FRAZA NR 1 - 2 (95 - 96) 2017


link

Poezja jest walką o uchwycenie przesłania, które nigdy nie zostanie sformułowane
z Krystyną Lenkowską rozmawia Adam Bienias

Adam Bienias: Kiedy sięgam do twojego pierwszego tomu Walc Prowincja, który został wydany w 1991 roku – znajduję tam twoją notkę biograficzną : „Krystyna Lenkowska (ur. 1957 r. w Rzeszowie), nie mogąc wybrać pomiędzy E. Poundem a T.S. Eliotem, napisała swoją pracę magisterską o okrucieństwie w dramatach Albee’ego (UW 1980). To zainteresowanie typowo »męską« literaturą sprawia zapewne, że jej twórczość jest tak bardzo kobieca [...]. Debiutowała w »Płomyczku« w 1970 roku, potem w 1988 roku w »Widnokręgu«”. Czy można powiedzieć, że to mężczyźni (mam na myśli wymienionych w nocie pisarzy, ale też Leśmiana, Miłosza, Herberta, twojego ojca) – ukształtowali cię jako pisarkę?

Krystyna Lenkowska: Z pewnością Bolesław Leśmian miał wpływ na moje obrazowanie poetyckie. Był dostępny w podręcznikach szkolnych, bibliotekach, księgarniach; magiczny i osobny. No i rymowany. Wpadał w ucho, oddziaływał na wielu poziomach wrażliwości, tych płytkich i głębokich. Wisława Szymborska, zwłaszcza jej Rozmowa z kamieniem, towarzyszyła mi od zawsze. Bez wahania przyznaję się do kobiecego dziedzictwa: Wisławy Szymborskiej, Małgorzaty Hillar, Urszuli Kozioł, Mieczysławy Buczkówny.
  W naszym domu mówiło się czasem o literaturze, ale głównie antycznej, francuskiej lub rumuńskiej. Nie pamiętam tych rozmów w szczegółach. Pewnie mam pamięć wybiórczą; trzeba jednak wiedzieć, że byłam (i jestem) zbuntowaną córką. Nie nawiązałam głębokich relacji duchowych z rodzicami. Raczej były one powierzchowne i układne. Nigdy nie wyrosłam z młodzieńczego buntu wobec rodziców. Nie dali mi widocznie tej szansy. Albo ja jej sobie nie dałam.
  „Zainteresowanie typowo męską literaturą” jest hasłem wydawcy na chwytliwą notkę na okładkę książki. Od czasu gdy wyrosłam z nastoletnich fascynacji sztuką kobiecą, interesuje mnie dobra literatura bez względu na płeć autora.
  Rzeczywiście, wśród studentów anglistyki na Uniwersytecie Warszawskim był pewien snobizm na tak zwaną trudną poezję, stąd moje wyzwanie rzucone tematowi „Ezra Pound”. Po latach bardziej przypadł mi do gustu T.S. Eliot, ale przedtem, w erze młodości, po prostu Pound brzmiał wyzywająco, tym bardziej, że to on sprawił, iż o Eliocie usłyszał świat. Interesował mnie niezwykle ten poeta imażynista, skandalista, miłośnik poezji Dalekiego Wschodu, tłumacz, kolega Yeatsa, „pijarowiec” Eliota i Jamesa Joyce’a (wtedy mówiono: nauczyciel, propagator, apologeta).
  Będąc w Kanadzie, tuż przed rozpoczęciem pisania pracy magisterskiej, w największej księgarni w Vancouver kupiłam wszystkie książki (około sześciu, siedmiu) dotyczące Pounda. Jednak mój promotor, profesor Larry Friedman, powiedział grzecznie – po amerykańsku i rozbrajająco, że Pound jest dla mnie za trudny i jego samego ten temat też przerasta. Poradził mi zabrać się za dramat i Edwarda Albee’ego. Teraz podejrzewam, o czym wtedy, w swojej niefrasobliwości, nie pomyślałam, że profesor Friedman mógł mieć pochodzenie żydowskie, stąd może jego niechęć do faszyzującego Pounda. A może po prostu na dramacie znał się dużo lepiej. Nie miałam problemu z nagłą zmianą tematu pracy. W owym czasie teatr zajmował mnie może nawet bardziej niż poezja. W liceum brałam udział w konkursie wiedzy o teatrze i na mojej obowiązkowej liście było wiele dramatów. Wtedy teatr absurdu przemawiał do mnie najmocniej. W czasie studiów zagrałam w sztuce Old Times Harolda Pintera, wystawianej w języku angielskim. Pasjonowałam się dramaturgią i filozofią: Witkacym, Beckettem, Ionesco, Gombrowiczem, Mrożkiem, Młodymi Gniewnymi, egzystencjalistami, a stąd było już blisko do poezji Różewicza, Białoszewskiego, Grochowiaka. Nie wiem dlaczego nie do Herberta, poety historii i kultury, moralisty piękna, który nade wszystko chciał być metafizyczny, o czym pomyślałam dużo później. W roku 2010 poświęciłam mu pastisz zatytułowany Rozmyślania o ojcu.
  Miłosz i Herbert nie byli mi znani aż do świadomej lektury dojrzałej czytelniczki poezji. Nie pamiętam ich ze szkoły, co pewnie nie dziwi, patrząc na czasy edukacji w PRL-u. Słynny cytat z Miłosza, którym rozpoczynam swój wiersz o „szklanej materii”, zachwyca mnie do dzisiaj, choć jest oklepany. Zachwyca tym swoim drobnomieszczańskim marzeniem, równocześnie auto-prześmiewczym i bardzo serio. Zachwyca esencjonalne uchwycenie wojennego zgiełku, historycznej utraty i kruchości życia w jednym słowie: „porcelana”. Wiele lat później, mój dwujęzyczny Wybór Ewy zaczynam fragmentem Traktatu teologicznego Miłosza. A w środku znów jest porcelana, tym razem „moja własna” (Sklep z porcelaną). Teraz uświadamiam sobie, że może to wciąż „ta sama” Miłoszowa porcelana.

  – Ważnym momentem na twojej literackiej drodze było dla ciebie spotkanie z Piotrem Bałtroczykiem? Ciekawi mnie też, czy pamiętasz swoje teksty z „Płomyczka” i „Widnokręgu”? I kiedy pojawiła się w tobie myśl: chcę pisać!

  – Spotkanie z Piotrem Bałtroczykiem było przypadkowe. Na Nocy Poetów w rzeszowskim klubie Plus podszedł do mnie i zapytał, kiedy ukaże się moja książka. Wcześniej do głowy mi nie przyszło, że piszę po to, aby wydawać książki. Publikacja w gazecie była już wystarczającym zadośćuczynieniem za… no właśnie za co? Przecież nie za trud. Pisanie wierszy nie kojarzyło mi się z trudem.
  Mój debiut poetycki to wiersz w „Płomyczku”. Dostałam też miły i długi list z redakcji. Co za piękny zwyczaj odpisywania na każdy list!; zanikający w naszych czasach. Wiersz nosił tytuł Romeo i Julia. Jak widać, lubiłam pisać o miłości. Wróciłam do tego po latach nieco pokrętnie w ostatniej książce, mojej pierwszej powieści Babeliada. Niestety nie mam już tego „Płomyczka”, gdzie debiutowałam jako dziecko. Za to ostatnio widziałam w archiwum rodzinnym numer „Widnokręgu” (dodatek do dziennika „Nowiny Rzeszowskie”), w którym debiutowałam jako osoba dość dorosła (mając dziewiętnaście lub dwadzieścia lat?), ale nie zapamiętałam tytułów wierszy. Pamiętam redaktora Jana Grygla, krytyka literackiego i poetę jak się okazało dużo później. Te wiersze z „Nowin” chyba włączyłam potem do swojej pierwszej książki Walc Prowincja. Za swój prawdziwy literacki debiut uważam jednak ukazanie się wierszy w piśmie „Pracownia”, paręnaście lat później.
  Nie pamiętam żadnej myśli podobnej do „chcę pisać ”. Kiedy poznałam Bogdana Loebla w pierwszej połowie lat osiemdziesiątych w Rzeszowie, pomyślałam, że jestem jego siostrą po piórze. Nie powiedziałam tego głośno, choć było ku temu wiele okazji. Profetyczna? Intuicyjna? Raczej śmieszna i dziwna, a może nawet żałosna była ta moja zuchwała myśl. Wtedy, przy pierwszym spotkaniu ze znanym poetą i prozaikiem, jeszcze nie miałam się czym literacko pochwalić.

