem lub Piotrem Czajkowskim zostaje jakąś anonimową bidulką. Dlaczego? Spośród niezliczonych odpowiedzi wybrałbym jedną: zabrakło odrobiny szczęścia. A może też odwagi? Ja na pewno miałem więcej szczęścia niż odwagi. Ale gdzież mi tam do Czajkowskiego czy Schopenhauera! A tym bardziej do człowieka renesansu. Swoją drogą, w wieku xv czy xvi czułbym się chyba lepiej niż w naszej współczesności, ale byłbym pewnie tylko anonimową bidulką właśnie. Istotnie, zajmowałem się różnymi rzeczami, z mniejszym czy większym powodzeniem. Podejmowałem rozmaite próby. Przed niektórymi się cofałem. Inne kończyłą się porażką lub zniechęceniem. I w konsekwencji jestem, gdzie jestem, oraz taki, jaki jestem. Żaden ze mnie człowiek renesansu. Co zaś się tyczy moich fascynacji ezoteryką, gnozą i tak dalej, nie może być inaczej, skoro świat i życie to zjawiska z gruntu tajemnicze. Ludzie, którzy nabierają się na racjonalizm, budzą we mnie tkliwe współczucie. Chyba jestem agnostykiem, ale gdyby ktoś mnie przyparł do muru pytaniem, jaką religię mogę zaakceptować, byłby to buddyzm. Tak. Uważam się za buddystę-apostatę, niewidzącego dla siebie miejsca w tych jakże modnych azylach, gdzie śpiewa się sutry i pali kadzidełka.

KL: Czy to właśnie dystans apostazji pozwolił ci tak wnikliwie rozpracować w Sprawie Hermesa tajną ikwizytorską komisję teologów, którzy zmienili osiemnastowieczne Prusy w najbardziej chrześcijańskie państwo świata?

HW: Nie było w tym żadnej wniklliwości. Raczej przypadek, jeśli ktoś wierzy w przypadki. Wszystko zaczęło się od szpargałowatej książeczki, na którą trafiłem we wrocławskim antykwariacie. Jak wiesz, jestem wyczulony na hasło „Hermes”, które pojawiało się tam na prawie 120 stronach. Nabyłem więc książkę i w trakcie lektury okazało się, że po pierwsze, chodzi o innego Hermesa, a po drugie – całość dotyczy mało znanej afery na dworze pruskim. Miała ona miejsce akurat wtedy, gdy osiemnastowieczną Polskę rozbierano po raz drugi. Kres tej zuchwałej aferze położyła śmierć króla Fryderyka Wilhelma iii. Napisałem o tym esej Inny Hermes, który znalazł się w zbiorze pod tym samym tytułem. Gdy Wydawnictwo Literackie zaproponowało mi wydanie książki, postanowiłem użyć tej historii, rozszerzonej o wątki poboczne. Wyszedł z tego obraz teologii połączonej z polityką, co jest najbardziej niesmaczną mieszanką.

Jednak w protestanckich Prusach żaden fundamentalizm religijny na dłuższą metę nie ma szans, więc aktywność Daniela Hermanna Hermesa była krótka i przeszła do historii jako wstydliwy eksces. Napisałem na poły fantastyczną, na poły żartobliwą opowieść, dziejącą się w zaświatach, gdzie rozpatruje się ziemskie grzeszki bogobojnych spryciarzy. Ale w polskiej, jakże ludowej religijności, zaświaty na modłę pruską są nie do pomyślenia. Zabawne, że z kolei Niemcy, którzy przeczytali tę książkę, uznali, iż traktuje ona kpiąco niemieckie symbole i ideały. Ktoś w dziale promocji wydawnictwa dopatrzył się nawet aluzji do ówczesnych rządów Prawa i Sprawiedliwości i upstrzył okładkę stosownymi sloganami, ale było to skojarzenie chybione.

