Krystyna Lenkowska

 

 

 

             SANDOMIERSKA KATEDRA  Z WŁOSKIM ŚWIATŁEM

 

 

Publicznie, mową wiązaną lub prozą poetycką, poeci wyznają miłość katedrom tak sugestywnie, że potem podczas podr—ży po świecie, z tomami poezji albo tomami esej—w pod pachą, zamiast przewodnik—w turystycznych, szuka się tych katedr i tych poetyckich westchnień.

Partyzancki ãuchwytÓ świata uprawiany przez literat—w, aspirujących do poetyckiej transformacji rzeczywistości, odmienny od prac regularnej armii historyk—w, architekt—w, teoretyk—w sztuki, to kwestia, kt—ra nie podlega wartościowaniu, a jest raczej zapisem komplementarnym względem naukowego dyskursu.

Poetą, kt—ry nie ma wielu r—wnych sobie w opisach najsłynniejszych zabytk—w Europy, jest zmarły w 1998. roku polski poeta, Zbigniew Herbert. Rażona uczuciem do tego ãbarbarzyńcy w ogrodzieÓ[1], pr—bowałam oglądać obce kraje oczami ãbarbarzynkiÓ. Wśr—d ãherbertowskichÓ katedr, bodaj najbardziej zaskakujące wrażenie zrobiło na mnie Il Duomo w Orvieto. Poza oczywistymi ãcudamiÓ, jakie kryje w sobie ta świątynia, o czym skrzętnie donoszą og—lnie dostępne źr—dła, spadły na mnie jak z niebiańskiej nawy arcypoetyckie eseje Herberta, kt—re wyznaczyły moją pierwszą podr—ż do Włoch.

Dziwnym zrządzeniem losu, moja literacka droga do Sandomierza prowadzi meandrycznie przez Italię. Zaczyna się nieoczekiwanie od poezji włoskiego poety Mario Luziego, kt—rego medytacje przyszło mi czytać na drodze krzyżowej w Kościele św. Jakuba w Sandomierzu[2]. Następny przystanek wiedzie przez włoskie San Gimignano gdzie, podobnie jak w Sandomierzu, mieszkał i tworzył wybitny polski pisarz, Jarosław Iwaszkiewicz[3], miastach kt—re ukochał z wzajemnością. Czeka mnie druga podr—ż do Orvieto; tym razem pod kątem magicznych związk—w jej Il Duomo z sandomierską katedrą. Paradoksalnie, do niedawna, więcej wiedziałam o katerze orvietańskiej niż sandomierskiej, choć piękny, średniowieczny Sandomierz leży o przysłowiowy rzut kamieniem od moich rodzinnych stron. Te zaległości nadrabiam dziś con amore.

Przez kilkaset lat Sandomierz był miastem kr—lewskim nie tylko na mapie Polski. Ze swoimi wieloma zabytkami architektury r—żnych epok i średniowiecznym układem urbanistycznym, na pierwszy rzut oka wygląda jak starodawne włoskie miasteczko. Nazywany jest ãMałym RzymemÓ, bo też posadowiony jest na siedmiu wzg—rzach.

Bazylika katedralna w Sandomierzu, perła wczesnogotyckiej architektury sakralnej,  leży na wzg—rzu kolegiackim. Z południowego tarasu, rozciąga się jeden z najpiękniejszych widok—w na pradolinę Wisły. Katedra to przede wszystkim miejsce kultu. Przybywają tu wierni, ale też turyści ciekawi jej zabytk—w. Chcą zobaczyć spektakularne sklepienia krzyżowo-żebrowe z oryginalnymi zwornikami o treści heraldycznej, ch—r muzyczny uznawany za wiodący przykład baroku, czy znakomicie modelowaną rzeźbę z podch—rza, przedstawiającą kr—la Davida. A co mnie tu zachwyci najbardziej?

