Zofii Kucównej zatrzymywanie czasu

Dziś pierwszy dzień jesieni. Plucha, zimno, szaro, ospale. Zmarzłam rano podczas zakupów przy Polnej, a moje kupcowe z gołymi głowami i gołymi nogami. Na straganach stosy pomarańczowych rydzów, czerwonych jabłek, oranżowych gruch, zielonej sałaty, patriotycznych biało-czerwonych rzodkiewek.
Tak się zaczyna książka „Zatrzymać czas” aktorki, Zofii Kucównej. Od pierwszej strony jest bardzo sugestywna i wydaje mi  się, że to jest moja plucha i jestem w spiżarni Ani z Zielonego Wzgórza i to ja zatrzymuję czas. Potem jestem Zofią (może nie przypadkiem istnieje książka filozoficzna p/t „Świat Zofii”?). Oglądam ten świat jak w kinie, lub w telewizorze, a może w teatrze. Chyba najbardziej przypomina mi to teatr, ale taki do którego sama wchodzę kiedy chcę i wychodzę na własne życzenie. Tu się żyje swoim tempem. Tu się jest wolnym. Myślę sobie, że ocalanie odruchów nieskrępowanej rzeczywistości nie jest łatwym zadaniem dla kogoś, kto uprawia tak mało suwerenny zawód jak aktorstwo. Jednak tu nie czuje się żadnych formalnych zahamowań. Wszystko biegnie potoczyście.

Kucówna mówi o teatrze, że jest cudowny, urzekający, uwodzicielski. Ale też wścieka się na niego i to jest dla mnie równie piękne, bo prawda o niedoskonałości jest bliższa mojej duszy. Chyba każdej duszy? Aktorka prowokuje Pana Boga lub los i „modli się o to, żeby nie doszła do teatru, żeby nie musiała wyjść na scenę i nie musiała odbyć tego piekielnego ceremoniału fikcji. Żeby ją jakiś samochód potrącił, albo żeby się potknęła i nogę zwichnęła”. Trema aktorska ma właśnie takie oblicza i nie znają jej ci, którzy należą do świata po przeciwnej stronie sceny. Kiedy czytam, udziela mi się ta trema i też wpadam w panikę.

Równie przekonująco i ze swadą, Kucówna mówi o innych aktorach, z którymi żyje w jednym „stadzie”. Z jednej strony jest to „klan obmierzłych kabotynów i kłamców, tkliwych i szyderczych”, a z drugiej strony – „klan prestidigitatorów magicznych, liryków i histeryków”. Ich praca to „błogosławione kłamstwo, którego równocześnie nienawidzą i pożądają”. Od samego początku urzeka mnie tu naturalne filozofowanie, dystans, metafora, humor, komizm sytuacyjny.

(…) Zła i nadęta, chora i leniwa idę, modląc się, żeby jakieś autko lub nóżka w kostce, doniczka z balkonu (…)
Albo tu: (…) Różnica między naturą intelektualną i artystyczną polega na tym, że ta ostatnia działa najpierw z potrzeby i dopiero później próbuje zrozumieć swoje postępowanie. (…) Z całą pewnością nie  jestem intelektualistką, chwała Bogu. (…)
A w Barcelonie wypraszana z loży kinowej przez hiszpańskiego portiera wyszeptała w odruchu desperacji, ostro i po polsku: „Ci-i-i-sza! Litwo, Ojczyzno moja, ty jesteś jak zdrowie, ile cię trzeba cenić, ten tylko się dowie, kto cię stracił” … i to poskutkowało!

Zofia Kucówna jest prawdziwa kiedy gra na scenie i równie prawdziwa kiedy jest poza nią. Jest równolegle w mojej pamięci postacią z dawnych lat i tą obecną powstającą w wyobraźni, co odtwarzam i tworzę czytając. Kiedy mówi, że „ze swojego konformistycznego pejzażu tęskni do tajemnicy maniaków i ideowców, którzy oddaliby wszystko dla idei”, ale u niej to się kończy tylko na tęsknocie, wierzę jej jak sobie. I choć wydawać by się mogło, że życie zawodowe tej wybitnej aktorki jest wystarczającym dowodem na bezkompromisową aktorską ideę, kiedy pyta metaforycznie słowami poety Babińskiego „Czy poezja jest większa od życia?”, ufam jej wątpliwościom.