  – W twoich wierszach pojawiają się odwołania do wielu pisarzy i pisarek, a także motta i dedykacje ( np. zjawiają się: Robert Lowell, Edward Stachura, Czesław Miłosz, Andrzej Stasiuk, Janusz Szuber, Rainer Maria Rilke, Franz Kafka, William Szekspir, Maria Pawlikowska-Jasnorzewska, Julian Przyboś, Konstanty Ildefons Gałczyński, Zbigniew Herbert, Eugeniusz Tkaczyszyn-Dycki, Wisława Szymborska). Jest również ważna dla ciebie Emily Dickinson, której wiersze tłumaczysz. To są twórcy, którzy cię inspirują?

  – Wiersze są często epifaniczne; są też spontaniczne, chimeryczne, frenetyczne. Podobnie do fascynacji poetyckich. Bywa, że poeta i wiersz mnie zachwycają, czyli darują mi mój zachwyt, więc chcę im ofiarować coś w zamian. Na przykład Stachurze. Prawdę mówiąc, Stachura zachwycił mnie jeszcze bardziej jako prozaik, dlatego powstał wiersz Drugi człowiek. Bywa, że wiersz innego poety wydaje mi się bardzo à propos i wtedy cytat staje się wprowadzeniem do własnego wiersza, dopełnieniem myśli (choćby wiersz Lowella, którego tytułu nie pamiętam, czy Pawlikowskiej-Jasnorzewskiej słynne „widać można żyć bez powietrza”).
  Inspiracja Szekspirem może wydawać się oczywista dla anglistki. Jednak to nie zdarza mi się często. Motto (do wiersza bez tytułu, z książki Pochodnio, różo) jest nie tyle pastiszem, co próbą opanowania sonetu szekspirowskiego, a tym samym ukłonem wobec maestrii ponadczasowej poezji miłosnej. Rilkego cytuję nieco bluźnierczo, bowiem jego cudowny religijny cytat posłużył mi do „pogańskiego” zachwytu nad „ukobieconym” drzewem (Księżna A-Kwitanii). Kafka to mój nieco dłuższy mariaż, w wierszach, eseju, powieści. Stał się moim przywłaszczonym „splotem błazeństwa i bólu”.
  Są też osobiste dedykacje, jak w wierszu Dwie doliny, gdzie dialoguję z Andrzejem Stasiukiem, który, będąc gościem w naszym domu, powiedział z lekką odrazą, że nie chciałby zamieszkać tam, gdzie miejskie światła docierają nocą. Według mnie, moja rzeszowska, oświetlona dolina nie jest gorsza od jego beskidzkiej ciemnicy, stąd ta liryczna riposta (Dwie doliny). Janusz Szuber to osobny rozdział mojej poetyckiej przyjaźni, że zaryzykuję to wielkie słowo. Januszowi poświęcam wiersze Zapewne czyli 19 wierszy, pastisz Epigram, a także cytuję go w swojej prozie. O jego poezji napisałam najwięcej swoich tekstów krytycznoliterackich opublikowanych w różnych pismach („Nowa Okolica Poetów”, „Fraza”, „Zeszyty Literackie”, „Twórczość”) oraz w książce o jego twórczości, wydanej przez „Frazę”, pt. Poeta czułej pamięci.
  Dodałabym do twojego spisu Biblię i moje „biblijne” wiersze: Powiedział Adam do Seta i Po piąte. Jest też Franciszek z Asyżu z Kazaniem do ptaków. Cytuję Pabla Nerudę (Znikanie), Józefa Tischnera i jego góralską mądrość (Wiosna 2001), Novalisa, którego przywołuję dwa razy – dwa razy tę samą definicję początku, w poezji i w prozie. Jest kompozytor Claude Debussy i wiersz Dziewczyna o włosach jak len, jeden z wierszy poświęciłam Szopenowi (W kolorze malwy – walc Szopena). A z innej muzycznej beczki – cytuję utwory zespołów rockowych Kansas (Na nowy wiek – rozmowa ze sobą) i The Eagles (Wyspa Lavigny).
  Jedną z moich największych fascynacji literackich jest Gabriel Garcia Márquez. Jednak bezpośrednio nie widać tego w moim pisaniu. Poświęcam mu zaledwie małą refleksję, uwikłaną w magiczny klimat Stu lat samotności (Zagapiłam się po stronie Macondo).
  Sylvia Plath mieszka w moim wierszu Lekko nad łóżkiem. Gałczyński i jego genialny w prostocie aforyzm „Śmierć to rzecz prosta” rozpoczyna moją krótką liryczną definicję śmierci, której pewien poeta akademik poświecił długi esej i zaprezentował w Sarajewie jako laudację po otrzymaniu przeze mnie międzynarodowej nagrody poetyckiej „Seeking for a Poem” za zupełnie inny wiersz (Oko Johna Keatsa w Rzymie).
  W tym kontekście może dziwić wiersz Charles Bukowski to ja. Dałam w nim dowód swojego podziwu dla tego pisarza (mam tu na myśli także jego prozę) przez anty-utożsamienie się z nim.
  Ze współcześnie napotkanych osób ważny dla mnie jest Augustyn Baran, prozaik, kolega, którego wspominam w wierszu Era kaczeńców, a po jego śmierci w utworze Ach kochany Augustynie wszystko minie minie minie. W tym samym tomie, Kry i wyspy z roku 2013, jest wiersz dedykowany świetnemu poecie Eugeniuszowi Tkaczyszynowi-Dyckiemu, z którym jestem w pewnym sensie zaprzyjaźniona (Dycio znaczy poeta).
  Na końcu tych moich odniesień kulturowych jest: „kryształ bez wieka / Cała ta wieczna dziurawość / asumpt / Szekspir / Seneka” (Cała dziurawość z tomu Pochodnio, różo).

  – Poza listą ważnych pisarzy jest też przecież lista najważniejszych lektur, które kształtują nie tylko pisarza, ale i człowieka. Jakie książki były dla ciebie ważne?