KL: A swoją drogą, niemieckość to też twój znak rozpoznawczy. Weźmy choćby twoją pierwszą powieść, też z elementami fantazji, pt. Dziady berlińskie i ostatnią – Obcy w kraju urodzenia, w której protagonista jest niemieckim dziennikarzem. Jednak najbardziej znany jesteś jako świetny malarz i pisarz śląski, „górnik śląskiej kultury”, jak powtarza w swoich recenzjach Magdalena Rabizo-Birek. Czy ta specjalizacja wynika z lokalnego patriotyzmu, czy raczej z chęci, wręcz misji, pokazania światu tego mało znanego, lecz arcyciekawego i promieniującego miejsca, jakim jest Śląsk-Silesia-Schlesien – twoja Ziemia Święta, miejsce na skrzyżowaniu kultur, zwłaszcza polskiej i niemieckiej? Ale też czeskiej, żydowskiej, łużyckiej…

HW: No tak, na gruncie śląskim czuję się lepiej i pewniej. A Śląsk, hm, pamiętasz pewnie – „ukrytą opcję niemiecką”? Tak określił Śląsk nasz narodowy złotousty, który zresztą nie odróżnia Śląska Górnego od Dolnego, Ziemi Opolskiej od Ziemi Cieszyńskiej. Więc powiem tutaj, że żadna „ukryta” – jak najbardziej jawna. Bo historycznie Śląsk jest tyleż polski, co niemiecki. A w dodatku też czeski i żydowski. Kto tego nie wie, ten żyje w pułapce Stalina, który zaprojektował Polskę w roku 1945. Tak sprytnie to wymyślił, że do dziś, wcale tego nie widząc, jesteśmy jego dziećmi. Ale wróćmy na Śląsk, a dokładniej na Górny Śląsk, bo cała reszta, z wyjątkiem może Śląska czeskiego, jest Śląskiem tylko w sensie geograficznym.

Przesadzę – ale niewiele – jeśli powiem, że od wielu lat jedynym miejscem, które mnie obchodzi, jest właśnie Śląsk. Paradoksalnie wyrok w tej sprawie zapadł w jakiś czas po tym, jak się stamtąd wyprowadziłem. Było to pewnie potrzebne, by moje widzenie objęło Śląsk jako całość, z bliska nie tak widoczną. „Górnik śląskiej kultury” to uroczy żart Magdy. Ja bym raczej powiedział: „górnik (a może archeolog?) śląskiej prawdy”. Bo jest to świat nie tylko zapoznany, ale i zaśmiecony grubymi pokładami kłamstwa, kumulowanymi od połowu xix wieku, epoki późnoromantycznych, wielkich nacjonalizmów. Prawdziwa lawina kłamstw ruszyła jednak po I wojnie światowej. A później było coraz gorzej. Pomijam tu czasy hitlerowskie, bo to był obłęd wojenny, ale kulminacja tej hańby przypadła na lata po ii wojnie. Komunizm, oczywiście, zalał nas wszędzie, ale nigdzie nie miał tak podłej wersji, jak na Śląsku. Można to od biedy nazwać patriotyzmem, ale mną powoduje raczej imperatyw prawdy. Nieco pretensjonalnie mógłbym powiedzieć, że moją ojczyzną jest prawda. Inną sprawą jest, czy w naszym świecie prawda jest artykułem pierwszej potrzeby. Już nauczyliśmy się oddychać pozorem, fikcją, kłamstwem w żywe oczy. No więc opowiadam ten Śląsk w różnych wymiarach – współczesnym, historycznym, subiektywnym, społecznym, realnym i baśniowym. Ale w tym prownicjonalnym zapatrzeniu odnajduję sprawy zasadnicze nie tylko dla Śląska.

KL: Jak byś opisał swój prywatny potop, po którym pejzaż nie był ci już potrzebny? Czy słowa, które postać przywodząca na myśl Witkacego wypowiada w Finis Silesiae na temat pożaru, potopu swojego świata krajobrazów, są zakamuflowanym wyznaniem twojego zwątpienia?