A oto i ten namacalny z zewnątrz dowód, co do którego ona (z wewnątrz) wątpi, że stawia ją po stronie „manii”, misji, idei i tą właśnie wątpliwością zaciekawia, skraca dystans, uwiarygodnia życie, choć w sensie egzystencjalnym niczego nie upraszcza, jak sztuka, że posłużę się tylko wybranymi argumentami par excellence:

Nora w „Domu Lalki” Ibsena, Grusza Wachnadze w „Kaukaskim Kredowym Kole” Brechta, Eurydyka w sztuce Jeana Anouilha, Panna Młoda w „Weselu” Stanisława Wyspiańskiego – nagrodzona w Kaliszu, Sonia w „Zbrodni i Karze” według Dostojewskiego – nagrodzona w Katowicach, Wąsowska w „Panu Wokulskim” według „Lalki” Prusa, tytułowa Święta Joanna z utworu Bernarda Shawa, Gertruda w „Hamlecie” Szekspira, Masza w „Trzech Siostrach” Czechowa, Lady Makbet w „Makbecie” Szekspira, Berta w „Wygnańcach” Joyce’a, Natalia Pietrowna w „Miesiącu na wsi” Turgieniewa, Matka Boska Poczajowska w „Beniowskim” Słowackiego – nagrodzona w Opolu, tytułowa Maria z monodramu Iredyńskiego – nagrodzona we Wrocławiu, Fedra z tragedii Racine’a, Elwira w „Cydzie” Corneille’a, Charlotta w „Letycji i Lubczyku” Shaffera – nagrodzona w Kaliszu, Stara w „Krzesłach” Eugene’a Ionesco, Wdowa Druga we „Wdowach” Mrożka, Pani Tooth we „Wszystko w Ogrodzie” Albee’go , Jean Horton w „Kwartecie” Harwooda, Matka w „Bambini di Praga” Agnieszki Glińskiej według Bohumila Hrabala.

Wymieniam tu  tylko (i aż) niektóre role teatralne, ale  trzeba pamiętać, że Zofia Kucówna była też wieloma wspaniałymi Postaciami w Teatrze Telewizji , za co została nagrodzona kilka razy, m.in. Złotym Ekranem (za Elektrę, Dorlę, czy za „Opowieści mojej żony”). Grała też w filmie, ale za mało; kinematografia polska powinna czuć wielki niedosyt Kucównej.
Całej książki nie starczyłoby krytykom na wnikliwe omówienie wszystkich jej ról, a i ona sama większość osiągnięć w swoich własnych książkach skromnie pomija.

Osoba, która raz a dobrze zajmie się czymś intensywnie, z pasją, con amore, nie może już nigdy spocząć na laurach. Kiedy brakuje propozycji aktorskich (co jest paradoksem naszej rzeczywistości, że aktorka tak wybitna, energiczna, wszechstronna, staje kiedykolwiek przed taką pustką) angażuje się w prace społeczne na rzecz Domu Aktora w Skolimowie, jeździ po Polsce z monodramami, spektaklami literackimi, które sama opracowuje, zostaje wykładowcą w Wyższej Szkole Teatralnej w Warszawie, prowadzi dom na wsi, w końcu pisze i wydaje książki (w sumie cztery książki: „Zatrzymać czas”, „Zdarzenia potoczne”, „Zapach szminki” i zbiór felietonów „Opowieści moje”). Żyje pełną parą mimo choroby, mimo zawodów życiowych. Nie ma żalu w jej wspomnieniach. W miejscach, w których mógłby urodzić się żal, pojawia się filozoficzna refleksja, nagła energia, nadzieja, zdrowy rozsądek, działanie, rodzina, przyjaciele, dom, zwierzęta, rośliny. Nigdzie nie ma miejsca na tani sentymentalizm, patos, histerię, mędrkowanie, edukacyjność, ani na ekshibicjonistyczne odkrywanie tajemnic swojej wyobraźni. Jest umiar, pokora, wyrozumiałość, brak lęku o starość czy osamotnienie.