  – Niektóre wymienię bez komentarza, bo to pewnie nie tylko mój elementarz: Ania z Zielonego Wzgórza Lucy Maud Montgomery, Krystyna córka Lavransa Sigrid Undest, Egipcjanin Sinuhe, Miki Waltariego. To książki mojego dzieciństwa i wczesnej młodości. Na dorosłej liście mam Trzech panów w łódce (nie licząc psa). To humorystyczna, anegdotyczna i dygresyjna powieść Jerome’a Jerome’a napisana pod koniec XIX wieku. Fabuła utworu obejmuje przygotowania i wycieczkę trzech młodych mężczyzn łodzią po Tamizie. Fantastyczne poczucie angielskiego humoru. Jest też Tortilla Flat Johna Steinbecka z 1935 roku. Akcja tej powieści rozgrywa się w dzielnicy Tortilla Flat, w kalifornijskim miasteczku Monterey, tuż po I wojnie światowej. Jej bohaterzy to lekkoduchy i włóczędzy. Poza piciem wina, uwodzeniem kobiet i drobnymi przestępstwami nic się tam w zasadzie nie dzieje. Jednak humor sytuacyjny sprawia, że zamiast płakać nad biedą bohaterów i ich tragicznymi często losami, bawię się do łez dzięki wybitnemu poczuciu humoru pisarza.
  Wspominałam wcześniej o swojej miłości do Márqueza. Tu chcę wymienić kilka tytułów: Nie ma kto pisać do pułkownika, W tym mieście nie ma złodziei, Zła godzina, Sto lat samotności, Miłość w czasach zarazy, Rzecz o mych smutnych dziwkach.
  Gdyby mi przyszło wybrać, kogo kocham bardziej – Marqueza czy czeskiego pisarza Bohumila Hrabala – nie potrafiłabym tego zrobić. Oto książki Hrabala, bez których miałabym może inne poczucie literackiego humoru: Pociągi pod specjalnym nadzorem, Zbyt głośna samotność, Postrzyżyny, Obsługiwałem angielskiego króla, Wesela w domu, Bambini di Praga, Listy do Kwiecieńki. Równie bardzo lubię filmowe adaptacje Hrabala Jiří Menzla. Lista moich ukochanych książek jest znacznie dłuższa, wymieniam tu tylko niektóre z mojego podręcznego bagażu na bezludną wyspę.

  – Zanim wyruszymy na bezludną wyspę, zostańmy jeszcze na chwilę w Rzeszowie. W tomie Walc Prowincja znajduje się piękny wiersz Rzeszów mojego dzieciństwa, który kończysz słowami: „(…) Wszystko minęło. / Nawet Rzeźnicza / zmieniła nazwę / żeby nie drażnić / ucha / i nosa. (…)”. Jak wspominasz Rzeszów swojego dzieciństwa i jak wspominasz Rzeszów, w którym zaczynałaś swoją przygodę z pisaniem? Czy miasto się zmieniło i czy nigdy nie żałowałaś, że nie tworzysz na przykład w Krakowie albo w Gdańsku, gdzie rodziła się „Nowa Prywatność”, czyli poezja pokolenia , do którego należysz?

  – Poza tym wierszem są jeszcze inne moje teksty o Rzeszowie. Najbardziej z nich cenię sobie wiersz Rzeszów z tomu Tato i inne miejsca. Kiedy pisałam młodzieńcze wiersze, nie miałam świadomości przeżywania tak zwanej przygody z pisaniem. Nawet po wydaniu tomu Walc Prowincja i częstymi spotkaniami z poetą, Wiesławem Kotem, który prowadził w Rzeszowie grupę poetycką Pod Drabiną (nie należałam do tej ani żadnej innej grupy), nie miałam poczucia przynależności do towarzystw, rówieśników czy zbiorowości literackich.
  Do Rzeszowa, swojego rodzinnego miasta, wróciłam po studiach na Uniwersytecie Marii Curie-Skłodowskiej w Lublinie i Uniwersytecie Warszawskim siłą jakiejś inercji. Nie byłam z tego zadowolona ani nie byłam niezadowolona. Wiele razy myślałam o wyjeździe z kraju, regionu, miasta, zwłaszcza w latach osiemdziesiątych i na początku dziewięćdziesiątych, ale widocznie na myśleniu się kończyło, bo nigdy nie podjęłam żadnych kroków w tym kierunku. Wtedy o życiu decydowały przede wszystkim sprawy szarej egzystencji, zbyt ciasno poukładane społecznie i politycznie, aby znaleźć tam lukę na rewolucję osobistej zmiany. Potem marzył mi się wielki świat kultury, teatry, bulwary nadmorskie, inny klimat. Nie miało wtedy znaczenia, czy będę się z tym identyfikować i czy mnie ktokolwiek tam rozpozna. Teraz doceniam swoją ciągłość dziejową i komfort małego miasta, które dojrzewa i pięknieje, gdzie są ludzie i sprawy znane mi od dawna, dlatego bliskie. Nadal czasem przychodzą chwile, kiedy jakaś duchota kulturalna, obyczajowa, religijna mnie tu przytłacza, ale wtedy tłumaczę sobie, że przestrzeń jest we mnie, a nie odwrotnie. I to pomaga.

  – Kiedyś rozmawialiśmy o tym, że pisarze z roczników pięćdziesiątych mieli pecha, bo przyszło im debiutować w niewdzięcznych czasach, a poza tym ich twórczość jest słabo opisana. Jak myślisz, dlaczego pisarze Współczesności, Nowa Fala, a nawet „roczniki siedemdziesiąte” mają dziś większą siłę przebicia i z czego wynika ów pech waszej generacji.

  – Tak chyba dzieje się nie tylko z rocznikami poetyckimi. Malarzy też zapamiętuje się z powodu przynależności do grup, określonych roczników, szkół, nurtów. Zapamiętuje się ich dzięki wspólnej nazwie. To nie wyklucza rozpoznania indywidualnego. Wręcz przeciwnie, poprzez taką identyfikację łatwiej dojść do wpisanego w ten kierunek artysty.
  Od czasu poetów „bruLionu” nikt w Polsce nie pofatygował się opisać późniejszych prądów poetyckich na tyle wyraziście, aby je zapamiętano. Brak nam ustrukturowanej krytyki literackiej. Tak jak brakuje współczesnych antologii poezji polskiej z górnej półki. Od czasu dwutomowej książki Piotra Kuncewicza Agonia i nadzieja. Poezja polska nie ukazała się żadna licząca się antologia poetycka. Publikacjami rządzą salony. I nie byłoby to takie złe, gdyby za tym nie stały koterie. Na dodatek nowe czasy wnoszą nową i nadrzędną „wartość” – komercyjność książki. Są oczywiście almanachy, wybory, antologie ukazujące się w różnych miejscach w Polsce, gdzie o wyborze globalnym decyduje się lokalnie, na przykład we Wrocławiu.
  Publish or perish – mówią Anglicy. Publikuj lub przepadnij. Od tego kto i gdzie publikuje, czyli od wydawcy, zależy egzystencja wiersza. Ale czy wiersz jest dobry, musi to ktoś najpierw ocenić, a żeby ocenić, musi się nim zainteresować, a żeby się zainteresować, potrzebny jest znacznik. I za to odpowiedzialna jest krytyka literacka. Nieprzypadkowa, niechimeryczna, nietowarzyska, lecz rzetelna. Napisałam kiedyś w swoim tekście Pokolenie fantomów, opublikowanym w „Pracowni” 2003 (nr 31) takie słowa: „Co to znaczy zainteresowanie poezją dzisiaj, jego skalą, kiedy kultura masowa, ze swoją wyrafinowaną »mierzalnością« decyduje o tym, czy wydać książkę czy nie wydać, co w praktyce oznacza dla Poety być albo nie być? Czy poza kilkoma, które zabłysnęły na polskim firmamencie literatury i zarzuciły swoje tęcze przez morza i oceany, cała reszta nazwisk to fantomy? Czy wystarczy, że jesteś Poetą, Poeto nieznany, może wybitnym Poetą? Nie staje Ci nawet martyrologii, takie czasy!, aby zostać choćby »kanalią«. Zawsze jeszcze możesz niedrogo założyć sobie stronę internetową www.poeta.pl i czekać, czekać nie wychynąwszy nosa spod swojej czarnoleskiej lipy, tak jak to lubisz najbardziej”.

