Krystyna Lenkowska
SANDOMIERSKA
KATEDRA Z WŁOSKIM
ŚWIATŁEM
Publicznie, mową wiązaną lub prozą poetycką,
poeci wyznają miłość katedrom tak sugestywnie, że
potem podczas podr—ży po świecie, z tomami poezji albo tomami esej—w
pod pachą, zamiast przewodnik—w turystycznych, szuka się tych katedr
i tych poetyckich westchnień.
Partyzancki ãuchwytÓ świata uprawiany przez literat—w,
aspirujących do poetyckiej transformacji rzeczywistości, odmienny od
prac regularnej armii historyk—w, architekt—w, teoretyk—w sztuki, to kwestia,
kt—ra nie podlega wartościowaniu, a jest raczej zapisem komplementarnym
względem naukowego dyskursu.
Poetą, kt—ry nie ma wielu r—wnych sobie w opisach
najsłynniejszych zabytk—w Europy, jest zmarły w 1998. roku polski
poeta, Zbigniew Herbert. Rażona uczuciem do tego ãbarbarzyńcy w
ogrodzieÓ[1],
pr—bowałam oglądać obce kraje oczami ãbarbarzynkiÓ. Wśr—d
ãherbertowskichÓ katedr, bodaj najbardziej zaskakujące wrażenie
zrobiło na mnie Il Duomo w Orvieto. Poza oczywistymi ãcudamiÓ, jakie kryje
w sobie ta świątynia, o czym skrzętnie donoszą og—lnie
dostępne źr—dła, spadły na mnie jak z niebiańskiej
nawy arcypoetyckie eseje Herberta, kt—re wyznaczyły moją pierwszą
podr—ż do Włoch.
Dziwnym
zrządzeniem losu, moja literacka droga do Sandomierza prowadzi
meandrycznie przez Italię. Zaczyna się nieoczekiwanie od poezji
włoskiego poety Mario Luziego, kt—rego medytacje przyszło mi
czytać na drodze krzyżowej w Kościele św. Jakuba w
Sandomierzu[2]. Następny
przystanek wiedzie przez włoskie San Gimignano gdzie, podobnie jak w
Sandomierzu, mieszkał i tworzył wybitny polski pisarz, Jarosław
Iwaszkiewicz[3],
miastach kt—re ukochał z wzajemnością. Czeka mnie druga
podr—ż do Orvieto; tym razem pod kątem magicznych związk—w jej
Il Duomo z sandomierską katedrą. Paradoksalnie, do niedawna,
więcej wiedziałam o katerze orvietańskiej niż
sandomierskiej, choć piękny, średniowieczny Sandomierz leży
o przysłowiowy rzut kamieniem od moich rodzinnych stron. Te
zaległości nadrabiam dziś con
amore.
Przez kilkaset lat
Sandomierz był miastem kr—lewskim nie tylko na mapie Polski. Ze swoimi
wieloma zabytkami architektury r—żnych epok i średniowiecznym
układem urbanistycznym, na pierwszy rzut oka wygląda jak starodawne
włoskie miasteczko. Nazywany jest ãMałym RzymemÓ, bo też
posadowiony jest na siedmiu wzg—rzach.
Bazylika
katedralna w Sandomierzu, perła wczesnogotyckiej architektury sakralnej, leży na wzg—rzu kolegiackim. Z
południowego tarasu, rozciąga się jeden z najpiękniejszych
widok—w na pradolinę Wisły. Katedra to przede wszystkim miejsce
kultu. Przybywają tu wierni, ale też turyści ciekawi jej
zabytk—w. Chcą zobaczyć spektakularne sklepienia
krzyżowo-żebrowe z oryginalnymi zwornikami o treści heraldycznej,
ch—r muzyczny uznawany za wiodący przykład baroku, czy znakomicie
modelowaną rzeźbę z podch—rza, przedstawiającą kr—la
Davida. A co mnie tu zachwyci najbardziej?
Jestem urzeczona włoskim
renesansem, a w nim epickim malarstwem uproszczonej formy.