Jestem urzeczona włoskim renesansem, a w nim epickim malarstwem uproszczonej formy. Jeżdżąc po Europie śladami Piero della Francesca, obowiązkowo odwiedziłam kości—ł św. Franciszka w Arezzo z jego fenomenalnym freskiem ãDrzewo Prawdziwego KrzyżaÓ. Jakkolwiek trudno przypisywać artyście kreacyjne dziedzictwo maniera greca (raczej wszystko to, co jest osobne i awangardowe), dla mnie duch Bizancjum jest tam obecny. I tym tropem artystycznej wsp—lnoty światła podążam dzisiaj – przez dzieła mistrz—w włoskiego renesansu do średniowiecznych fresk—w w sandomierskiej Katedrze, czyli ˆ rebours . Piero della Francesca, jakby wzorem mistrz—w sztuki bizantyjskiej, nie przytłacza naszej wyobraźni, pozwala przeżyć legendę krzyża każdemu na sw—j własny spos—b, nie narzuca żadnej psychologii zdarzeń, ãzostawia wolną przestrzeń dając znaki, jak mamy w niej odczytać jego formę, bryłę, perspektywę powietrza i światłaÓ.[4]

Podobnie metafizyczne wrażenie odniosłam obcując z freskami w Kaplicy Madonny di San Brizio w katedrze w Orvieto. W końcu autorem jest nie kto inny jak ulubiony uczeń Piero della Francesca, Łukasz Signorelli, ã(É) a światło jego jest zawsze z zewnątrz. Rzeczy i ludzie są naczyniami ciemnościÓ.[5]



Sandomierz


 

Pisząc o Włoszech nadal widzę i czuję tamto światło oraz tamto ãWino, Orvieto i Sąd OstatecznyÓ, taki bowiem tytuł nosił rozdział mojego włoskiego eseju poświęcony Il Duomo w tym mieście. Czy śmiałabym nadać r—wnie frywolny tytuł tekstowi o Sandomierzu? Czy podobnie mogę myśleć o sandomierskiej katedrze, miejscu, kt—re jest elementem mojego rodzimego pejzażu historyczno-estetycznego?

Sandomierz jest popularnym celem wycieczek szkolnych, a Bazylika katedralna Narodzenia Najświętszej Marii Panny naturalnym punktem programu takiej eskapady. Kiedy byłam w szkole podstawowej, każdy tutejszy obiekt turystyczny, przegrywał w konkurencji na atrakcyjność z kościołem św. J—zefa, w kt—rego podziemiach spoczywała (i nadal spoczywa jakby spała) wojewodzianka, panna Teresa Izabela Morsztyn—wna. Ta osiemnastolatka, cudownym zrządzeniem losu, leży tam prawie bez ślad—w rozkładu, śliczna i zgrabna w pięknym stroju, od czasu jak około 300 lat temu umarła, kr—tko po złożeniu ślub—w czystości, aby nie mieli do niej dostępu żadni zalotnicy. Naturalną koleją rzeczy, dojrzewając i nabierając świadomości kulturowej, zaczynam też zwracać baczniejszą uwagę na kościoły jako osobne byty artystyczne. I coraz bardziej pociągają mnie (kiedyś nudne, dziś frapujące) zabytki sztuki sakralnej.

 

Czy potrafię spojrzeć tak wolnomyślicielsko na polskie świątynie jak patrzę na katedry Włoch czy Francji? Przecież w Polsce często dopada mnie nieszczęsna historia mojego kraju i tylko poza jej granicami (wykluczając środowiska polonijne, rozumie się) mogę na chwilę zapomnieć o bogoojczyźnianej i martyrologicznej narodowej mentalności, kt—rej jestem cząstką, czy mi się to podoba czy nie. Ale, racjonalnie kombinując, czy mogę pr—bować się uwolnić od kulturowego dziedzictwa filozofii trwogi? Od czujności wobec nieuchronności zła? Najpierw według koncepcji rosyjskiego pisarza, Fiodora Dostojewskiego. A potem według przerażonego jej wyznawcy, zauroczonego Dostojewskim, polskiego poety, Czesława Miłosza? (A może rację mają ci, kt—rzy m—wią, że dusza słowiańska to wymysł i egzaltacja?)