  – Rozmowa z duszą w lustrze to tytuł wiersza z tomu Walc Prowincja. Poezja jest dla ciebie rozmową, opisem przeżyć? Parafrazując Szymborską: „co to takiego poezja”?

  – Poezja jest „średniowiecznym miasteczkiem, gdzie na fryzie widać skautów z Nagoi? Śniegiem”. To Miłosz. I on jeszcze raz w wierszu Do poezji: „Ty, która jesteś zarysem nozdrzy nie urodzonego jeszcze konia,/ kształtem i barwą jabłka, które rozpadło się w pył,/ błyskiem skrzydeł jaskółki, co dotknęła głowy Tyberiusza/ w określonym punkcie wieczności”. Piękne, a nawet pięknoduchowskie. Na pewno jest to zachwycające zadziwienie światem. Cenię artystów, którzy formalnie ryzykują, nawet kosztem sentymentalizmu, aby potem, kiedy indziej, przywalić lirycznym kamieniem.
  Poezja może być rozmową z duszą w lustrze, ale na pewno nie jest opisem czegokolwiek. Poezja nie chce odzwierciedlać rzeczy, zmiany, nowego, ale pragnie być rzeczą, zmianą, nowym – osobnym bytem. Jednak w tych demiurgicznych zakusach nie może zastąpić Boga, ale z łatwością może zastąpić człowieka. Poezja jest walką o uchwycenie przesłania, które nigdy nie zostanie sformułowane. Walką „autystycznej osoby” o skomunikowanie się ze światem. Jest odpowiedzią indywidualisty, prawie narcyza, na świat, ale nie jest to narcystyczna reakcja pisemna. Usłyszałam kiedyś w Krakowie myśli wypowiedziane mniej więcej w ten sposób i z tym się zgadzam.

  – Jak zaczęła się twoja przygoda z Emily Dickinson i dlaczego postanowiłaś tłumaczyć jej wiersze. Czego nauczyła cię Emily?

  – Emily Dickinson uczy mnie na przykład tego, czym jest poezja: „(Listem do Świata) / Co nie pisał do Mnie – / Od Natury proste Wieści – / Czułe i Dostojne / Jej Przesłanie przekazuję / W niewidzialne Dłonie – / Za miłość do Niej – ziomkowie – / Sądźcie Mnie – łagodnie”.
  Dickinson uczy mnie również precyzji. W krótkim wierszu jest głęboka myśl, niezmiennie absorbująca i aktualna. A w jej utworach sprzed 150 lat – zagadka i wszechświat. Dickinson jest uważana za jednego z najoryginalniejszych amerykańskich poetów (gramatyczna końcówka męska oznacza, że chodzi o poetki i poetów). Wciąż intryguje świat swoim niekonwencjonalnym łamanym metrum i stylem poetyckim wyprzedzającym epokę. Poetka była introwertyczką, która tak uchwyciła rzeczywistość swoim wrażliwym, wyostrzonym wzrokiem, że to wciąż inspiruje miliony miłośników poezji na całym świecie. Nie jestem oryginalna, też zachwyca mnie poezja Dickinson. Ona wpasowuje się w moje oswajanie rzeczywistości; afirmowanie życia poprzez zgodę na śmierć i ułomną rzeczywistość, przez ciągłe rozszyfrowywanie światów przyszłych i jakby codzienne doświadczanie wieczności, która już się zaczęła. Religijność Dickinson bardzo odbiega od tego, co na ogół uważamy za religijne.
  Po raz pierwszy spotkałam się z twórczością Dickinson na studiach, bo ona jest w programie literatury filologii angielskiej. Widocznie nie była to miłość od pierwszego wejrzenia, bo nie pamiętam uderzenia piorunem. Potem było kolejne „pierwsze spotkanie” w księgarni w Londynie lub Leeds. Kupiłam sobie małą, śliczną książeczkę z obrazkami. Śliczną i nieprzystającą do genialnie prostej treści. Kilka lat później przetłumaczyłam kilka wierszy; opublikowano je we „Frazie” i wciąż byłam przed swoim „pierwszym” spotkaniem.
  Myślę, że zdarzyło się to pewnej nocy, kiedy po raz już nie wiem który przeczytałam wiersz I heard a Fly Buzz – when I died – (Usłyszałam bzyk Muchy – gdy umarłam –). Zakończenie wiersza („ – and then it was/ There interposed a Fly – / With Blue – uncertain stumbling Buzz –/ Between the light – and me –/ And then the Windows failed – and then/ I could not see to see –”) wciąż pozostaje dla mnie niedoścignioną frazą poetycką. Chyba niemożliwą do oddania w języku polskim z tym, co mieści się w jej wieloznaczności i rytmie. Nie tylko ze względu na specyfikę samego języka angielskiego bogatego w jednosylabowe wyrazy i wieloznaczność tych krótkich wyrazów. Obecna wersja mojego tłumaczenia brzmi tak: „ – i wtedy/ Wtrąciła się Mucha –/ Z niebieskim – chwiejnym Bzykiem –/ Między światło – i mnie –/ I wtedy Okna zgasły – i już/ Nie widziałam widzenia –”.

  – Trzymam przed sobą twój kolejny tomik Nie deptać przylaszczek i znajduję tam frazy: „świeże przylaszczki”, „ściółka grzybni”, „pogłaskana dużą dłonią połonina”, „mlecze”, „jesień 97”, „zapach rajskiej wiśni”, „słoneczniki”, „szadź”, „oda do mrówkowca”... To tylko kilka przykładów twojej fascynacji naturą. Później podobna fascynacja pojawiła się w tomie Pochodnio różo. Zgodziłabyś się z opinią, że Lenkowska to poetka przyrody, która ją inspiruje i zachwyca?

  – Nigdy tak nie pomyślałam o swoich wierszach, ale zadałam sobie nieco trudu i policzyłam wiersze inspirowane przyrodą, aby ci udowodnić, że tak nie jest. Wynik jest zaskakujący dla mnie samej. Wierszy z przyrodą w tle, a nawet szerzej – z naturą, jest najwięcej, bo ponad sześćdziesiąt. Mam na myśli publikacje we wszystkich tomach. Liczbę tę jednak zawyżają króciutkie wiersze, które gatunkowo określam jako kraśki. Znajdują się w dwóch książkach, Tato i inne miejsca oraz Kry i wyspy. Krasiek, w których pojawiają się głównie zwierzęta, jest siedemnaście. Tym samym, masz jakby rację, natura wygrywa. Gdyby nie kraśki, okazałoby się jednak, że najwięcej jest u mnie wierszy z toposem miejsca (ponad pięćdziesiąt), na przykład z konkretnym miastem. Następne w rankingu jest hasło „człowiek”, często z imienia i nazwiska oraz „relacje”. Potem jest czułość, miłość i nie-miłość. Zauważyłam też tematy takie jak: samotność, ból, pamięć-światło, sen, tradycja, byt, choroba, śmierć, dusza, dziecko, dom, wojna, oko, muzyka, sztuka, ars poetica.
  Oczywiście jeśli mowa o wierszach z naturą, to one nie tylko są o przyrodzie. Nawet te, które wymieniasz, są kolejno pamięcią-światłem-tradycją (Przylaszczka), boską afirmacją człowieka, nie odwrotnie („nieprawdą jest że my małośliczni nieliryczni”), czułością ukrytą w toporności natury („(zielona dziedzina)/ nie zauważy drgnienia powiek/ w dolinie juhasiej”), kosmosem pod postacią roślin („(mlecze) zarastają słońce”), pogańską afirmacją jesieni i kobiety („zdrowaś pani / […] Panu słońce”), ulotnością zakochania („urody zakochania/ godzina) […] gdy ci dojrzeje/ odejdzie/ w głąb / lustra”), słonecznym erotykiem („udaje ci się […]/ zerwać smukły kwiat”), sztuką impresjonistyczną („rude palto”); a „(anty)oda” do mrówkowca jest życiem w blokowisku bez kontaktu z przyrodą. Wcale nie dworuję. Nie da się powiedzieć, że wiersz jest o czymś. Wiersz jest czymś, powtórzę.