Jeżdżąc po Europie śladami Piero della Francesca,
obowiązkowo odwiedziłam kości—ł św. Franciszka w
Arezzo z jego fenomenalnym freskiem ãDrzewo Prawdziwego KrzyżaÓ. Jakkolwiek
trudno przypisywać artyście kreacyjne dziedzictwo maniera greca (raczej wszystko to, co
jest osobne i awangardowe), dla mnie duch Bizancjum jest tam obecny. I tym
tropem artystycznej wsp—lnoty światła podążam dzisiaj
– przez dzieła mistrz—w włoskiego renesansu do
średniowiecznych fresk—w w sandomierskiej Katedrze, czyli ˆ rebours . Piero della Francesca, jakby wzorem mistrz—w
sztuki bizantyjskiej, nie przytłacza naszej wyobraźni, pozwala
przeżyć legendę krzyża każdemu na sw—j własny
spos—b, nie narzuca żadnej psychologii zdarzeń, ãzostawia wolną
przestrzeń dając znaki, jak mamy w niej odczytać jego
formę, bryłę, perspektywę powietrza i światłaÓ.[4]
Podobnie metafizyczne wrażenie
odniosłam obcując z freskami w Kaplicy Madonny di San Brizio w
katedrze w Orvieto. W końcu autorem jest nie kto inny jak ulubiony
uczeń Piero della Francesca, Łukasz Signorelli, ã(É) a
światło jego jest zawsze z zewnątrz. Rzeczy i ludzie są
naczyniami ciemnościÓ.[5]
Sandomierz
Pisząc o Włoszech nadal widzę i czuję tamto
światło oraz tamto ãWino, Orvieto i Sąd OstatecznyÓ, taki bowiem
tytuł nosił rozdział mojego włoskiego eseju
poświęcony Il Duomo w tym mieście. Czy śmiałabym
nadać r—wnie frywolny tytuł tekstowi o Sandomierzu? Czy podobnie
mogę myśleć o sandomierskiej katedrze, miejscu, kt—re jest elementem
mojego rodzimego pejzażu historyczno-estetycznego?
Sandomierz jest popularnym celem wycieczek szkolnych, a Bazylika katedralna
Narodzenia Najświętszej Marii Panny naturalnym punktem programu takiej
eskapady. Kiedy byłam w szkole podstawowej, każdy tutejszy obiekt
turystyczny, przegrywał w konkurencji na atrakcyjność z
kościołem św. J—zefa, w kt—rego podziemiach spoczywała (i
nadal spoczywa jakby spała) wojewodzianka, panna Teresa Izabela Morsztyn—wna.
Ta osiemnastolatka, cudownym zrządzeniem losu, leży tam prawie bez
ślad—w rozkładu, śliczna i zgrabna w pięknym stroju, od
czasu jak około 300 lat temu umarła, kr—tko po złożeniu
ślub—w czystości, aby nie mieli do niej dostępu żadni zalotnicy.
Naturalną koleją rzeczy, dojrzewając i
nabierając świadomości kulturowej, zaczynam też zwracać
baczniejszą uwagę na kościoły jako osobne byty artystyczne.
I coraz bardziej pociągają mnie (kiedyś nudne, dziś
frapujące) zabytki sztuki sakralnej.
Czy potrafię spojrzeć tak wolnomyślicielsko na polskie świątynie
jak patrzę na katedry Włoch czy Francji? Przecież w Polsce
często dopada mnie nieszczęsna historia mojego kraju i tylko poza jej
granicami (wykluczając środowiska polonijne, rozumie się) mogę
na chwilę zapomnieć o bogoojczyźnianej i martyrologicznej
narodowej mentalności, kt—rej jestem cząstką, czy mi się to
podoba czy nie. Ale, racjonalnie kombinując, czy mogę pr—bować się
uwolnić od kulturowego dziedzictwa filozofii trwogi? Od czujności
wobec nieuchronności zła? Najpierw według koncepcji rosyjskiego pisarza, Fiodora Dostojewskiego. A potem według
przerażonego jej wyznawcy, zauroczonego Dostojewskim, polskiego poety, Czesława
Miłosza? (A może rację mają ci, kt—rzy m—wią, że dusza słowiańska to
wymysł i egzaltacja?)