Czy mogę zapomnieć o ãłez padoleÓ polskiego kościoła katolickiego, zwłaszcza tu, w gotyckiej świątyni ufundowanej przez kr—la Kazimierza III Wielkiego jako ekspiacja za osobiste polecenie utopienia wikariusza krakowskiego? Od samego początku, świątynię, pierwotnie romańską, grabiły wojska mongolskie, ruskie, litewskie. Tatarzy wymordowali Sandomierzan, kt—rzy schronili się w murach kolegiaty, a Dominikan—w zaskoczyli na porannych modłach. ãKrew ciekła jakby potokiem i woda Wisły krwią się zabarwiłaÓ, pisał słynny polski kronikarz, Jan Długosz. Żywi pochowali martwych i żyło się dalej z piętnem męczeńskim na parę następnych wiek—w. Jeszcze wiele razy Sandomierz prześladowali obcy najeźdźcy oraz dotykały pożary, powodzie i zarazy. W  połowie XVII. wieku, wycofujący się Szwedzi wysadzili zamek, co poważnie uszkodziło kolegiatę. Tak, w telegraficznym skr—cie, przedstawia się tragiczna część historii sandomierskiej Katedry. To jakby fragment ściągawki katastrofisty.

A teraz kolej na jasną stronę tej historii. Kr—l Władysław Jagiełło wielokrotnie gości w kolegiacie. Zatrzymuje się tu w drodze na swoje wesele z Jadwigą. W uznaniu zasług rycerstwa sandomierskiego w bitwie pod Grunwaldem, przywozi cenny dar, zdobyczny relikwiarz Drzewa Krzyża Świętego, co podnosi rangę świątyni. Z jego fundacji, warsztat mistrza Hayla z Przemyśla wykonuje bizantyjsko-ruskie polichromie na ścianach prezbiterium. Potem przybywają do miasta kolejni Jagiellonowie wraz z renesansem i stylem kr—lowej Bony, Włoszki z urodzenia i serca. Do kolegiaty, kr—lewska droga prowadzi przez nieistniejącą już dzisiaj Bramę Krakowską. Słychać hejnał sandomierski. Ulicami chodzą bogaci kupcy, rzemieślnicy, złotnicy, aptekarze, medycy i kat. Piwnice pełne są towar—w, wiosną pachną drzewa morelowe. W barokowym wnętrzu świątyni modlą się dostojnicy kościelni, szlachta, mieszczanie, handlarze soli, wina i tabaki, prosty lud. Wszyscy r—wni przed Bogiem, co symbolizuje ta budowla halowa z nawami o r—wnej wysokości. Mistrzowie kamieniarscy z Czernej pod Krakowem tworzą unikatowe ołtarze i portale z czarnego i r—żowego marmuru. W XVIII. wieku, wybitny warsztat mistrza Macieja Polejowskiego ze Lwowa wykonuje wspaniały zestaw rokokowych ołtarzy bocznych, rzeźb i konsoli.



Ars moriendi


Najbardziej sensacyjne turystycznie obiekty Katedry NMP to gigantyczne obrazy należące do cyklu ãMartyrologium RomanumÓ Karola de Prevot i jego uczni—w, wykonane na początku XVIII. wieku. Wszystkie stanowią swoiste studium zagłady. I choć tematycznie przywodzą na myśl renesansowe przedstawienia sąd—w ostatecznych, lub danse macabre Boscha są, w swoim synkretyzmie i nieszczeg—lnej wartości artystycznej, raczej ich przypadkową parodią. Pr—żno by tu szukać eschatologicznego humoru w stylu SignorelliÕego z kaplicy w Orvieto. De Prevot wykonał je na zam—wienie i w dydaktyczno-religijnej manierze swoich czas—w, co go usprawiedliwia i nie. Każdy z 12. obraz—w tego swoistego religijnego ãKalendariumÓ pokazuje nieuchronność śmierci jak w rozbitym zwierciadle. To zmultiplikowana agonia świętych męczennik—w kościoła powszechnego z r—żnych epok i miejsc, ponumerowanych jak bydło w kolejce na rzeź, zebranych razem w piekielny horror. To jedyny światowy przykład ãMartyrologium RomanumÓ w formie malarskiej w tej skali. Jego wciąż aktualna atrakcyjność polega na tym, że każdy, kto ulegnie pogańskiej pokusie czarnowidztwa (a tego w narodzie nigdy dość) może wywr—żyć sobie z adekwatnego obrazu, jak dokona swojego żywota. Ja na przykład skonam przygwożdżona i uduszona między dwoma deskami, jeśli w swoim szaleństwie wierzyć tej przepowiedni. Pocieszam się, że każdy tu i tak musi zginąć w ten czy inny spos—b, wymyślny dla ciała: przez utopienie z kamieniem u szyi, poćwiartowanie, poderżnięcie gardła, przyżeganie ogniem, itd., itp. Właśnie na tym polega ponadczasowa metaforyczna gra de Prevot, że przyciąga wszystkich tych, kt—rzy ulegają odwiecznej fascynacji śmiercią lub rządnych adrenaliny.