  – Jak zaczęła się twoja współpraca z Franciszkiem Maśluszczakiem? Jego obrazy są komentarzem do twoich wierszy, a może odnalazłaś w waszych światach – malarskim i literackim – coś wspólnego?

  – Franciszka Maśluszczaka przedstawił mi Bogdan Loebl na etapie mojego poszukiwania kolekcji obrazów do albumu Nie deptać przylaszczek. Było to bodaj dwadzieścia pięć lat temu. Franciszek udostępnił mi wiele swoich obrazów na slajdach, a ja wybrałam ich tyle, ile było wierszy w książce. Potem były kolejne mariaże moich książek z obrazami Maśluszczaka. W sumie mamy osiem wspólnych książek, w tym dwa wybory i jeden tom wydany na Ukrainie. Do pięciu z nich Franciszek namalował obrazy na okładkę zainspirowane treścią moich tomów. Do trzech pozostałych wybrałam obrazy istniejące wcześniej.
  Trudno jest mówić o odnajdowaniu się w jakichkolwiek światach plastycznych osobie na tyle zagubionej we wszystkim, że aż musi pisać wiersze. Cenię Franciszka jako człowieka, przyjaźnię się z nim i jego żoną Basią. Bogactwo malarskiej kreski artystycznej, próbującej ogarnąć myśl nie do ogarnięcia, dopełnia, mam wrażenie, moją lakoniczność słowa bezradnego wobec ducha i materii. A łączy nas iluzoryczność i ledwie uchwytna dekonstrukcja rzeczywistości. Tak mi się dziś wydaje. Niech się tu jednak wypowiedzą fachowcy, cytuję: „Ikonopodobne obrazy znakomitego Franciszka Maśluszczaka są może nie tyle ilustracją, ile interpretacją liryków Lenkowskiej czy też wynikiem swobodnej inspiracji wierszem. Między Maśluszczakiem a Lenkowską zdaje się zachodzić pokrewieństwo dusz, polegające na dążeniu do celowych przejaskrawień, artystycznego żartu, wycieniowanej potoczności i wulgarności. Oboje interesują się człowiekiem, widzianym jednakże w trochę krzywym zwierciadle, z dystansem, z ironią i autoironią, ale i wyrozumiałością” (Zbigniew Chojnowski, „Nowe Książki” 2001, nr 10); „Nerwowa, zmysłowa, przewrotna poezja Lenkowskiej kusi wyobraźnię czytelnika meandrycznym nurtem ukrytego w niej intelektualizmu – podszytego irracjonalnym niepokojem. Szaleństwo dialektyki rozumu i nierozumności istnienia decyduje o dramatyzmie poetyckiej wizji Lenkowskiej i jej specyficznym mrocznym poczuciu humoru. Nowy zbiór, również przyozdobiony świadomie paranoiczną ilustracją Maśluszczaka, pogłębia, w moim odbiorze, dwutorowy, dwuznaczny ton wypowiedzi poetki” (Adriana Szymańska, „Nowe Książki” 2002, nr 1).

  – Porozmawiajmy o twojej współpracy z rzeszowskim środowiskiem rockowym (RSC, RSC-studio, Baobab, KSU). Gdybyś mogła przypomnieć, co wniosłaś do historii polskiej (Piwnica pod Baranami) i rzeszowskiej muzyki. Zdaje się, że oprócz pisania tekstów piosenek zdarzyło ci się także zaśpiewać.

  – W połowie lat osiemdziesiątych poznałam muzyków zespołu RSC i dość przypadkowo mój głos zabrzmiał w parlando na ich płycie Hymn Wunderkindów, która się nigdy nie ukazała, ale pozostała w rzeszowskiej legendzie muzyki rockowej. Zaraz potem, niemal z marszu, mój głos z offu znalazł się na kultowej płycie punkowej Wielki koniec zespołu KSU, który w tym samym czasie i w tym samym studio muzycznym, na ulicy Zygmuntowskiej w Rzeszowie, nagrywał swoją pierwszą płytę. Na monumentalnym muzycznie albumie RSC Parakletos towarzysko śpiewam w chórkach. Kiedy po latach bywam na koncertach rockowych, wciąż spotykam tam swoich przyjaciół (na przykład Zbyszka Działę z RSC) oraz dobrych kolegów i znajomych z wielu rzeszowskich zespołów: Siczkę (KSU), Bufeta (Wańka Wstańka), Mizernego (1984), Jacka Pałysa i Romka Rzucidło (Aurora) i wielu innych. Zespół Baobab już nie istnieje, ale Andrzej Karp, gwiazda studia nagrań w Izabelinie, wciąż świeci, jak i nasza serdeczna pamięć i znajomość. Niebagatelną rolę w tych relacjach muzycznych odgrywał i odgrywa mój mąż Waldek, który od początku jest dobrym duchem rzeszowskiego środowiska muzycznego. Został nawet wybrany na ojca chrzestnego studia nagrań SPAART w Boguchwale. Jednak do historii polskiej, a nawet rzeszowskiej muzyki niczego znaczącego nie wniosłam. Obecność na wymienionych płytach to raczej smaczki towarzyskie.
  Poważniej jestem obecna na płytach Pawła Czachura, który napisał muzykę do kilku moich wierszy i od lat śpiewa je na koncertach w Polsce. Pięknym wydarzeniem dla mnie jest też płyta Beaty Czerneckiej z krakowskiej Piwnicy pod Baranami, gdzie znalazły się dwie moje kolędy do muzyki Marka Michalaka i Andrzeja Zaryckiego. Cykl piosenek, czyli moje teksty z muzyką Zbyszka Działy z RSC, od paru lat czeka na wydanie. I jeszcze muszę wspomnieć płytę Bożeny Boby-Dygi z Krakowa, którą rozpoczyna mój wiersz Miłość.

  – Ważną decyzją było stworzenie przez ciebie wydawnictwa YES. To był czas, kiedy powstawały takie wydawnictwa, jak Czarne Stasiuków, Ruta Tokarczuk.... W YES wydawałaś nie tylko swoje tomiki, ale też na przykład wiersze Bogdana Loebla i Janusza Szubera. Pomogłaś też narodzić się Kulturalnej Piwnicy.