HW: Nie powiedziałbym, że kiedyś stanął mi na drodze większy kataklizm: potop, trzęsienie ziemi czy wewnętrzna ruina. Staram się być – na ile to możliwe – namiętnym czytelnikiem świata, ale tak, by ta namiętność nie pozbawiała mnie rozsądku. Księga świata jest pisana różnymi językami, z których najbliższy jest mi język krajobrazu. W tym sensie krajobraz nigdy nie przestał mi być potrzebny. Ludzkie losy, tła polityczne, archiwa pamięci rodzinnej czy kolektywnej to tereny emocji, łatwo ulegające świadomym lub nieświadomym zniekształceniom. Krajobraz natomiast mówi o rzeczywistości i ludziach znacznie więcej, niż oni sami chcieliby o sobie powiedzieć. Wspominasz o tej postaci z powieści Finis Silesiae, którą rozpoznajesz jako Witkacego, bo rzeczywiście tak o niej myślałem, choć nie użyłem tego nazwiska w tekście. Więc i ja, oczywiście, nie jestem optymistą. Jeśli ktoś psuje świat, to przede wszystkim optymiści. Nie mógłbym jednak powiedzieć, że jestem – jak Witkacy – katastrofistą. Ale bardzo go cenię, choć akurat nie za to, czym tak się ekscytują habilitowani entuzjaści jego grymasów. Według mnie wielkość Witkacego tkwi w jego egzystencjalnej tragedii. Był trzeźwym świadkiem nędzy duchowej międzywojennego dwudziestolecia, usiłującym służyć swemu krajowi jako terapeuta. Bezskutecznie. Niemyte dusze, jego niewątpliwie największe dzieło, traktowano jak jeszcze jeden wybryk skandalisty. Niesłusznie.

KL: Interesują mnie twoje młodzieńcze początki artystyczne. Jak zaczął się Waniek malarz i pisarz? Czy od grupy Fantazos na asp w Krakowie? Jaki wpływ miała grupa ezoteryczna oneiron na twój rozwój jako młodego artysty?

HW: Początki zawsze ukrywają się w mgłach dzieciństwa, wyłaniają się z jego zabaw i gier, a później wszystko toczy się jakimś zagadkowym duktem. Spotykamy różnych ludzi, coś otrzymujemy, coś ofiarujemy, rozstajemy się, idziemy dalej. Szkoły, towarzyskie sojusze i związki są tylko milowymi słupami na tej drodze. Historia – zresztą niedługa – grupy Fantazos, to temat na obszerną opowieść, którą trzeba by zacząć w latach 50., w katowickim i bielskim Liceum Plastycznym, którego uczniami byli Michał Józefowicz, Henryk Ziembicki, Barbara Białasik i ja sam. Już wtedy kiełkowały w nas idee, które rozwinęły się podczas studiów w Akademii Sztuk Pięknych Z pomysłem założenia grupy wystąpił Henryk Ziembicki, który był jej tak wierny, że gdy wszystko się rozsypało, zmienił swoje nazwisko na Fantazos i jako taki jest do dziś artystycznie aktywny gdzieś w usa. Zasadniczo jednak byłem i nadal jestem sceptyczny wobec wszelkich doktryn i grup artystycznych – ostatecznie warunkiem twórczości jest przecież samotność. Ale później, w tych szarych i strasznych latach 60., na tym nieludzkim Górnym Śląsku, jakimś cudem doszło do spotkania pięciu osób, których postawy i pragnienia były dość zbieżne. Byli to: Urszula Broll-Urbanowicz, Antoni Halor, Zygmunt Stuchlik, Andrzej Urbanowicz oraz ja. Stworzyliśmy jedyną w swoim rodzaju, niezależną od oficjalnej polityki kulturalnej manufakturę idei. Ale nie była to żadna grupa artystyczna i przynajmniej na początku nie mieliśmy zamiaru działać publicznie. Jednym z naszych projektów było kolektywne wykonywanie tzw. Czarnych Kart i gdy już powstało tych 25 obrazów, pojawił się pomysł, by zademonstrować je na wystawach. I dopiero wtedy – był to początek lat 70. – powołaliśmy ex post tę grupę, wraz z nazwą oneiron. Zresztą niebawem ten kolektyw też się rozpadł. Ale wcześniej wokół naszego pięciosobowego rdzenia gromadził się „drugi krąg” przyjaciół i kibiców – malarzy, pisarzy i poetów, kompozytorów, nieokreślonego typu hipisów, krótko mówiąc – ludzi kontrkultury. Moje spotkanie z Andrzejem Urbanowiczem uważam za jeden z tych cudów, które się jednak zdarzają.