Pod ch—rem wiszą cztery pozostałe obrazy tego samego autora, zaliczane do cyklu męczeństwa kościoła lokalnego. Trzy z nich ewidentnie mają swoje umocowanie w historii, natomiast obraz dotyczący Żyd—w jest powtarzaną ustnie, nieprawdziwą choć rozpowszechnianą onegdaj w Europie, legendą o zabijaniu chrześcijańskich dzieci w celach rytualnych. Należy tu dodać, że codzienne relacje między duchowieństwem a Żydami bywały dalekie od harmonijnych, co było poniekąd znakiem owych czas—w, jednak nie można tego uznać za zjawisko reprezentatywne dla całej społeczności sandomierskiej jak i polskiej. Inicjatorem powstania antysemickiego obrazu była jedna konkretna osoba, archidiakon i proboszcz Sandomierza, kt—ry nie wart tu wspomnienia z imienia i nazwiska. Usunięcie obrazu z Katedry nie byłoby jednak, moim zdaniem, dobrym pomysłem, tak jak jestem przeciw niszczeniu pomnik—w totalitaryzmu. Ewangelizację postrzegam jako nieskrepowany dyskurs na każdy temat, a więc i ta trudna kwestia warto aby była przedmiotem edukacji historycznej.

Moja dzisiejsza miarka ãciemnogrodzkiejÓ historii się przebrała i najwyższy czas abym wyszła z jej ciemnych miejsc z powrotem do światła.



Rokokowe olśnienia


Jakże diametralnie inny był etos moralny i estetyczny kolejnego proboszcza Katedry kiedy to, około 37 lat p—źniej, przy ołtarzach, rozmieszczono rzeźby postaci w diademach, personifikujące cztery cnoty kardynalne, autorstwa Macieja Polejowskiego. Szczeg—lny duch ekumeniczny emanuje z figur z innego cyklu artysty, przedstawiających Kości—ł i Synagogę, ustawionych w narożach naw, na wysokich cokołach. Rzeźba, kt—ra uosabia Eklezję, stoi w nawie południowej i trzyma w ręce tiarę papieską. Dla przeciwstawienia i r—wnowagi, w nawie p—łnocnej, stoi postać symbolizująca Stary Testament, kt—ra podobno oryginalnie trzymała tablice Dekalogu. Zostały jej wyciągnięte puste ręce z palcami in doubio, jakby unoszące w pr—żni fantomowy przedmiot. Nie ma jednak wiarygodnego dowodu na istnienie tablic. Istnieje druga hipoteza m—wiąca, że ołtarze z jakiegoś powodu nie zostały ukończone pod względem myśli ikonograficznej i dłonie świętej postaci od początku były zastygłe w oczekiwaniu.

Artystycznie najbardziej zachwycające dla mnie są ołtarze boczne przy filarach międzynawowych, rozświetlane światłem ociekającym z witraży wysokich, smukłych okien na niebotycznych murach gotyckich. To kwintesencja rokokowego majestatu. Szczeg—lnie finezyjne i urokliwe są potworki i bazyliszki, niby na antypodach ascezy, a jednak przyjaźnie franciszkańskie. Dynamiczne alegoryczne putta wdzięczą się w wyszukanych pozach; frywolne a jednak oddające hołd. Misternie wykonane fale morskie, płomienie język—w, grzebieniaste muszelki, liście palmy i liście akantu, kartusze w kształcie ziaren fasoli, to ornamentyka, kt—ra oszałamia, ale i wywołuje uśmiech na twarzy, ciepło w okolicy serca. Napowietrzny taniec jest manieryczny w swoim stylu, radosny i elegancki. Sztuka baroku w swojej ekstremalnej fazie, bogata, kapiąca złotem o fantastycznie wysublimowanym odcieniu, gęsta od przepychu, świetlista, wypełniła każdą wolną przestrzeń gotyckiej świątyni, zgodnie ze stylem epoki. Rokoko w kontekście surowej, stonowanej polichromii bizantyjskiej ma swoje geograficzne i historyczne przełożenie, ale nosi też piętno indywidualnych gust—w, pobożności oraz fantazji jej mecenas—w i proboszcz—w.