Czy mogę zapomnieć
o ãłez padoleÓ polskiego kościoła katolickiego, zwłaszcza tu,
w gotyckiej świątyni ufundowanej przez kr—la Kazimierza III Wielkiego
jako ekspiacja za osobiste polecenie utopienia wikariusza krakowskiego? Od
samego początku, świątynię, pierwotnie romańską,
grabiły wojska mongolskie, ruskie, litewskie. Tatarzy wymordowali
Sandomierzan, kt—rzy schronili się w murach kolegiaty, a Dominikan—w
zaskoczyli na porannych modłach. ãKrew ciekła jakby potokiem i woda Wisły
krwią się zabarwiłaÓ, pisał słynny polski kronikarz,
Jan Długosz. Żywi pochowali martwych i żyło się dalej
z piętnem męczeńskim na parę następnych wiek—w. Jeszcze
wiele razy Sandomierz prześladowali obcy najeźdźcy oraz dotykały
pożary, powodzie i zarazy. W
połowie XVII. wieku, wycofujący się Szwedzi wysadzili
zamek, co poważnie uszkodziło kolegiatę. Tak, w telegraficznym
skr—cie, przedstawia się tragiczna część historii
sandomierskiej Katedry. To jakby fragment ściągawki katastrofisty.
A teraz kolej na
jasną stronę tej historii. Kr—l Władysław
Jagiełło wielokrotnie gości w kolegiacie. Zatrzymuje się tu
w drodze na swoje wesele z Jadwigą. W uznaniu zasług rycerstwa
sandomierskiego w bitwie pod Grunwaldem, przywozi cenny dar, zdobyczny
relikwiarz Drzewa Krzyża Świętego, co podnosi rangę
świątyni. Z jego fundacji, warsztat mistrza Hayla z Przemyśla wykonuje
bizantyjsko-ruskie polichromie na ścianach prezbiterium. Potem przybywają
do miasta kolejni Jagiellonowie wraz z renesansem i stylem kr—lowej Bony,
Włoszki z urodzenia i serca. Do kolegiaty, kr—lewska droga prowadzi przez
nieistniejącą już dzisiaj Bramę Krakowską.
Słychać hejnał sandomierski. Ulicami chodzą bogaci kupcy,
rzemieślnicy, złotnicy, aptekarze, medycy i kat. Piwnice pełne są
towar—w, wiosną pachną drzewa morelowe. W barokowym wnętrzu świątyni
modlą się dostojnicy kościelni, szlachta, mieszczanie, handlarze
soli, wina i tabaki, prosty lud. Wszyscy r—wni przed Bogiem, co symbolizuje ta
budowla halowa z nawami o r—wnej wysokości. Mistrzowie kamieniarscy z Czernej
pod Krakowem tworzą unikatowe ołtarze i portale z czarnego i
r—żowego marmuru. W XVIII. wieku, wybitny warsztat mistrza Macieja
Polejowskiego ze Lwowa wykonuje wspaniały zestaw rokokowych ołtarzy
bocznych, rzeźb i konsoli.
Ars moriendi
Najbardziej
sensacyjne turystycznie obiekty Katedry NMP to gigantyczne obrazy należące
do cyklu ãMartyrologium RomanumÓ Karola de Prevot i jego uczni—w, wykonane na
początku XVIII. wieku. Wszystkie stanowią swoiste studium
zagłady. I choć tematycznie przywodzą na myśl renesansowe
przedstawienia sąd—w ostatecznych, lub danse
macabre Boscha są, w swoim synkretyzmie i nieszczeg—lnej wartości
artystycznej, raczej ich przypadkową parodią. Pr—żno by tu
szukać eschatologicznego humoru w stylu SignorelliÕego z kaplicy w Orvieto.
De Prevot wykonał je na zam—wienie i w dydaktyczno-religijnej manierze
swoich czas—w, co go usprawiedliwia i nie. Każdy z 12. obraz—w tego
swoistego religijnego ãKalendariumÓ pokazuje nieuchronność
śmierci jak w rozbitym zwierciadle. To zmultiplikowana agonia
świętych męczennik—w kościoła powszechnego z
r—żnych epok i miejsc, ponumerowanych jak bydło w kolejce na
rzeź, zebranych razem w piekielny horror. To jedyny światowy przykład
ãMartyrologium RomanumÓ w formie malarskiej w tej skali. Jego wciąż
aktualna atrakcyjność polega na tym, że każdy, kto ulegnie pogańskiej
pokusie czarnowidztwa (a tego w narodzie nigdy dość) może
wywr—żyć sobie z adekwatnego obrazu, jak dokona swojego żywota. Ja
na przykład skonam przygwożdżona i uduszona między dwoma
deskami, jeśli w swoim szaleństwie wierzyć tej przepowiedni. Pocieszam
się, że każdy tu i tak musi zginąć w ten czy inny
spos—b, wymyślny dla ciała: przez utopienie z kamieniem u szyi,
poćwiartowanie, poderżnięcie gardła, przyżeganie
ogniem, itd., itp. Właśnie na tym polega ponadczasowa metaforyczna
gra de Prevot, że przyciąga wszystkich tych, kt—rzy ulegają
odwiecznej fascynacji śmiercią lub rządnych adrenaliny.