KL: W biograficznej książce o Zdzisławie Beksińskim autorka Magdalena Grzebałkowska wiele razy wspomina o tobie. Jak ty sam możesz odnieść się do swojej relacji z Beksińskim i ewentualnie do faktów z tej książki?

HW: Grzebałkowska przepytała dwadzieścia albo trzydzieści osób, szperała po archiwach, zgłębiała listy Beksińskiego. Napisała solidną książkę, ale moje odczucia na jej temat są dość mieszane. Byłoby chyba podobnie gdybym brał udział – powiedzmy – w bitwie pod Grunwaldem, a potem przeczytał Krzyżaków. A już zdecydowanie odrzucam bardzo podejrzany film Ostatnia rodzina. Powiem krótko: żerowanie na medialnej stronie dramatów, jakie się zdarzyły w rodzinie Beksińskich, uważam za rzecz niegodną. Moja zażyłość ze Zdzisławem, jego żoną Zosią i Tomkiem, ich synem, datowała się od roku 1968 i trwała aż do końca, jakkolwiek po śmierci Tomka znacznie ostygła, głównie za sprawą demonicznego dobroczyńcy Zdzisława. Gdy skontaktowała się ze mną Magdalena Grzebałkowska, właściwie ucieszyłem się, że ktoś mnie wyręcza, bo sam zmagałem się z wewnętrzną potrzebą opisania tego złożonego przypadku. Ale to mnie przerastało, pomijając, że miałem inne zadania. No i przecież Wydawnictwo Znak zwróciło się do Grzebałkowskiej, czego rezultatem jest „prawda” z drugiej ręki, trochę jak z magla. To się u nas nazywa „literatura faktu” i trochę mnie dziwi królowanie jej mitu.

KL: À propos mód i mitów. Doświadczamy ostatnio istnego szaleństwa wokół Davida Hockneya. Mnie osobiście on też zachwyca, choć nie lubię ani modnych pisarzy, ani artystów. Przypadkiem poznałam jego malarstwo mieszkając w Bradford w latach 90. A co ty sądzisz o Hockneyu?

HW: Ja też jestem ostrożny wobec „szlagierów sezonu”, ale Hockney to przyzwoity malarz, który nie nabrał się na hura-modernizm. Czasami flirtuje z „nowoczesnością”, ale widać, że mu to nie pasuje. Właściwie nie budzi we mnie odrazy takiej
W moim odczuciu obraz i słowo
zawsze stanowiły jedność. Są języki
– na przykład grecki, rosyjski czy
chiński – gdzie ten sam czasownik
określa pisanie i malowanie.
jak na przykład amerykańscy spryciarze pop-artu z Warholem na czele. W końcu jednak to tylko sprawa gustu. Czy obrazy Hockneya otwierają mi na coś oczy? Nie. Mogę popatrzeć, pokiwać głową, pójść dalej.

KL: Z kręgu artystów współczesnych przejdźmy do tematu mistrza. Podobno prof. Zbigniew Kowalewski był twoim mistrzem w Akademii. Wspominałeś kiedyś, że podziwiasz śląskiego malarza naiwnego Erwina Sówkę. W twojej prozie powtarzają się nazwiska takich malarzy jak Bosch, Rembrandt, Dirk Bouts, inne dziedziny reprezentują zaś Platon, Pitagoras, Marek Aureliusz, Swedenborg, Jakub Böhme, Blake, Mircea Eliade, Jung, Bachelard, Huxley, Orwell. Proszę o wypowiedź pt. „mój mistrz”.

hw: To bardzo trudne pytanie, bo jeśli „mistrz” ma być synonimem wzoru działania, nauczyciela, którego należy naśladować i ewentualnie prześcignąć, nikt mi nie przychodzi do głowy. Tym bardziej, że niektóre z nazwisk, jakie przywołujesz, są mi z gruntu obce. Mało mnie obchodzi Orwell czy Blake, Swedenborg czy Rembrandt. Wspomniany Zbigniew Kowalewski, którego szczerze podziwiałem i kochałem, i któremu wiele zawdzięczam, nie kwalifikował się na trenera. Był człowiekiem zbyt uczciwym, by zgrywać mistrza. A Erwin Sówka to jest przypadek szczególny. On również jest przede wszystkim człowiekiem. Maluje z solidnością chyba podobną do tej, z jaką jako górnik wydobywał węgiel. A w dodatku to poważny myśliciel. Małgorzata Szejnert na zakończenie swego Czarnego ogrodu cytuje słowa Sówki. Uważam je za nabardziej wartościowe w całej książce. Aż mnie korci, by je tu zacytować, ale kto ciekawy, niech tam zajrzy. Natomiast w tej litanii moich rzeczywistych i rzekomych idoli nie wymieniłaś postaci o wielkim dla mnie znaczeniu, która mogłaby być moim mistrzem, gdybym się z urodzeniem nie spóźnił o przeszło 100 lat. Więc niech pozostanie bezimienna.

