RÓŻA TOŻSAMOŚCI.


Rozmowa z Januszem Szuberem, poetą.


KRYSTYNA LENKOWSKA: Czy Pana najnowszy tom poezji Tam, gdzie niedźwiedzie piwo warzą, Pana szesnasta książka poetycka, a zarazem trzeci wybór poezji, to swoisty dziennik podróży? Jeżeli tak, to podróży skąd dokąd?


JANUSZ SZUBER: Oczywiście, jeśli weźmiemy za wzór wiersz Kawafisa czy Herberta, będzie to podróż od siebie do siebie, jest to swego rodzaju dziennik podróży, w którym posługując się faktami, krajobrazami, ludźmi, udzielam im części własnej biografii, osobowości. Jak w każdym tekście literackim, tak i tutaj, mamy do czynienia z mityzacją czy mitologizacją konkretnej rzeczywistości. W moich wierszach dzieje się coś, co — wykreowany w końcu — opowiadacz, ów podmiot liryczny, narrator, określa jako „nieruchomą podróż na oślep"; ta podróż to nie tylko aluzja do sytuacji autora unieruchomionego na wózku inwalidzkim, bo ta interpretacja byłaby dużym uproszczeniem, ale pewien wzór egzystencji w ogóle.


K. L.: Czy aby ta książka nie miała roboczego tytułu Esej o tożsamości? Otwiera książkę wiersz tak właśnie zatytułowany. a potem przez lasy i sezony, kamienie i mgłę, epitafia i elegie, docieramy do „róży tożsamości ", która okazuje się tautologią.


J. S.: Od wielu lat towarzyszyła mi w różnych okolicznościach, bo w szpitalach, sanatoriach, teczka z szarego kartonu, zatytułowana Tam, gdzie niedźwiedzie piwo warzą. I taki miał być właśnie mój pierwszy tomik, jeśli bym się zdecydował w ogóle na publikacje owych składanych w „kociej szafie" wierszy. Tę teczkę mam do dzisiaj. Otóż na samym początku włożyłem do niej przepisany na maszynie fragment eseju Jerzego Stempowskiego dotyczący jego podróży do Austrii, w którym autor pisze o rzekach rodzinnych i o potrzebie tożsamości z jakąś naturalną lub przybraną ojczyzną. Myślałem nawet, czy publikując teraz ten spóźniony projekt, nie wprowadzić owego fragmentu jako motta, ale w końcu z tego zrezygnowałem. A pomysł tytułu Tam, gdzie niedźwiedzie piwo warzą wziąłem z pamiętnika-gawędy mego poniekąd krajana, Aleksandra hrabiego Fredry, Trzy po trzy.
Co do „róży tożsamości" — to jest ukłon w stronę Adama Ważyka i jego tomu Zdarzenia, który był dla mnie swego czasu wielkim przeżyciem.


K. L.: To, co się dzieje w Pana poezji, jest rejestrowaniem, podglądaniem (nazywa to Pan ironicznie „stręczeniem") ludzi, miejsc, nazw, przedmiotów związanych głównie z Sanocczyzną.