Pod ch—rem wiszą cztery pozostałe obrazy tego samego autora,
zaliczane do cyklu męczeństwa kościoła lokalnego. Trzy z
nich ewidentnie mają swoje umocowanie w historii, natomiast obraz dotyczący
Żyd—w jest powtarzaną ustnie, nieprawdziwą choć
rozpowszechnianą onegdaj w Europie, legendą o zabijaniu chrześcijańskich
dzieci w celach rytualnych. Należy tu dodać, że codzienne
relacje między duchowieństwem a Żydami bywały dalekie od
harmonijnych, co było poniekąd znakiem owych czas—w, jednak nie
można tego uznać za zjawisko reprezentatywne dla całej
społeczności sandomierskiej jak i polskiej. Inicjatorem powstania
antysemickiego obrazu była jedna konkretna osoba, archidiakon i proboszcz
Sandomierza, kt—ry nie wart tu wspomnienia z imienia i nazwiska. Usunięcie
obrazu z Katedry nie byłoby jednak, moim zdaniem, dobrym pomysłem,
tak jak jestem przeciw niszczeniu pomnik—w totalitaryzmu. Ewangelizację
postrzegam jako nieskrepowany dyskurs na każdy temat, a więc i ta
trudna kwestia warto aby była przedmiotem edukacji historycznej.
Moja dzisiejsza miarka ãciemnogrodzkiejÓ historii się
przebrała i najwyższy czas abym wyszła z jej ciemnych miejsc z
powrotem do światła.
Rokokowe olśnienia
Jakże
diametralnie inny był etos moralny i estetyczny kolejnego proboszcza Katedry
kiedy to, około 37 lat p—źniej, przy ołtarzach, rozmieszczono
rzeźby postaci w diademach, personifikujące cztery cnoty kardynalne,
autorstwa Macieja Polejowskiego. Szczeg—lny duch ekumeniczny emanuje z figur z
innego cyklu artysty, przedstawiających Kości—ł i Synagogę,
ustawionych w narożach naw, na wysokich cokołach. Rzeźba, kt—ra uosabia
Eklezję, stoi w nawie południowej i trzyma w ręce tiarę
papieską. Dla przeciwstawienia i r—wnowagi, w nawie p—łnocnej, stoi
postać symbolizująca Stary Testament, kt—ra podobno oryginalnie
trzymała tablice Dekalogu. Zostały jej wyciągnięte puste
ręce z palcami in doubio, jakby
unoszące w pr—żni fantomowy przedmiot. Nie ma jednak wiarygodnego dowodu
na istnienie tablic. Istnieje druga hipoteza m—wiąca, że ołtarze
z jakiegoś powodu nie zostały ukończone pod względem
myśli ikonograficznej i dłonie świętej postaci od
początku były zastygłe w oczekiwaniu.
Artystycznie
najbardziej zachwycające dla mnie są ołtarze boczne przy
filarach międzynawowych, rozświetlane światłem ociekającym
z witraży wysokich, smukłych okien na niebotycznych murach gotyckich.
To kwintesencja rokokowego majestatu. Szczeg—lnie finezyjne i urokliwe są
potworki i bazyliszki, niby na antypodach ascezy, a jednak przyjaźnie
franciszkańskie. Dynamiczne alegoryczne putta wdzięczą się
w wyszukanych pozach; frywolne a jednak oddające hołd. Misternie
wykonane fale morskie, płomienie język—w, grzebieniaste muszelki,
liście palmy i liście akantu, kartusze w kształcie ziaren fasoli,
to ornamentyka, kt—ra oszałamia, ale i wywołuje uśmiech na twarzy,
ciepło w okolicy serca. Napowietrzny taniec jest manieryczny w swoim stylu,
radosny i elegancki. Sztuka baroku w swojej ekstremalnej fazie, bogata,
kapiąca złotem o fantastycznie wysublimowanym odcieniu, gęsta od
przepychu, świetlista, wypełniła każdą wolną przestrzeń
gotyckiej świątyni, zgodnie ze stylem epoki. Rokoko w kontekście
surowej, stonowanej polichromii bizantyjskiej ma swoje geograficzne i historyczne
przełożenie, ale nosi też piętno indywidualnych gust—w, pobożności
oraz fantazji jej mecenas—w i proboszcz—w.