KL: Gdyby nie ta liczba, zgadywałabym, że chodzi o Caspara Davida Friedricha, malarza okresu romantyzmu, też miłośnika Sudetów, ale pewnie ta fascynująca postać pozostanie dziś dla mnie tajemnicą. A tajemnicze toposy, takie jak tęcza, mapa, liczba 37, droga, krajobraz, postać Hermesa, to twoje fascynacje czy już artystyczne obsesje?

HW: Liczba jest w całkowitym porządku. Urodziłem się w roku 1942, a Friedrich umarł w 1840. Nie był jednak aż tak wielkim entuzjastą Sudetów, jak się wydawało jego miłośnikom w czasach Trzeciej Rzeszy. Jeśli malarstwo, które dzisiaj jest już dyscypliną upadłą, kiedykolwiek się odrodzi, to sztuka Friedricha będzie dla niej najlepszym wzorem. Jego pejzaże to są po prostu obrazy czystego sacrum, po odrzuceniu całej tej podejrzanej emblematyki religijnej. Co do pozostałych drobiazgów, o które pytasz, powiem tylko, że są to tematy dość obszernych tekstów, które opublikowałem w tych kilku eseistycznych zbiorach, jakie się ukazały. Choćbym stawał na głowie, nie zdołam ani nie chcę ich streszczać. Odsyłam do lektury. Czy to obsesje? Zapewne. Ale też fascynacje. Przedmioty badań. Tematy rozważań. A do tego – punkty orientacyjne w chaosie świata. Drogowskazy.

KL: Czyli jednak Friedrich. Porównywałam wasze daty urodzin, stąd to zawahanie. Kontynując temat fascynacji, skoncentrujmy się proszę na toposie drogi. Czy głównym powodem porzucenia malarstwa jest twoja fascynacja motywem wędrówki, której więcej przestrzeni oferuje pisarstwo?

HW: Wiesz, to może nieskromnie zabrzmi, ale to, co miałem do namalowania, już namalowałem. I wystarczy. Nie będę się dożywotnio powtarzał, co tak chętnie czynią malarze i „malarze”. Oczywiście sama czynność malowania jest boska. Przepadam za tym i jeśli zdarzy się wolna chwila, coś sobie rysuję lub maluję. Ale tym nie będę przecież ludziom zawracał głowy. Niech robią to inni, lepsi ode mnie,

bo na świecie nie brak malarzy. Są jednak sprawy, których się nie da namalować. Trzeba je napisać. Tyle że już pisanie nie jest czynnością boską. To czarna harówka, mordęga i cierpienie. Obraz czasami maluje się sam. A tekst sam się nie napisze. Nie muszę ci tego zresztą tłumaczyć.

KL: Czyli malując łatwiej jest się otworzyć na tajemnicę istnienia, zbliżyć się do harmonia mundi? Twoje malarstwo określa się mianem malarstwa metafizycznego. Mnie ono napawa niepokojem i przeczuciem czegoś, co leży za „brzegiem świata widzialnego i przedstawionego”1. Czy ten ludzki lęk przed nicością nie stoi aby w sprzeczności z poszukiwaniem harmonii?