Grzeję się w cieple tego zrównoważonego, przyjaznego świata-domu i jej subtelnej metafory tam, gdzie ustalone „miejsce postoju dużego stołu”, wokół którego zasiadają przyjaciele, znajomi lub sama Zofia Kucówna z listami lub myślami o nich: Rodzice i brat Edward, mentorzy - Mieczysława Romankówna i Tatarkiewiczowie, umierająca Anna, epizodyczny Wołodia Wysocki, Hanna Krall, Maria i Jerzy Kuncewiczowie, Wańkowicz i jego „cipirytki”, anonimowa Samosiejka, Jerzy Grotowski - kolega z roku, enigmatyczny i wybitny Adam Hanuszkiewicz.  Kucówna rozmyśla o „porządkowanym chaosie życia”, „śmierci, która jest warta życia”, „trzepocie serca pomaturalnego lata”, „talencie żywionym lękiem wyrosłym na obsesjach”, Krakowie i Wiśle „szumiącej między falbaniastymi brzegami z pisaku i wikliny”, Kazimierzu nad Wisłą, miłości do żywiołów, duszy prowincjuszki, kaplicy ostrobramskiej w Wilnie, co „zawieszona w powietrzu nad głowami przechodniów, jak tęcza”, „Weselu” Wyspiańskiego tamże, a po nim o „śmiertelnej ciszy na sali, która była najwspanialszą i najgłośniejszą owacją”, o wymagających reżyserach, bo innych powinna się strzec, o rodzinnym Komorowie, o Warszawie, podróżach z mężem do Austrii, Szwajcarii, Francji, Hiszpanii, o Gaudim i hiszpańskim mieszkaniu „smukłym jak cyprysy i wysokim jak cyprysy”, o ludzkiej ręce, o starości w Baden-baden, o zawodowej podróży do USA, Bułgarii, o duszy, domu, małych miastach, o wigilijnych karpiach dla Skolimowa kupionych z trudem w PRL-owskich czasach i orchidei stryjecznej babki Żuławskiego z „Opowieści mojej żony”, zdobytej z narażeniem życia. Właśnie z tych opowieści telewizyjnych pamiętam Zofię Kucównę najlepiej, ja prowincjuszka, żyjąca  z dala od stołecznych teatrów, Powszechnego, Narodowego, Ateneum, Dramatycznego, Współczesnego, Teatru Ochoty, których była (i nadal jest jeśli tylko gra) niekwestionowaną Postacią aktorską, o czym zaświadczają recenzje Andrzeja Hausbrandta i wielu innych krytyków teatralnych.

Autorka w swojej książce jak w teatrze i w życiu zatrzymuje czas, czyli go celebruje sztuką afirmacji „codziennej ceremonii dnia powszechnego”, dobrą myślą o ludziach, na przykład babce Gałązkowej, która niepotrzebnie zamartwiała się losem dziadka po swojej śmierci, a on sobie zaraz narzeczoną sprowadził, o „kapslowatym” piesku, o bogactwie i dumie „aktów strzelistych szczęść wypełniających aż do bólu”, o umieraniu na parę godzin we śnie, walce o Skolimów i interwencjach na szczycie u generałów Jaruzelskiego i Kiszczaka, cukrze z goryczką na cześć Byrona, o trudnych rolach jak „kafkowska Oberżystka, która ma być archetypem matki, babki, kochanki i jeszcze czegoś absolutnie niemożliwego do zagrania”, o kozie „Żydówce”, jedynej żywej istocie w Komorowie, która mogła bez strachu nosić tę nazwę i ocaleć”, o kochaniu ”aż do bólu, aż do wzruszenia wielkiego, modlitewnego”.

Dziś pierwszy dzień jesieni. Plucha, zimno, szaro, ospale (…). I tęsknota za spiżarnią Komorowskiego domu, gdzie wśród zapachów grzybowo-jabłkowo-melonowych w smudze światła okiennego latały pyłki mąki pszennej, razowej, sitkowej. Z odkrytych worków i przy lada otwarciu drzwi umykały w powietrze przeciągiem i pachniały ni to kurzem, ni to łanem szumiącym w słońcu na odkrytym polu.
Tak się zaczyna książka „Zatrzymać czas” pisarki, Zofii Kucównej.

 

Zofia Kucówna, „Zatrzymać czas”, Zyski i S-ka, Wydawnictwo, Wydanie II poprawione, Poznań 2008