Dźwięk otwieranych drzwi uświadamia mi, że byłam tu sama i zapomniałam o bożym świecie. Wchodzą jacyś ludzie, może turyści, i znakiem krzyża zaświadczają, że strefę profanum zostawili za drzwiami katedry. W swoim studiowaniu światła cofam się coraz bardziej w przeszłość, do miejsca gdzie ta świątynia miała sw—j początek, czyli do prezbiterium.



Śpiąca Maria i Pan Jezus z dzieciątkiem


Najcenniejszy zabytek świątyni stanowi polichromia bizantyjsko-ruska na ścianach prezbiterium oraz na sklepieniu nad ołtarzem gł—wnym. Moim ulubionym freskiem jest scena ukazująca zaśnięcie Najświętszej Maryi Panny i wiem, że nie jestem w tym odosobniona, bo zachwycają się obrazem niemal wszyscy, Sandomierzanie i przybysze. Jest on największy w cyklu i przedstawia sceny z życia Marii i Chrystusa. Całość tworzy niezwykle ciekawą i bogatą historię rozwijającą się na czterech poziomach, na polach wszystkich sklepień i przęseł. Fresk świeci światłem swojej paschalnej radości. O jego unikalności świadczy fakt, że uznawany jest za ãjedyny zabytek tego typu, ukazujący w pełni całość kanonu malarstwa bizantyjskiego dla tego tematuÓ.[6] ãJedyny stąd aż po BałkanyÓ, dodaje znany sandomierski przewodnik, kiedy odwiedzam katedrę po raz kolejny, tym razem z fachową obstawą.

Całkiem niedawno wpadła mi w ręce przepiękna historia Matki Boskiej z czas—w jej młodości pod tytułem ãW imię matkiÓ, autorstwa włoskiego pisarza Erri de Luca[7]. Powieść brzmi tak aktualnie, że dylematy młodej pary, nieoczekiwanie brzemiennej niezamężnej Marii i narażonego na kpiny w swojej wiosce J—zefa, są zaskakująco bliskie mentalności wsp—łczesnego czytelnika. Dzięki temu można wejść w rozumienie tego świata z całą jego finezją i niuansami, choć odległego o dwa tysiące lat. I wraca myśl, że ponad czasem i miejscem łączy nas egzystencjalna wsp—lnota, pełna symboli i metafor. Powieść ãW imię matkiÓ jest ascetycznie prosta, jakby de Luca pisał średniowieczną ikonę.

I oto tu, dziś, na ścianie sandomierskiej Katedry mam ciąg dalszy tej samej historii, opowiedziany r—wnie prostym językiem i też przejmująco pięknie. Maryja leży na łożu, na środku obrazu, a nad nią, tworząc znak krzyża, stoi jej syn i trzyma w ramionach małą dziewczynkę otuloną białą materią, symbolizującą czystość i boskość. Światło bieli rozlewa się, przenika do światła płynącego z okien, co daje wrażenie bezczasowości. Ta dziewczynka to dusza jego matki. Maryja umarła na ziemi, ale narodziła się dla nieba i wymowa tego dzieła jest na wskroś radosna, choć nie można m—wić w przypadku malarstwa tej epoki o ekspresji psychologicznej postaci. Ekspresja jest w bryle, geście, świetle. Ona emanuje z samego malowidła, jego lucidus ordo, porządku światła i r—wnowagi. Tym kodem odczytuję też renesansowe światło włoskich fresk—w, dlatego ãZaśnięcie MaryiÓ oglądam z ciekawością bliską moim niegdysiejszym dreszczom związanym z fabułami Piero della Francesca i Łukasza SignorelliÕego. Jakby z krwi i kości, były boskie znaki prowadzące do tajemnicy, a klucz do niej był zawsze ten sam - świętość rozpięta między niebem i ziemią. Nie spos—b nie poddać się refleksji, że z jednej strony sandomierskie malowidło dzieli z renesansowym freskiem z Arezzo tylko (i aż) 30 lat, z orvietańskim 80 lat, a z drugiej strony - cała epoka w sztuce.