HW: Ach, te przymiotniki: „metafizyczne”, „magiczne”, „tajemnicze”. Tymczasem sprawa jest w najwyższym stopniu prosta. W ogóle nie interesowało mnie malarstwo, malarskość, forma artystyczna i te wszystkie duperele. Mnie interesowało tworzenie obrazów. A nawet nie tworzenie, bo jest to słowo nieznośnie pretensjonalne, więc powiedzmy raczej, że starałem się czynić obrazy widzialnymi. Skutki tych usiłowań były różne – czasem zadowolenie, czasem wstyd. Jeśli były to obrazy harmonii, stawiałem sobie ocenę celującą i zaczynałem od nowa. Harmonia – powiedzmy nawet, że harmonia mundi – to wyobrażony ideał według którego warto sobie organizować życie. Ale to jest zadanie dla nielicznych. Nie dla tych, którzy chcą, mogą, muszą żyć na chybił trafił.

KL: Nie używam przymiotników „magiczny” ani „tajemniczy” wobec Literatury i Sztuki. Co innego przymiotnik „metafizyczny” i rzeczownik „tajemnica”. A propos słów, czy twoje obrazy zawierające inskrypcje, wszelkiego rodzaju semantykę, wątki literackie były przeczuciem rozmachu twojej ekspresji pisarskiej?

HW: W moim dzieciństwie obraz i słowo stanowiły jedność. Nauczyłem się czytać około czwartego roku życia, bo ciekawiły mnie teksty pod obrazkami komiksu, który zawzięcie badałem. Rysowałem i pisałem równocześnie. Czasem bardziej zajmowało mnie to, czasem tamto. I tak już zostało. Z pismem jednak łączyły się pewne tajemnice. W bibliotece mojego dziadka był niezwykły leksykon pełen rycin i barwnych obrazków – ale niemiecki, drukowany czcionką frakturową. Należało ją czym prędzej poznać. W szkole mieliśmy język rosyjski i jego egzotyczne bukwy. Obce języki i różne pisma – to mnie zawsze poruszało. Niestety w trakcie edukacji artystycznej usiłowano nam obrzydzać wszelką „literackość” w obrazie. Nic dziwnego, że wyrosły z tego całe generacje artystycznych półgłówków. W moim odczuciu obraz i słowo zawsze stanowiły jedność. Są języki – na przykład grecki, rosyjski czy chiński – gdzie ten sam czasownik określa pisanie i malowanie. Nawiasem mówiąc, jest zjawiskiem nagminnym, że malarze zabierają się za pisanie, a pisarze z kolei za malowanie. Zastanawiający fenomen. Ktoś się powinien z tego doktoryzować.

KL: Spotykamy się w tym wywiadzie pod pretekstem tematu „dziedzictwo krajobrazu, krajobraz dziedzictwa”. Ty bardzo wcześnie odkryłeś szczególne możliwości ekspresji, jakie daje pejzaż – górski pejzaż Sudetów z Górą Ślężą, krajobraz Karkonoszy, Gór Izerskich i Kotliny Kłodzkiej. Czy było odwrotnie i to pejzaż śląski, jego genius loci, wybrał cię na swojego odkrywcę, idąc nieco prowokacyjnie tropem metafizycznym?

HW: Już wspominałem o moim „zaczytywaniu się” w krajobrazach i to nie tylko tych ulubionych i wybranych. Właściwie chodzi raczej o „miejsce”, czyli tę część przestrzeni, przez którą człowiek nolens volens określa swą tożsamość, nawet jeśli jest to tylko miejsce wyobrażone, utracone lub porzucone. Miejsce – krajobraz – jest immanentną cząstką ludzkiego ducha, a duch, wiadomo, flat ubi vult. W moim szwendaniu się po górzystym krajobrazie Sudetów jest wiele eskapizmu, są to wyprawy poza nasz świat trywialny

i czas bieżący. Innych kuszą antypody, tak jak mnie kiedyś, dopokąd nie zauważyłem, że to wszystko, a nawet więcej, jest tuż-tuż. I jak tu o tym nie pisać?

KL: Wracając do poruszonego nieco wcześniej tematu niemieckości czy innej państwowości na Śląsku, który opis oddałby lepiej twoją śląską misję: „Waniek ocala mit Śląska” czy „Waniek demitologizuje wizję «piastowskich ziem odzyskanych»”?