  – Decyzja założenia wydawnictwa YES była nieco naiwna. Pierwsza wydana książka, Nie deptać przylaszczek, z moimi wierszami i przekładami i z obrazami Franciszka Maśluszczaka, miała być jedyną pozycją. Takim osobistym prezentem kulturalnym dla kooperantów biznesowych. Jednak były dookolne naciski towarzyskie na wyprodukowanie kolejnego tomu i tej pokusie się nie oparliśmy. Wtedy prowadziliśmy z mężem dobrze prosperującą szkołę języka angielskiego YES i wydawało się nam, że jeśli się do czegoś przykładamy, to wystarczy. Wydawnictwo miało być dodatkową aktywnością nienastawioną na zysk. Marzyły nam się albumy wydawane w dwóch językach, promujące poetów i artystów (każdy tom okraszony obrazami lub fotografiami). Trzy pierwsze albumy ukazały się w ciągu trzech lat: po moim tomie Nie deptać przylaszczek – Polak nieprawdziwy Bogdana Loebla z reprodukcjami rzeźb Adama Myjaka i Las w lustrach Janusza Szubera z obrazami Henryka Wańka. Niestety przygniótł nas brak logistyki dystrybucji, którą trzeba było stworzyć od zera, a my skupialiśmy się na logistyce prowadzenia szkoły, biura tłumaczeń i obozów językowych. Tego było za dużo jak na moją poetycką głowę. Niektórzy z autorów oczekiwali lepszej promocji, a – jak wiadomo – to są dodatkowe potężne koszty. Już samo wydanie trzech albumów w formacie A4, w twardej okładce, na kredowym papierze, w kolorze, nadwyrężyło nasz firmowy budżet. Nie żałuję jednak wydania tych bibliofilskich książek. Pozostają w naszych domach, domach przyjaciół, bibliotekach oraz w mojej dobrej (i złej) pamięci.
  Wspominasz Kulturalną Piwnicę. Ona w jakimś sensie nadal istnieje, tylko zagościł tam na dobre – jak sądzę – Teatr Przedmieście. Nie mogę też nie wspomnieć o znaczącej wtedy roli pracowników naszej szkoły YES, którzy pomagali nam w przygotowywaniu imprez kulturalnych w ramach działalności stworzonego przez nas stowarzyszenia GATE. W końcu podarowaliśmy stowarzyszenie i wynajęliśmy to miejsce Teatrowi Przedmieście. Kiedy sprzedaliśmy szkołę w roku 2009, zostałam sama na organizacyjnym placu boju non profit i dostałam w kość, nie ukrywam, bo nie lubię niczego robić na pół gwizdka. Mąż zajął się Wieczorami Podróżnika, które też miały swoich fanów. Poza normalnym tokiem przygotowań merytorycznych doszły nam takie prozaiczne zawody, jak sprzątaczka, klucznik, dostawca wina, bagażowy, czyli nasza własna praca fizyczna. Taka harówka nie miała sensu w naszym wieku, kiedy raczej już odcina się kupony od szalonych i mniej szalonych pomysłów na życie oraz zaczyna chuchać i dmuchać na zdrowie. Idea, aby zaproszeni goście włączyli się w pomoc, jeśli mają ochotę się zaprezentować, nie wypaliła, bo gość chce być tylko gościem i trzeba to uszanować.
  Przede wszystkim należy jednak wspomnieć o Pretekstach Literackich, które wymyśliłam w roku 2000 i w jakimś sensie nadal kontynuuję. Pewnie pamiętasz, że kiedy odchodziłam na „emeryturę” i pozbywałam się wszelkich innych zobowiązań niż własne pisanie, chciałam je oddać w twoje dobre ręce, ale życie potoczyło się inaczej, co zrozumiałe. Tak więc, nadal uprawiam swoje Preteksty, choć już nie w Kulturalnej Piwnicy. Ostatnie lata to przyjazna współpraca z Muzeum Okręgowym w Rzeszowie, gdzie realizuję swoje pomysły w ramach Europejskich Dni Dziedzictwa. W związku z tym, że poza poetami, których obecność za każdym razem forsuję (widownia daje nam do zrozumienia, że wolałaby inne dziedziny sztuki), prezentujemy muzyków, artystów wizualnych, dziennikarzy, muzealników. W sumie do tej pory zorganizowałam sama lub przy pomocy życzliwych osób i instytucji trzydzieści sześć spotkań kulturalnych, głównie poetyckich, w różnych miejscach Rzeszowa. Zdarzały się też spotkania w Krakowie i Warszawie.

  – W tomie Pochodnio różo jest wiersz Samotność. Patrząc na ciebie, nigdy nie zauważyłem, żebyś była osobą samotną. Jesteś animatorką kultury, obecną niemal na każdym spotkaniu literackim. Także tłumaczką, pisarką, kobieta biznesu i sukcesu. Których pisarzy uznajesz za swoich przyjaciół i jak jest z tą twoją samotnością. Czy chodzi o to, że na przykład potrzebujesz jej, kiedy piszesz?

  – Każdy człowiek jest na swój sposób samotny. Samotnie się rodzimy i umieramy. Chodzi jednak bardziej o osobiste przeżywanie samotności, smutku, bólu. Może to kwestia genów. Podobnie jest z genem szczęścia. Na przykład dzieci w biednych krajach często wydają się szczęśliwe, mimo że bywają głodne. A mieszkańcy luksusowych willi w Beverly Hills popełniają samobójstwa, choć przecież niczego im nie brakuje. Ja chyba jestem gdzieś pomiędzy tymi światami. Nie bywam ani euforycznie szczęśliwa, ani depresyjnie smutna. Wciąż kontroluje mnie jakieś wewnętrzne oko, które każe mi obserwować, zamiast po prostu żyć. Nie zanurzam się w rzeczywistości. Zanurzam się w postrzeganiu rzeczywistości, bo ona mija nieustannie i nie daje szansy na zadomowienie się w niej. To jest powodem nie tyle smutku, co mojej melancholii.
  Mam wielu przyjaciół i znajomych. W gronie pisarzy też. Myślę, że przyjaźnię się z Anią Janko z Józefowa, Krysią Rodowską z Warszawy, Januszem Szuberem z Sanoka, Ewą Hryniewicz-Yarbrough z Bostonu, Diti Ronen z Tel Awiwu, Francoise Roy z Guadalajary. Nie wiem, co oni o tym myślą, ale ja tak czuję.
  Codziennie potrzebuję przebywania w samotności. Nie potrafię się skupić na pisaniu czy tłumaczeniu, kiedy wokół są ludzie, hałas, zimno lub upał. Robię to w ciszy i w bamboszach. Nawet muzyka mi przeszkadza. Pomysły na wiersz przychodzą mi często w czasie jazdy samochodem, kiedy jestem pasażerem lub w czasie samotnego spaceru. Mam pod ręką długopis i kartkę. Mogę wtedy zapisać jakieś nerwowe zdanie, równoważnik zdania, ale nic więcej. Staram się zachować te myśli, uczucia, obrazy, jakąś nową jakość. I jeśli one nie umrą w drodze do biurka, rodzą się z tego wiersze. Nigdy nie jest to pojedyncza nowa myśl, to zawsze jest zbiór starych ucukrowanych lub dosolonych uczuć i myśli oraz nowy impuls.

  – Porozmawiajmy o naszym literackim Podkarpaciu. Gdybym miał stworzyć listę i mapę najważniejszych twórców związanych z naszym regionem, to uwzględniłbym następujące miejsca i twórców. Rzeszów: Jan Bolesław Ożóg, Krystyna Lenkowska, Stanisław Dłuski; Gwoźnica: Julian Przyboś; Sanok: Janusz Szuber; Lubaczów: Eugeniusz Tkaczyszyn- Dycki; Krosno: Jan Tulik; Lubenia: Stanisława Kopiec. Kogo byś dodała do tej listy?

  – To bardzo trudne pytanie. Powiem tylko tyle, że ten kontekst mnie nobilituje. Niektórzy twórcy są docenieni, inni zapomniani, kontrowersyjni lub za mało rozpoznani. Do tej listy dodałabym na pewno Wiesława Kulikowskiego z Mielca. A i Bogdan Loebl jest w jakimś sensie rzeszowski, bowiem mieszkał tutaj przez kilka dobrych lat i pielęgnuje kontakty z naszym środowiskiem. Lista podkarpackich poetów jest znacznie dłuższa: Ataman, Jan Belcik, Katarzyna Bolec, Decowski, Jerzy Fąfara, Mariusz Kalandyk, Grzegorz Kociuba, Joanna Lech, Jacek Napiórkowski, Darek Pado, Janusz Pasterski, Marek Pękala, Radwański, Jacek Świerk i wielu innych.