J. S.: Mam wątpliwości, czy odpowiadając na to pytanie, nie ulegam zgubnej pokusie autokomentarza, ale niech tam... Otóż wydaje mi się, że to, co piszę, jest swego rodzaju poematem, jednym utworem składającym się z wielu segmentów, pewną całością, do której dobudowuje się najrozmaitsze przybudówki, werandy, mansardy — tak, jak to bywało w dawnych dworach. Moją domeną jest rzeczywistość, którą świadomie wybrałem i którą eksploatuję. Przywołując ludzi, nazwy, miejsca, nie chodzi mi, rzecz jasna, o samą rejestrację, o jakąś inwentaryzację antykwaryczną czy o pisanie śpiewów historycznych mojego powiatu — nie miałoby to najmniejszego sensu. Natomiast użycie przedmiotów, miejsc, poszczególnych postaci osadza moje pisanie, czy mojego narratora, w konkretnym miejscu. To jest potrzebne, ponieważ istnieje jakiś stały dialog miedzy moim bohaterem, którego możemy nazwać, opisać, który posiada swoją biografie, metrykę i tak dalej, z kimś, kto jest jedermannem, każdym. Te szczegóły określające dokładnie miejsce są konieczne, aby nie działo się to wszędzie i nigdzie. Tak samo posługiwanie się różnymi stylami wypowiedzi: od gawędy, pastiszu średniowieczno-barokowego, po szczególnie przeze mnie cenione klasycyzujące czy klasycystyczne wypowiedzi i opisy, które z dystansu porządkują rzeczywistość, nie ulegając nadmiernym wpływom emocji.
Memu pisaniu, tak jak je widzę, patronują bardzo różni mistrzowie, jak choćby Federico Fellini, Stanisław Vincenz czy Edgar Lee Masters, i w jakiś sposób widzenie ich światów wyznacza również granice mego świata.
A dlaczego Sanocczyzna? Ponieważ trzeba wybrać jakiejś miejsce, jakiś punkt centralny, wokół którego będzie narastać poemat. Sanocczyzna nie była literacko, jak do tej pory, zmitologizowana. Czy mnie to się udaje, to już inna sprawa.


K. L: W wierszu Las wielki i niedźwiedziów dosyć cytaty z Fredry, Staszica, Kolberga, Wacława Potockiego, piosenki łemkowskiej przypominają o wielonarodowej historii ziemi sanockiej...


J. S.: Sanocczyznę czynię centralnym miejscem mojej poetyckiej geografii. O tej ziemi, o pewnym micie, opowiadają głosy z przeszłości. Z tego też powodu wiersz ten jest dla mnie ważny — inni mówią tu za mnie, ja zaś włączam się do tego chóru, do pewnej zbiorowości — zbiorowości języka lub języków, które na tym konkretnym historycznie i administracyjnie terenie funkcjonowały i tę rzeczywistość opisywały. Moja rola ogranicza się właściwie do prac czysto rzemieślniczych — artifex opifex, tak jak się określali dawni rzemieślnicy. Bardzo zaszczytne miano.


K. L: Spisuje Pan nawet to, co się w przyszłości wydarzy; Że zacytuję: „Już niczemu się nie dziwię /I donikąd się nie spieszę, / W czarnobrewej cerkwi złożę / Moich kości pusty gotyk ".


J. S.: Przyznaję się w tym miejscu do szczególnej odmiany zachłanności, polegającej na włączaniu do własnej mitologii kolejnych przedmiotów, nowych obszarów wywiedzionych nie tylko z jakichś przekazów domowych, genealogicznych, ale również z przekazów „kolektywnych".
Cytowany w pytaniu Oktostych, chrześcijański z ducha, ma swoją replikę o kilkanaście stron dalej. Mówię o wierszu Do Persefony, gdzie do przedstawienia tej samej wizji posługuję się sztafażem mitu antycznego.


K. L.: Wydaje się, jakby Pana poszukiwanie tożsamości skupiało się na doświadczaniu tego, co dane w rzeczy, jej szczególności i szczególe, na drodze w głąb przedmiotu, który, jak kamień, jest „dokładnie w sobie ".


J. S.: Rzeczą zasadniczą w moich wierszach jest kwestia zaimków, kwestia zamiany zaimków, użyczania im swojego ,ja" i dlatego mówię często o tym, jak bardzo jestem gramatyczny. Przedmioty wydają się bardziej prawdomówne, natomiast moja prawdomówność oparta jest na... gramatyce i nie jest tym samym wolna od wielu nadużyć i mistyfikacji. To oczywiście szkoła Herberta. Zawsze, gdzie mogę, podkreślam moją wdzięczność dla tego pisarza, którego z nabożeństwem nie tyle nawet czytałem, co studiowałem. Oczywiście nie chciałbym, aby moje wiersze były wierszami herbertowskimi, to znaczy powielały tę poetykę, tematy, mam jednak świadomość, że na moim światooglądzie poetyckim Herbert — może do spółki z Białoszewskim, jeśli idzie o przedmioty — wycisnął bardzo istotne, jeśli nie fundamentalne, piętno.