HW: Sprawa jest tak absurdalnie złożona, że nie da się jej ująć w sposób dychotomiczny. Ale pytanie zasadniczo dotyczy mitu, czyli treści projektowanej przez nieświadomość, której aktualność zależna jest od aktu wiary. Mit Śląska jest wytworem przeszło tysiącletniej historii – jeśli zacząć liczenie od pierwszych źródeł pisanych, czyli Geografa Bawarskiego (początek xi wieku), ale tradycja łączy Śląsk z Państwem Wielkomorawskim (wiek viii/ix), efemeryczną domeną Silingów-Wandalów (wiek iv/V), a nawet z nieco baśniowym królestwem Vanniusa (I wiek). Mówię tu o faktach, ale równolegle z nimi rozwijał się mit, który dla ludności zamieszkującej jakiś obszar ma sens integrujący. Należy chyba mówić raczej o całym łańcuchu mitycznym, bo na przestrzeni tych 2 000 lat zmieniały się języki, religie, poziom cywilizacyjny, obyczaje oraz przynależność polityczna. To nie są moje odkrycia ani fanaberie, powtarzam to za najlepszymi źródłami, jakie istnieją. Przykro, że nie można tego powiedzieć o źródłach polskich, choć widać nieznaczne polepszenie. Historia mityczna współistnieje z historią faktów, ale są to historie różne i różny się z nich czyni użytek. Ja stoję oczywiście po stronie faktów, choć nie jestem głuchy na piękno fikcji. A jeśli zważyć, że po roku 1945 Śląsk zalały fale biedaków (ale też i łajdaków) przybyłych z epoki bez mała jaskiniowej, którzy sobie tym dwutysiącletnim mitem wytarli już nie powiem co, czuję silny imperatyw ocalania wszystkiego, co jeszcze da się ocalić. Co więcej, ci przybysze także kreowali mity, proporcjonalne do ich skali umysłowej. I tu trzeba przejść do drugiego pytania. Ono dotyczy już ściśle politycznej mistyfikacji, jakiej dopuszczono się wobec Śląska w latach powojennych. Mit posiada niemałe zastosowanie polityczne, ale tylko w pewnych granicach – w ramach jakiejś ideologii czy dominacji państwowej. Zwykle obalenie ustroju, zmiana państwowości czy kompromitacja ideologiczna unieważnia taki mit, obnaża go i ośmiesza. Ale w tym przypadku mit był narzędziem mistyfikacji tak misternej, że jeszcze i dzisiaj kłamstwo „ziem odzyskanych” tkwi silnie w głowach – a raczej półgłowach – niejednego Polaka. Nie wiadomo tylko, kto miał w tym większą zasługę – Józef Stalin, który to wszystko w bezsenne noce wymyślił na Kremlu, czy nieoceniony „towarzysz Wiesław”, dziecię Ziemi Krośnieńskiej, który w latach 1949–1965 był, jako minister, absolutnym władcą Ziem Odzyskanych, czyli okupowanych. A to była jedna trzecia terytorium kraju, i to – pomimo zniszczeń wojennych – ta najbogatsza część. Ale to temat tak rozległy i bolesny, że – wybacz – nie będę go tutaj rozwijał. Bo to już nie należy do sfery mitów. Tylko obskurnej polityki.

KL: Twoja tetralogia eseistyczna: Hermes w górach śląskich (1994), Opis podróży mistycznej z Oświęcimia do Zgorzelca 1257–1957 (1996), Pitagoras na trawie (1997) i Inny Hermes (2001), a także twoja powieść Finis Silesiae (2003) oraz obrazy, to wszystko krajobraz Śląska. Naturalny, mentalny, duchowy. Krajobraz tej ziemi i twój własny krajobraz wewnętrzny. Jak malarz i pisarz się zmienia, jak godzi sprzeczności pod wpływem tropienia zagadek tego pejzażu, jego tajemnic bytu, odkrywania tego, co ukryte?