Trudno o lepsze miejsce dla unikatowej polichromii poświęconej Maryi, niż w Katedrze pod wezwaniem Narodzenia Najświętszej Maryi Panny. Jagiełło, kr—l Polski, jeden z największych władc—w średniowiecznej Europy, (kt—rego XX-wieczny pomnik stoi w nowojorskim Central Parku) z jednej strony mocarny wojownik, istny rex armatus, z drugiej strony, człowiek zainteresowany kulturą oraz ideą łączenia Orientu z Zachodem, przyczynił się do wysublimowanego oświetlenia sandomierskiej Katedry za pomocą wewnętrznego światła bizantyjskich fresk—w. Fakt, że przetłumaczył na litewski, sw—j rodzinny język, Modlitwę Pańską i Skład Apostolski świadczy o tym, że był człowiekiem bardzo religijnym i dbał o aurę ekumenizmu. Czy był też mistykiem, jak tw—rcy tych ikonograficznych obraz—w?



Żurawie nad siedmioma wzg—rzami


Dziś jest czwartego marca i wpłynęły na niebo pierwsze dzikie żurawie. Trzy klucze É cztery É pięć. Jeden za drugim. Stoję pod zamkiem i po lewej widzę Katedrę z jej urokliwą ażurową sygnaturką, kt—ra jest jakby za lekka, za delikatna w stosunku do swojego statecznego korpusu budowli, a więc wyrywa się, pr—buje się poderwać do g—ry, wyciągając do nieba sw—j chudy, zielony, świetlisty dzi—b. I to wydaje mi się wzruszające, to wsp—łbrzmienie starego gotyku z neogotykiem. Po prawej stronie nieba, żurawie lecą z taką determinacją i rutyną jakby nic się nie zmieniło od kilkuset lat; jakby nie było wojen, potop—w ani papieży. Co roku te same rzeki powietrza, zew tego samego wiatru od m—rz i ocean—w. Ten sam szlak i swoje miejsce w szyku.

Lekko mroźne marcowe niebo rozświetla się nadciągającą z południa wiosną. To dobry znak, bo tutaj, inaczej niż w Toskanii czy Umbrii, wiosenne słońce jest kapryśne jak kobieta w nowiu. Trzeba łapać każdy słoneczny promień i zatrzymać go na trudne czasy. Nie wiadomo kiedy i gdzie przyjdzie mi nagle zn—w rozświetlić jakąś katedrę w sobie lub w innych.

 

                                                                                                  Krystyna Lenkowska

 

 

 

 

PAMIĘTNIK SANDOMIERSKI nr 4,

Muzeum Okręgowe w Sandomierzu, TOM IV, 2012

 



[1] Zbigniew Herbert ãBarbarzyńca w ogrodzieÓ, 1998 Czytelnik; odwołanie dotyczy tytułu książki

[2] Mario Luzi (1914-2005), poeta włoski, autor medytacji napisanych do tradycyjnej wielkopiątkowej Drogi Krzyżowej prowadzonej przez Jana Pawła II przy Koloseum w Rzymie w roku 1999

[3] wg pomysłu Pawła R—żyło, dyr. Muzeum w Sandomierzu, 14 maja 2009 r., o godz. 18.00 w ramach projektu ãPoetycki mostÓ San Gimignano - Sandomierz - Stawisko" w dw—ch polskich miastach oraz we Włoszech aktorzy i poeci zaprezentowali wiersze i fragmenty prozy Jarosława Iwaszkiewicza 

 

[4] K.L. ãBarbarzyńca w ogrodzie włoskimÓ NOWA OKOLICA POETîW, Rok IV nr 9 (1/2002), Sztuka i Okolice

 

[5] Zbigniew Herbert ãBarbarzyńca w ogrodzieÓ, 1998 Czytelnik, str. 72

[6] Ks. Stanisław Makarewicz ãBazylika katedralna w SandomierzuÓ, przewodnik, Sandomierz 1976

[7] W.A.B. 2009, tłum. Marcin Wyrembelski