Dźwięk
otwieranych drzwi uświadamia mi, że byłam tu sama i
zapomniałam o bożym świecie. Wchodzą jacyś ludzie,
może turyści, i znakiem krzyża zaświadczają, że
strefę profanum zostawili za
drzwiami katedry. W swoim studiowaniu światła cofam się coraz
bardziej w przeszłość, do miejsca gdzie ta świątynia
miała sw—j początek, czyli do prezbiterium.
Śpiąca Maria i Pan Jezus z
dzieciątkiem
Najcenniejszy
zabytek świątyni stanowi polichromia bizantyjsko-ruska na
ścianach prezbiterium oraz na sklepieniu nad ołtarzem gł—wnym. Moim
ulubionym freskiem jest scena ukazująca zaśnięcie Najświętszej
Maryi Panny i wiem, że nie jestem w tym odosobniona, bo zachwycają
się obrazem niemal wszyscy, Sandomierzanie i przybysze. Jest on największy
w cyklu i przedstawia sceny z życia Marii i Chrystusa. Całość
tworzy niezwykle ciekawą i bogatą historię rozwijającą
się na czterech poziomach, na polach wszystkich sklepień i
przęseł. Fresk świeci światłem swojej paschalnej
radości. O jego unikalności świadczy fakt, że uznawany jest
za ãjedyny zabytek tego typu, ukazujący w pełni całość
kanonu malarstwa bizantyjskiego dla tego tematuÓ.[6]
ãJedyny stąd aż po BałkanyÓ, dodaje znany sandomierski przewodnik,
kiedy odwiedzam katedrę po raz kolejny, tym razem z fachową
obstawą.
Całkiem
niedawno wpadła mi w ręce przepiękna historia Matki Boskiej z
czas—w jej młodości pod tytułem ãW imię matkiÓ, autorstwa
włoskiego pisarza Erri de Luca[7].
Powieść brzmi tak aktualnie, że dylematy młodej pary,
nieoczekiwanie brzemiennej niezamężnej Marii i narażonego na
kpiny w swojej wiosce J—zefa, są zaskakująco bliskie mentalności
wsp—łczesnego czytelnika. Dzięki temu można wejść w rozumienie
tego świata z całą jego finezją i niuansami, choć
odległego o dwa tysiące lat. I wraca myśl, że ponad czasem
i miejscem łączy nas egzystencjalna wsp—lnota, pełna symboli i
metafor. Powieść ãW imię matkiÓ jest ascetycznie prosta, jakby de
Luca pisał średniowieczną ikonę.
I oto tu, dziś,
na ścianie sandomierskiej Katedry mam ciąg dalszy tej samej historii,
opowiedziany r—wnie prostym językiem i też przejmująco
pięknie. Maryja leży na łożu, na środku obrazu, a nad
nią, tworząc znak krzyża, stoi jej syn i trzyma w ramionach
małą dziewczynkę otuloną białą materią, symbolizującą
czystość i boskość. Światło bieli rozlewa
się, przenika do światła płynącego z okien, co daje
wrażenie bezczasowości. Ta dziewczynka to dusza jego matki. Maryja
umarła na ziemi, ale narodziła się dla nieba i wymowa tego
dzieła jest na wskroś radosna, choć nie można m—wić w
przypadku malarstwa tej epoki o ekspresji psychologicznej postaci. Ekspresja
jest w bryle, geście, świetle. Ona emanuje z samego malowidła,
jego lucidus ordo, porządku
światła i r—wnowagi. Tym kodem odczytuję też renesansowe
światło włoskich fresk—w, dlatego ãZaśnięcie MaryiÓ
oglądam z ciekawością bliską moim niegdysiejszym dreszczom
związanym z fabułami Piero della Francesca i Łukasza
SignorelliÕego. Jakby z krwi i kości, były boskie znaki
prowadzące do tajemnicy, a klucz do niej był zawsze ten sam - świętość
rozpięta między niebem i ziemią. Nie spos—b nie poddać
się refleksji, że z jednej strony sandomierskie malowidło dzieli
z renesansowym freskiem z Arezzo tylko (i aż) 30 lat, z orvietańskim
80 lat, a z drugiej strony - cała epoka w sztuce.