  – W posłowiu do Wierszy okiennych Adriana Szymańska napisała, że „dziewczynka – kobieta przemierzająca twoje wiersze nosi w sobie duszę Leśmianowskich »ludzieńków« skazanych na wiekuistą samotność... [a] współczesna przenikliwość myślowa bohaterki ociera się tu o średniowieczną, »czarowniczą« rzec by można, mentalność kobiety-medium. W czasach inkwizycji tego typu manifestację żeńskości bezwzględnie kwalifikowały się na stos”. Które opinie, słowa pisarzy i krytyków o tobie i twojej twórczości najbardziej zapadły ci w pamięci? Które były i nadal są dla ciebie ważne?

  – Kolejne trudne pytanie. Cieszę się z każdej dobrej recenzji. Mam ich trochę, skrzętnie zachowuję lub cytuję, jeśli jest ku temu okazja. Adriana Szymańska opublikowała ich najwięcej. Pisali też o mnie Stanisław Dłuski, Jan Tulik, Janusz Szuber, Józef Nowakowski, Krzysztof Lisowski, Magdalena Rabizo-Birek, Evgen Baran (Ukraina), Anna Janko, Maciej Szczawiński, Janusz Drzewucki, Grzegorz Kociuba, Rafał Rżany, Marzena Broda, Wojciech Kass, Dariusz Nowacki, … Wszystkie recenzje traktuję bardzo poważnie bez względu na to, czy pojawiły się w prestiżowym piśmie czy w prywatnym liście do mnie. Duże wrażenie wywarła na mnie recenzja Piotra Kuncewicza, może dlatego, że była jedną z pierwszych. Jest też bezkompromisowa, Kuncewicz nie owija niczego w recenzencką watę. Podobnie wiele lat później napisze Józef Baran. Tym bardziej to cenię, bo Baran to poeta, a poeci są – jak wiadomo – na ogół zazdrośni o wiersze. Wiele rzetelnej uwagi poświęcili mi ostatnio: Ryszard Mścisz we „Frazie”, Wojciech Kaliszewski w „Wyspie”, Małgorzata Pieczara-Ślarzyńska w „Twórczości” i Krystyna Rodowska w „Kwartaliku Artystycznym”.

  – Chciałbym, żebyśmy porozmawiali o jednym z twoich najważniejszych tomów Tato i inne miejsca, a dokładnie o części Tato. Jak powstawały te utwory i jak je odbierasz, kiedy je dziś czytasz. Kilka osób, moi znajomi, czytali ten tom i mówili mi: „Lenkowska opisała to, co czuję, to, czego doświadczyłem”. Dla ciebie to dziś bardziej wiersze czy kronika osobistych wydarzeń? Powiedziałaś mi kiedyś, że najpierw musiałaś nabrać dystansu, dopiero potem zaczęłaś pisać te utwory.

  – To prawda. Zaczęłam pisać wiersze o ojcu siedem lat po tym, jak już wiadomo było, że jest nieuleczalnie chory. Czyli wtedy, kiedy już był tylko miejscem w kosmosie, stąd tytuł zbioru Tato i inne miejsca. Nie wracam do tych wierszy, czasem tylko czytam je na spotkaniach autorskich w oryginale i w przekładzie na język angielski Ewy Hryniewicz-Yarbrough. Ostatnio Braha Rosenfeld zapytała mnie, czy moje wiersze o ojcu w jej tłumaczeniu na hebrajski mogą być używane podczas terapii w ośrodku dla chorych w Izraelu. Oczywiście zgodziłam się, przepełniona nadzieją, że poza funkcją par excellence poetycką mogą się komuś przydać. Powtarzam ten obcojęzyczny zwrot, aby usłyszeć go wyraźnie i powiedzieć sobie, że poezja sama w sobie, paradoksalnie, nie jest dziedziną par excellence. Aspiruje do idealizmu, ale potyka się o rzeczywistość.

  – Eryk Ostrowski pisał w jednej z recenzji, że gdyby ten tom napisał „ktoś inny” (w domyśle z Warszawy) Nagroda Nike byłaby murowana. Czy nie masz wrażenia, że Tato i inne miejsca zasługiwał na większe uznanie i czy nagrody to dla ciebie ważny aspekt pracy?

  – Tak, nagrody mogą stanowić ważny aspekt życia w tym sensie, że intensyfikują pracę. Jeśli się czuję potrzebna, pracuję więcej. Kiedy ogarnia mnie uczucie bezużyteczności, odkładam pióro na jakiś czas. Jednak przemożna siła pisania jest większa niż mój okresowy marazm, dlatego wciąż piszę. Czasem czuję się jak podstarzała debiutantka w antyszambrach wydawców, krytyków literackich, środowisk opiniotwórczych, widowni. Nie mam (stety, niestety) wielu powodów, aby mi woda sodowa uderzyła do głowy. Przeciwnie, muszę uważać, aby nie wpadać w frustrację z powodu „niedocenienia”. To byłoby nie tylko nieznośnie patetyczne, ale zabójcze dla dalszej pracy. Może z uznaniem jest jak ze śmiercią. Do każdego w końcu przyjdzie. Nie warto więc czekać. Janusz Drzewucki napisał ostatnio: „Zastanawiam się, czy jury (Wrocławskiej Nagrody Poetyckiej Silesius) […] dałoby wyraz niekompetencji, gdyby wybrało […] same poetki: Bołdak-Janowska, Frajlich, Kijańska, Lebda, Lenkowska, Ostrowska, Wolny-Hamkało. Pytanie retoryczne, oczywiście. Jaki z tego wniosek? Taki, że wszystkie nagrody, jakie się przyznaje dzisiaj w Polsce, a zapewne nie tylko w Polsce, to dzieło większego lub mniejszego przypadku, zbiegu okoliczności, efekt widzimisię kilku zasiadających w jury osób, mających o literaturze większe lub mniejsze pojęcie” .

  – Wspominałaś o wierszu Charles Bukowski to ja. Jak to jest być dziś poetką? Czy dobry poeta/poetka może być równocześnie dobrym prozaikiem/prozaiczką. Na czym, według ciebie, polega różnica między poezją a prozą?

  – To jest pytanie dla literaturoznawcy. Jest XXI wiek, a ja mam poczucie, że nadal żyjemy w świecie, w którym przewagę w podejmowaniu decyzji mają mężczyźni. W związku z tym także męskie gusta krytyczne są w przewadze, co wynika z czystej matematyki. Odpowiedź może zna socjologia i antropologia kultury, a przynajmniej te dziedziny nauki mają narzędzia służące do formułowania jakiś spekulacji lub konstatacji, choćby tymczasowych.
  Myślę, że dobry poeta może być dobrym prozaikiem i niekoniecznie musi nim być. Na przykład Jorge Luis Borges, Czesław Miłosz czy Charles Bukowski byli świetni w obu dziedzinach, a już James Joyce, według mnie, był genialny tylko w prozie. Siostry i brat Brontë napisali świetne powieści (czy razem, czy osobno, i kto z nich co napisał, wciąż jest pod znakiem zapytania), ale ich poezja nie przetrwała próby czasu. Mówię to na podstawie swoich tłumaczeń, które nijak nie chciały wyjść z archaizmów, tak bardzo coś mnie tam osaczało. Mam porównanie z Emily Dickinson, która jest wciąż aktualna i plastyczna na wielu poziomach obrazowania i rytmu.
  Może się powtarzam, ale dla mnie poezja, jak sztuka wizualna, z materii rzeczywistości tworzy nową jakość, a proza opisuje tę rzeczywistość, choć sam uchwyt opisu może być nową jakością. Nie można mówić o wyższości poezji ani o wyższości prozy. Liczy się jakość, nie gatunek.

