ŹDŹBŁA ŻYCIA

 

 

            Chcę powiedzieć o swojej satysfakcji, co tam satysfakcji, przyjemności czytania „Wierszy okiennych” Krystyny Lenkowskiej. Zwłaszcza drugiej części. Jest bowiem otwarta, szczerze czuła, łagodna, pielęgnująca. I nawet „zwierzęce odruchy” oraz „organiczna ezoteria”[1], zziajanie po biegu ze spanielem wpisują się w ciepło światła (bo wiadomo, że istnieje i zimne światło). Podoba mi się ma przykład strona 19, strofa druga.

 

(...) Wszedłeś kiedyś do środka włazem bezwładu.

      Teraz po omacku szukasz drzwi

      nasłuchujesz nieszczelności.

     Wilgotną chusteczką wycieram na sobie ślady

     twoich palców.

    Tysiące palców strącam w powietrze

    jak w przepaść jak szadź. (...)[2]

                                         

Widzę to strącanie i zastyganie. I właśnie kiedy czytam kilka kawałków z tego tomu ogarnia mnie nie uświadamiana wcześniej tęsknota, może wręcz nieżyjąca nigdy wcześniej tęsknota, do poezji o miłości, której już nie ma, albo raczej która była, jest nawet jeszcze gdzieś, inna już, czyli niemiłość chyba, niemiłość po miłości, stracona, przemieniona, przeminiona, wytarta, wiotczejąca, zakopana, majaczejąca, „samozaćmiewająca”[3], malignująca, chorująca przewlekle na czas, brak jakiś, zadziwiona a wiedząca o konieczności bycia taką już teraz.                       Może nie czytam Lenkowskiej najgłębiej, czytam po swojemu, wydobywam tę nutę, ta we mnie znalazła instrument, czekający na dyrygencki kijek. Zaczęło grać. Dzięki tej części „Jest nie ma” jest.

            Poezja od dawna ma kłopoty. Marnie radzi sobie w sklepie, szkole, na domowej półce i w wirtualnym świecie. Ale wciąż bywa jedyną rozsądną propozycją na najszczególniejsze chwile szczęścia i nieszczęścia, a nawet oczekiwania. Bo poezję przenika ten sam lęk, „ból wędrowny”[4], który gości w nas od pewnego progu życiowego, nie pozwalając na łatwe układanie uczuć w słowa, na omijanie metafory, bagatelizowanie symbolu.

            „Wiersze okienne” Krystyny Lenkowskiej to poezja śledząca ludzkie kroki, przechadzające się w sobie wiadomych celach po pozornych sprzecznościach jednego świata.

 

(...) - Czy Pan idzie naprzód czy powraca? – zapytałam kroków

     przypadkowych na tym pustkowiu.

- Stoję tu i czekam – powiedziały kroki i poszły dalej.[5]

                 

To akurat znam za dobrze. O istnieniu rzeczy lub idei świadczy brak, najmocniej wyczuwany w „t e r a z”[6]. W aktualności spotykają się bowiem przeszłość z przyszłością, żal z nadzieją, zmysł z myślą, oko z oknem. Życie obserwowane z okna przez (nie)dyskretne oko lirycznego twórcy zostaje z miejsca przeniesione w komentarz-refleksję, nie tracąc swego kosmicznego dynamizmu, zyskując świetność tekstualno-zmysłowego zdziwienia. Jest to zdziwienie osoby z pogranicza, przekonanej i przekonującej do istnienia wyższego splotu nieuniknionych okoliczności, zawiązanego kiedyś na zawsze. Stąd bierze się jej wyostrzony wzrok, prześwietlająca zjawiska intuicja i współodczuwające zrozumienie.

            W książce Lenkowskiej najważniejsza wydaje się wspólnota wymienianych międzyludzkich, międzyistotowych doświadczeń i uczuć. „Dopóki dotykają cię ręce/ (...) wciąż żyjesz wciąż się rodzisz /(...) Ale i bez twoich oczu one nie mają ciała ani duszy”[7], „stwarzają nas ludzie”[8]. Legendarny Inny ma postać osób, zwierząt, miejsc, przyrody, intertekstów, czasów, wspomnień, przypuszczeń, wierzeń, stanów psychicznych, mitów, znaków kulturowych. Inny to Ja.

            Napięcie między nieuchronną biernością a możliwą aktywnością w ramach wyznaczonego losu nie jest tutaj napięciem neurotycznym. „Pożerający”, „pożerany”[9], „przybliżony”, „przybliżający”[10] to dojrzałe konstatacje, czasem entuzjastyczne (jak w przypadku zziajanego psa), częściej chłodno-smutne, godzące i pogodzone z wyrokiem życia: „Nieubłaganie zbliża się czas kiedy/ nas nie ma/ i nigdy/ nie było”[11]. Dlatego najbardziej ciekawie rozgrywa się „rozmowa ze sobą”[12]- potencja pełni, jakiejś harmonii. Tożsamość, idealizm, romantyzm, subiektywizm przestają być kłopotliwe, gdy świadomość oswaja się z dosłownością materii, akceptując fakt egzystencji jako „kurz na wietrze”[13]. Taki moment autozgody zdarza się tylko podczas bycia ze sobą samym, sobą samą, kiedy zewnętrzne impulsy nie wytrącają ze stanu skupienia, nie mamią ofertą iluzorycznych spełnień. Wszystkie spełnienia czeka kres, prędzej czy później.

            Lenkowska pisze konkretnie i subtelnie, niemonotonnie, niedosłownie, językiem równolegle intelektualnie precyzyjnym i pełnym nieulotnego polotu, gdzieniegdzie trochę manierycznym („...czarna dziura lasu ... narasta i wzlata”[14], „Ktoś widział św. Franciszka/ jak

kazał/ do ptaków”[15]), idiolektycznie osobnym („...Wyobraziłam sobie miłość jak gigantyczną muszkę owocówkę...”[16], „A więc szliśmy uliczką a więc Stromą...”[17]).

Szkoda, że Walt Whitman nie może przeczytać „Okiennych”. Ucieszyłaby go jedwabna lnianość pieśni zza okiennic, z przestrzeni wichrującej w ciepło światła (bo wiadomo, że istnieje i zimne światło).  

 

                                                                                                                     Grzegorz Chojnowski

 

 

 

 

 

 

 

Krystyna Lenkowska „Wiersze okienne”, Podkarpacki Instytut Książki, Rzeszów 2003.  

 



[1] „*** Pielęgnuję w sobie zwierzęce odruchy...”, str.18

[2] „*** Twoja pozorna nieobecność...”, str.19

[3] „Miłość”, str.23

[4] „*** Zdarzy się że wejdzie w ciebie ból wędrowny, str.32

[5] „Kroki”, str.20

[6] „Jest Jest”, str.14

[7] „Memento”, str.13

[8] „Płastugi”, str.34

[9]  jw.

[10] „Natura morta i pies”, str.7

[11] „Płastugi” j.w.

[12] „Na nowy wiek – rozmowa ze sobą”, str.36

[13] j.w.

[14] „Dwie doliny”, str.9

[15] „Kazanie do ptaków”, str.8

[16] „Po piąte”, str.25

[17] „Spacer Stromą”, str.17