A. L.: Odnoszę wrażenie, że poeci czysto pojęciowych spekulacji, lub poeci archetypów, np. wody, ognia, wiatru, krwi, są z innej „ antologii tożsamości".


J. S.: Zawsze się bałem abstrakcji, mówienia o czymś tylko i wyłącznie językiem pojęć. Jest to zarezerwowane dla filozofii, historii idei, ja nie mam do tego najmniejszych kwalifikacji ani inklinacji, uważam wręcz, że abstrakcja zabija poezję. Nie potrafię być wszędzie i nigdzie. Jeśli nawet to wszędzie i nigdzie mnie interesuje, to tylko i wyłącznie w jakimś dialogu z konkretnym tu i teraz. Myślę, że obsesja miejsca konkretnego ma swoje korzenie również metafizyczne — w kabale słowo „Miejsce" jest przecież innym imieniem Boga.


K. L.: Pana przedostatnia książka swoim tytułem Glina, ogień, popiół wyłamuje się poniekąd z tego...


J. S.: Rzeczywiście Glina, ogień, popiół to trzy rzeczowniki, uporządkowane według pewnego zamysłu, liczbą i symboliczną treścią osadzone głęboko w świecie archetypów. Natomiast sam wiersz tytułowy jest skrótowo opisaną biografią mego przyjaciela, zapisem losu jednego z nas, historią, która zmierza do swojej bardzo uogólnionej puenty. Tu dodam mały komentarz: kiedy odczytanie wiersza rozmija się zasadniczo z intencją autora, z dwojga złego wolę uproszczenia niż wybujałe nadinterpretacje, albowiem te drugie nieodmiennie ośmieszają zarówno komentującego, jak i komentowanego.


K. L.: Jakie znaczenie dla ostatniego wyboru wierszy mają Pana rozmowy z Jerzym Harasymowiczem, poetą, Ryszardem Schrammem, biochemikiem, Tadeuszem Budzińskim, fotografikiem?


J. S.: O ile dobrze zrozumiałem pytanie, chodzi o jakieś szczególne relacje między wymienionymi osobami a moim ostatnim tomem. We wszystkich moich tomikach toczę taką rozmowę poprzez dedykacje, motta, cytaty, ilustracje. Na przykład dialog z Henrykiem Wańkiem, zapoczątkowany przez niego rysunkami w jednym z egzemplarzy Srebrnopiórych ogrodów, z Lasu w lustrach przeniósł się do Lekcji Tejrezjasza. Tak i w Niedźwiedziach...: fotografik Tadeusz Budziński jest poniekąd współautorem książki, nasza współpraca datuje się od albumu poświęconego Sanokowi. O związkach z Harasymowiczem pisałem już gdzie indziej; dodam więc tylko, że w tej samej serii „Bosz-poezja", co moje Niedźwiedzie, jako pierwszy ukazał się
tom bieszczadzkich wierszy Jerzego w wyborze Marii Harasymowicz i mówiącego te słowa. Moje Epitafium traktuje o obojgu — Marii i Jerzym. Jeśli chodzi o Ryszarda Schramma, to nasza przyjaźń, mimo sporej różnicy wieku, funduje się na tej swoiście pojętej tutejszości. Jego Prywatna podróż pamięci, z moim wstępem, jest kontynuacją serdeczną dialogu między nami. Do osób wymienionych muszę koniecznie dodać Mariana Pankowskiego. Znakomity pisarz, łączący na pozór odległe tradycje: flamandzką i karpacką z plebejskim jurnym nurtem staropolszczyzny, był i jest dla mnie niezastąpionym nauczycielem idiomu sanockiego — właśnie Pankowski uczulił mnie na jego odrębność, swoistość.
Są to zatem nie tylko dialogi, ale sposób spłacania długów, jakaś odmiana Buch der Freunde.


K. L.: Ciekawi mnie i wzrusza żywa „Kasina stopa", „zalotny lok popiołu Feronji", „dawno nieżyjąca Klara [...] / Ubrana w ciało / rozebrana z ciała "...