  – Literatura tworzona przez kobiety różni się, twoim zdaniem, od literatury pisanej przez mężczyzn? Dzielisz literaturę, używając kategorii płci?

  – Wspomniałam na początku naszej rozmowy, że we wczesnej młodości łatwiej było mi się identyfikować z literaturą kobiecą, czyli podświadomie wprowadzałam rozróżnienie płciowe. Można to porównać do tego etapu rozwoju, kiedy małe dziewczynki chętnie wchodzą w zbyt duże buty na obcasach swoich mam, a nie wchodzą w „nudne” buty ojców. Odkąd dojrzałam, uważam, że literatura pisana przez pisarki i pisarzy nie różni się tym, na czym mi zależy, czyli jakością. Sięgam po książkę, ponieważ jest dobra, a nie dlatego, że jest napisana przez kobietę lub mężczyznę. Jako czytelniczka, a nawet czytelnik, nie staram się dostrzegać różnic i dzielić autorów genderowo, bo nie jest mi to do niczego potrzebne. Z drugiej strony poeta może skorzystać na takim rozróżnieniu. Ostatnio miałam szczęście być włączona do prestiżowej antologii poetek polskich wydanej w USA, Scattering the Dark, autorstwa Karen Kovacik. Gdyby to była antologia koedukacyjna, pewnie nie byłoby mnie tam, z czysto arytmetycznego powodu. Zarówno matematyka, jak i parytet, mogą więc sprzyjać kobietom i wręcz przeciwnie.

  – Co w takim razie dziś w Polsce i w Rzeszowie oznacza „bycie pisarką” i jak to się zmieniło na przestrzeni ostatnich dwudziestu pięciu lat?

  – Nie wiem, co to znaczyło być pisarką ćwierć wieku temu, bo wtedy zaledwie debiutowałam. Może w PRL-u wydawanie książek było łatwiejsze? Jak już się weszło w krąg uznanych pisarzy, obowiązywała kolejka i w końcu książkę wydawało się na koszt państwa. Mówię o tym nieco z przekąsem. A książki jako towar były w cenie, w tym sensie, że mało ich było na rynku i przed księgarniami ustawiały się kolejki. Dwadzieścia pięć lat temu zaczynała się ta obfitość kolorowej komercji wydawniczej. A dawniej była moda na trudną literaturę. Dziś, mam wrażenie, tryumfują poradniki, książki kucharskie i biografie osób dla mnie nieciekawych.
  Czuję ciężar odpowiedzialności za swoje pisarstwo. Z każdą wydaną książką ta odpowiedzialność przygniata mnie coraz bardziej. Mam wrażenie (pewnie to taka moja obsesja), że od pisarza wiele się wymaga. Na przykład powinien być intelektualistą, mentorem, wzorem, przykładem. Myli się go z akademikiem. A pisarz to często bardzo niemerytoryczny osobnik Może im bardziej „ułomny”, tym lepiej dla jego pisania, bo jego skaza zbliża go (ją) mocniej do życia i rzeczywistości. Poprawność, wszelka, ta polityczna też, tak jak jednoznaczność (na przykład religijna) nie służą sztuce. Nie znaczy to, że trzeba być od razu jakimś enfant terrible, ekscentrykiem, potencjalnym samobójcą, aby budować swoją legendę na wzór Wojaczka, Apollinaire’a czy Plath. Staram się być sobą i niczego nie udawać. Dlatego trudno mi identyfikować się z „byciem pisarzem”. Jedna powieść napisana w dojrzałym wieku jaskółki nie czyni. A wierszy i tak się nie czyta albo nie traktuje się ich poważnie. Dopóki jakiś ważny krytyk lub wydawca konsekwentnie nie zaczną wspierać poety swoim autorytetem oraz machiną promocyjną – jak stara się to robić na przykład Biuro Literackie we Wrocławiu – dopóty poety nie ma w ogólnym obiegu. Oczywiście poza tymi, którzy wypływają na fali swego wielkiego talentu, ekscesu lub prestiżowych nagród. I właśnie to jest dla mnie bycie-niebycie dziś poetą/poetką.

  – Wspomniałaś o kraśkach. Jak byś opisała ten gatunek i czy kraśki powrócą?

  – Kraśki są w książce Tato i inne miejsca oraz w tomie Kry i wyspy. To jest mój własny gatunek, który nie ma ustalonych parametrów – liczby wersów, układu rymów, metrum, klauzuli. Może być rymowany lub nie, może być miniaturką liryczną i zwykle jest, ale być taki nie musi. Może być anegdotą, nie ma określonego układu narracji. Łączy je osoba autorki, stąd nazwa stworzona ze zdrobnienia mojego imienia i wyrazu „krasny”, co daje wydźwięk lekko ironiczny, a zarazem swojski. Kraśki łączy purnonsens, groteska, absurd albo nieprzystawanie do żadnego z rozdziałów wydawanego właśnie tomu. Myślę, że kraśki już mnie nie odstąpią. Janusz Drzewucki napisał: „w zamykającym zbiorek cyklu Kraśki zawarła poetka wiersze krótkie, lapidarne, nawet dwu- i trzywersowe, bliskie aforyzmowi, poetyckiej sentencji. W wierszach tych widzę próbę szukania nowego języka poezji, szukania dla siebie w poezji nowej drogi, nowej szansy”. Hm, choć ten głos krytyka może być różnie interpretowany, powiem, że artysta, który nie poszukuje i nie ryzykuje, zamyka się w rzemiośle. Chyba że jest bardzo pewny swojej wartości, ale to bywa zabójcze dla twórczości.

  – Napisałaś już wiele wierszy, wydałaś kilkanaście tomów poetyckich. Z których książek i wierszy jesteś dziś najbardziej dumna?

  – Nie sądzę, abym napisała wiele. Mam jednak nadzieję, że pisanie mnie nie opuści. Chodzi przecież także o radość pisania, nie tylko radość trafiania za życia „pod strzechy”, czym oczywiście bym nie pogardziła. Jestem dumna z wielu swoich wierszy. W każdym tomie wybrałabym kilka takich, w których nie zmieniłabym nawet kropki. Sztuka cieszenia się z tego, co się ma, to wielka sztuka. Niepokój niezadowolenia powinno się mieć pod skórą, ale nie za głęboko, nie głębiej niż afirmację życia. Zaś tożsamość, zadziwienie i tajemnicę – głęboko jak źrenicę.

  – Co chciałabyś jeszcze stworzyć?

  – Precyzyjnych planów nie mam. Skończyłam właśnie książkę dla dzieci. Niedługo będę ją czytać po wielokroć i nanosić korekty. Zbiera mi się też nowy tom poezji. Mam w planie wydanie CD ze swoimi piosenkami do muzyki różnych kompozytorów. Od paru lat pracuję nad tłumaczeniami wierszy Emily Dickinson. Jest światełko w tunelu, że ukażą się w kultowej serii Biblioteki Narodowej w świetnym towarzystwie wybitnych tłumaczy, między innymi Stanisława Barańczaka. Gdyby się okazało, że moja powieść Babeliada zyskała grono fanów, pokuszę się o kolejną prozę.

  – Pięknie ci dziękuję za rozmowę.

Rzeszów, lipiec 2016 rok