Trudno o lepsze
miejsce dla unikatowej polichromii poświęconej Maryi, niż w
Katedrze pod wezwaniem Narodzenia Najświętszej Maryi Panny. Jagiełło,
kr—l Polski, jeden z największych władc—w średniowiecznej
Europy, (kt—rego XX-wieczny pomnik stoi w nowojorskim Central Parku) z jednej
strony mocarny wojownik, istny rex
armatus, z drugiej strony, człowiek zainteresowany kulturą oraz
ideą łączenia Orientu z Zachodem, przyczynił się do
wysublimowanego oświetlenia sandomierskiej Katedry za pomocą
wewnętrznego światła bizantyjskich fresk—w. Fakt, że
przetłumaczył na litewski, sw—j rodzinny język, Modlitwę
Pańską i Skład Apostolski świadczy o tym, że był człowiekiem
bardzo religijnym i dbał o aurę ekumenizmu. Czy był też mistykiem,
jak tw—rcy tych ikonograficznych obraz—w?
Żurawie nad siedmioma wzg—rzami
Dziś jest
czwartego marca i wpłynęły na niebo pierwsze dzikie
żurawie. Trzy klucze É cztery É pięć. Jeden za drugim. Stoję
pod zamkiem i po lewej widzę Katedrę z jej urokliwą
ażurową sygnaturką, kt—ra jest jakby za lekka, za delikatna w
stosunku do swojego statecznego korpusu budowli, a więc wyrywa się,
pr—buje się poderwać do g—ry, wyciągając do nieba sw—j
chudy, zielony, świetlisty dzi—b. I to wydaje mi się
wzruszające, to wsp—łbrzmienie starego gotyku z neogotykiem. Po
prawej stronie nieba, żurawie
lecą z taką determinacją i rutyną jakby nic się nie
zmieniło od kilkuset lat; jakby nie było wojen, potop—w ani
papieży. Co roku te same rzeki powietrza, zew tego samego wiatru od m—rz i
ocean—w. Ten sam szlak i swoje miejsce w szyku.
Lekko mroźne
marcowe niebo rozświetla się nadciągającą z
południa wiosną. To dobry znak, bo tutaj, inaczej niż w Toskanii
czy Umbrii, wiosenne słońce jest kapryśne jak kobieta w nowiu.
Trzeba łapać każdy słoneczny promień i zatrzymać
go na trudne czasy. Nie wiadomo kiedy i gdzie przyjdzie mi nagle zn—w
rozświetlić jakąś katedrę w sobie lub w innych.
Krystyna Lenkowska
PAMIĘTNIK SANDOMIERSKI nr 4,
Muzeum Okręgowe w Sandomierzu, TOM IV, 2012
[1] Zbigniew Herbert ãBarbarzyńca w ogrodzieÓ,
1998 Czytelnik;
odwołanie dotyczy tytułu książki
[2] Mario Luzi
(1914-2005), poeta włoski, autor medytacji napisanych do tradycyjnej wielkopiątkowej Drogi Krzyżowej
prowadzonej
przez Jana Pawła II przy Koloseum w Rzymie w roku 1999
[3] wg pomysłu
Pawła R—żyło, dyr. Muzeum w Sandomierzu, 14 maja 2009 r., o godz. 18.00 w ramach projektu ãPoetycki mostÓ San
Gimignano - Sandomierz - Stawisko" w dw—ch polskich miastach oraz we
Włoszech aktorzy i poeci zaprezentowali wiersze i fragmenty prozy Jarosława Iwaszkiewicza
[4] K.L.
ãBarbarzyńca w ogrodzie włoskimÓ NOWA OKOLICA POETîW,
Rok IV nr 9 (1/2002), Sztuka i Okolice
[5] Zbigniew Herbert
ãBarbarzyńca w ogrodzieÓ, 1998 Czytelnik, str. 72
[6] Ks. Stanisław Makarewicz ãBazylika
katedralna w SandomierzuÓ, przewodnik, Sandomierz 1976
[7] W.A.B. 2009, tłum. Marcin Wyrembelski