J. S.: Dużo jest postaci kobiet w moich wierszach, zdecydowanie dominują, bardzo różne, miały swoje odpowiedniki, realnie istniejące. Ale kto jest kto, a raczej która jest którą i jak to z nimi było? Niech pozostaną lepiej między zmyśleniem a prawdą. Na jakieś tam anegdoty i niedyskrecje pozwoliłem sobie w zbiorku limeryków Emeryk u wód (znanych bardzo wąskiemu gronu i opatrzonych klauzulą tajności, ścisłej!). Że wynurzenia w tej materii niekoniecznie cieszą się aplauzem i akceptacją, niech poświadczy fakt odrzucenia przez redakcję pewnego pisma, fragmentu uczonej rozprawy, dotyczącego erotyki w moich wierszach. Zresztą ja sam wyznaję staroświecką zasadę stosowności i staram się nie zapominać „kilku myśli, co nie nowe".


K. L.: Podobno każdy ma jakąś przybraną ojczyznę...


J. S.: Proszę posłuchać, coś przeczytam: „Widzisz Sanok, stolicę moją; niedawno tu jeszcze panowały halickie kniazie, żony ich myły ręce w perłach, a kąpały się w kadziach napełnionych srebrną diengą [...] — te baszty pamiętają wiele rzeczy... i te pola zielone zdają się zadumane, i te lasy szemrzą o dawnych czasach...". Ten cytat, mało kto zgadnie, pochodzi z Zawiszy Czarnego Juliusza Słowackiego. Mam tam swoją ojczyznę najbliższą o rzut kamieniem. Wystarczy mi popatrzyć przez okno pokoju, gdzie pracuję: stara kamienica, w której mieszkał jeszcze mój pradziadek, doktor Maurycy Drewiński. Tuż za nią była jedna z pięciu synagog sanockich. Dalej, na wyciągnięcie ręki, prawosławna cerkiew katedralna z siedzibą arcybiskupa; później prześwit na Góry Słone i osiemnastowieczny zajazd, obecnie siedziba muzeum historycznego, a za nim, wspomniany przed chwilą, w cytacie Słowackiego, zamek. Naprzeciw okna willa doktora Zalewskiego, kolegi po fachu mojego dziadka, zbudowana na wzór pałacu weneckiego, ponieważ dr Zalewski był żonaty z dość posażną baronówną austriacką. Dalej kapliczka świętego Jana Nepomucena, upamiętniająca ostatnią obronę zamku przez Ksawerego Krasickiego w 1809 i ufundowana na pamiątkę cudownego ocalenia z topieli wezbranego Sanu. Tam, gdzie były mury obronne na skarpie w dolinę Sanu opadającej, pozostał tylko murek kamienny. Drugie okno wychodzi na ratusz miejski. Za moim patio jest fragment kościoła Franciszkanów. I właśnie tu, pod sutym barokowym epitafium, leżą moje praprababki. A jeśli wyjdę na drugie podwórko, do mojego garażu, to widzę stamtąd nie tylko pasmo Gór Słonych, ale także pasmo Bieszczadów. To podróż, którą odbywam codziennie. To wszystko oswajam za pomocą gramatyki, przyswajam poprzez pryzmat mojego ja. Krążę nieustannie jak te jastrzębie nad Sobniem za szybowcami z Bezmiechowej, wokół tego Sanoka, Sanocczyzny, która jest poniekąd jednym z bohaterów mojego ostatniego tomu.
Przypuszczam, że gdyby moje życie potoczyło się inaczej, to zapewne i pisanie, jeśliby w ogóle do takiego doszło, byłoby inne. Ale trudno tutaj taki wariant opisywać. Więc na zakończenie konstatacja, którą zamykam także moje Niedźwiedzie...:
Żadnych objawień - same tautologie [...]
były czym były, idem per idem: różą tożsamości.


z Januszem Szuberem rozmawiała Krystyna Lenkowska

Źródło: Zeszyty literackie nr 87 (2004 nr 3), Warszawa – Paryż Rok XXII