HW: Znowu mnie chyba przeceniasz. Jestem zaledwie kopistą, żeruję na cudzych doświadczeniach, mieszam je ze swoimi, odkrywam jedynie rzeczy jawne. Jestem zapewne trochę nawiedzony i mam na Śląsku swoje miejsca intymne, ale z tego też nie czynię wielkiej tajemnicy. Nadzwyczajność tego krajobrazu jest w pewnej mierze wzmocniona przez moją emfazę. Tak jak ktoś inny może ad dies vitae być zakochany w Wilnie czy Stanisławowie, ja pałam miłością do Śląska. Miłość zaślepiona w pewnym sensie widzi więcej, jednak czegoś innego w ogóle nie widzi. Tyle że krajobraz (bardziej niż ostatnia historia) Śląska, przy swoim całym zróżnicowaniu, ma na moją percepcję wpływ scalający. Czuję się mentalnie i duchowo zintegrowany dzięki wiedzy, że należę do tej przestrzeni, która od 2 000 lat, a pewnie dłużej, w prawie niezmienionym kształcie geograficznym trwa, upada i odżywa w paśmie między Odrą a Sudetami.

KL: A co możesz powiedzieć o krajobrazie Rzeszowa, Podkarpacia? Czy, poza przyjaźnią z Beksińskim, miałeś lub masz ważne związki z tym miejscem – wizualne, pisarskie, duchowe, towarzyskie?

HW: Chyba w roku 1955 pierwszy raz w życiu spędziłem okrągły miesiąc w Jaśle na obozie artystycznym młodzieży śląskiej. Jasło było wtedy bardzo zniszczone, ale Krosno, Glinnik Mariampolski, Jedlicze, Gorlice – te oraz inne miejsca, których już nie pamiętam, dokładnie spenetrowaliśmy. Zabawne, ale właśnie wtedy w Jaśle zacząłem myśleć o fachu malarskim. W latach późniejszych doszły jeszcze Bieszczady z ich tragiczną pustką. Także Jarosław ze swoim legendarnym liceum plastycznym, gdzie miałem wielu kolegów. Nie przeoczyłem też Przemyśla i mogę powiedzieć, że – choć to dla mnie były geograficzne antypody – czułem magnetyzm tych okolic. Z końcem lat 60., gdy zaczęła się nasza komitywa ze Zdzisławem Beksińskim, Sanok stał się miejscem moich regularnych pielgrzymek. I choć Beksiński ostatecznie umknął stamtąd, odwrotnie niż jego syn Tomek, który psychicznie nigdy Sanoka nie opuścił – to miejsce ciągle pozostaje dla mnie ważnym symbolem. Czuję to również poprzez sentyment do poezji Janusza Szubera i dzieł mnóstwa innych osób, które Sanokowi wystawiają znakomite świadectwo. Nie muszę dodawać, jak wysoko cenię pisarstwo Mariana Pankowskiego. Byłem jedną z dwóch osób, które w sierpniu 1968 odprowadzały do pociągu udającego się na emigrację Kalmana Segala, sanoczanina, który od wczesnych lat powojennych ubarwiał dość mizerne życie literackie Katowic. Nie będzie to czystą kurtuazją, jeśli powiem, że znając ten region dość powierzchownie, wyczuwam pewne jego pokrewieństwo ze Śląskiem – już to przez podobny krajobraz, już to przez kulturową i etniczną złożoność. Może szkoda, że archiwum emigracyjnego pisarza ze Śląska, Jana Darowskiego, ostatecznie trafiło do Uniwersytetu Rzeszowskiego, a nie do Katowic, ale nie wyobrażam sobie, by tą spuścizną zajęli się tam równie czule i troskliwie, jak się to stało w Rzeszowie – cenionym zreszta przez innego Ślązaka, poetę i tłumacza mieszkającego w Toronto, Floriana Śmieję. W każdym razie już wielokrotnie miałem okazję stwierdzić, że w Rzeszowie czuję się dobrze.

KL: Dziękuję za rozmowę.


Przypisy 1. Katalog wystawy H. Waniek, Obrazy utracone, obrazy odzyskane.

Wywiad został przeprowadzony we wrześniu 2017 roku podczas 4. Pretekstów Kulturalnych w Muzeum w Rzeszowie, których Henryk Waniek był gościem specjalnym. Motyw przewodni Pretekstów brzmiał „Krajobraz – świątynia natury” i stanowił uszczegółowienie hasła Europejskich Dni Dziedzictwa w 2017 roku: „Dziedzictwo krajobrazu – krajobraz dziedzictwa”. Henryk Waniek to wybitny malarz, rysownik, a także wielokrotnie nagradzany za swą twórczość pisarz, autor około 20 książek.