Krystyna Lenkowska

PALEC

Homer usiadł przy biurku naprzeciw okna, z którego, patrząc na wprost, było widać tylko gałęzie platana. Tylko i aż. Drzewo było dorodne, zielone, wybujałe. Jego liście przypominały klon, a owoce - kudłate ciasteczka zwane jeżykami, z tą różnicą, że jeżyki platana były o tej porze roku żółtozielone, a jeżyki, które uwielbiał, cały rok czekoladowe. Postanowił szybko, że nie będzie myślał o czekoladowych jeżykach, ani innych wysokokalorycznych pysznościach kulinarnych tego świata. Zjadł już dziś śniadanie, więc teraz może się skupić na rozmowie ze swoim nowym powiernikiem myśli. Z dnia na dzień coraz lepiej poznawał sycamore tree, jak nazywali go związani z domem Amerykanie.

Nowopoznany przyjaciel jest bardzo wysoki. Mierzy może trzydzieści metrów wysokości. Góruje nad budynkiem, który ma dwa poziomy i poddasze. Trzeba jednak pamiętać, że parter i piętro w un chateau to znacznie wyżej niż w przeciętnym domu. W końcu to wiejski pałac i kondygnacje ma wysokie, dach jest stromy i okazały, a blaszane odpowietrzniki na kominach są długie i smukłe, zakończone ozdobnymi koronami w kształcie czapki sułtana. Platan należący do rezydencji jest bardzo gruby i rozłożysty. Z pojedynczego pnia, na wysokości około dwóch metrów, wyrasta sześć potężnych odnóg, które same w sobie mogłyby uchodzić za okazałe drzewa. Homer usłyszał, że roślina, z którą od dwóch tygodni rozmawia codziennie przez okno, ma co najmniej 300 lat. A może nawet czterysta o ile dom, według dokumentacji, zbudowany w roku 1730., jest młodszy niż drzewo. Tak czy siak, gdyby nawet platan miał tylko tyle lat co le chateau albo co najmniej tyle, co rewolucja francuska, metrykalnie byłby bardzo stary nawet jak na drzewo. A dla mnie, myślał Homer, jest sędziwym mędrcem ze wspaniałą prezencją. Dorodnym facetem, o świetnej sylwetce, nie mówiąc o jego kondycji umysłowej. Obie są godne pozazdroszczenia.

Pojęcie uczłowieczonego drzewa przyszło nagle, bo Homer instynktownie porównał go z dotkliwym przypadkiem swojego ojca. I stryja oraz tymi wszystkimi starymi mężczyznami i kobietami, których tężyzna fizyczna szła lub nie szła w parze z kondycją umysłu. Kiedy w pewnym wieku zaczynali chorować na głowę z powodu Alzheimera lub demencji, natychmiast ich fizis się zmieniało, degenerowało, znikało. I odwrotnie, zachowując dobrą sprawność mózgu, cieszyli się niezłym zdrowiem.

Tak więc platan w Lavigny był w fantastycznej formie do codziennych, niezmordowanych rozmyślań o ziemskim życiu w kosmosie, który tak wyraźnie dawał się tu odczuć, szczególnie od strony okna, kiedy Homer wychylał się na prawo. Ponad Jeziorem Genewskim, w słoneczny bezchmurny dzień, Alpy biegną wyraźnym niesymetrycznie ząbkowanym szlaczkiem po lazurowo niebieskiej tafli, jakby po swoim lustrzanym odbiciu w niebie.

W mgliste dni, uczucie zawieszenia w kosmosie jest nawet jeszcze bardziej dotkliwe. Jezioro i niebo stają się jednym spienionym oceanem zatrzymanym w kadrze, a Alpy - wystającymi z wody koniuszkami wygasłych wulkanów. I jak okiem sięgnąć, wszystkie plany tego obrazu są nieruchome, z wyjątkiem pierwszego, na którym platan klonolistny, Platanus acerifolia, machając tysiącami swoich pięcioklapowych członków i kiściami kudłatych jeżyków, zaświadcza, że to dzieje się naprawdę. Głosy ptaków w koronach drzewa okazują się rzeczywistymi rajskimi głosami, a nie dźwiękowym happeningiem ostatniego właściciela tej rezydencji. Rowohlt, wydawca, znany z ekscentrycznego poczucia humoru, człowiek charyzmatyczny, przez całe życie podejmował wiele bezkompromisowych i spektakularnych decyzji na korzyść literatury światowej. Można by mu więc przypisać również wyrafinowane niespodzianki zmysłowe, wyszykowane pisarzom ku ich laviniańskiej radości. Także ku jego własnej pośmiertnej wesołości. Bella (Homer przypominał sobie czasem o swoim prawdziwym, węgierskim, imieniu) wyobrażał sobie jak Heinrich Maria Ledig-Rowohlt cwałuje w obłokach na swoim kolorowym, bujanym koniu z drewna, celebrując wydanie kolejnej książki napisanej w języku zrozumiałym dla każdego, kto chciałby książkę przeczytać. W języku Lavigny. Na ziemię sprowadza Homera czarna kreska na niebie, jej spazmatyczny taniec. To ptak, może wrona, kursor na ekranie ziemskiego monitora prowadzony czyjąś, chaotyczną ze wzruszenia, ręką. Do obrazu dochodzi dźwięk kościelnego dzwonu, jakiś pojedynczy warkot samochodu lub kosiarki pracującej w winnicy i wszystko wraca na swoje miejsce czyli się wypłaszcza. I daj Boże takiego wypłaszczania jak w Lavingy również innym pięknoduchom. Tu prawie wszystko ma perspektywę życia 50 metrów ponad poziomem morza. Nos, oko, ucho i serce.

Z organem nazywanym sercem, Homer ma ostatnio najwięcej kłopotów, innych niż mógł sądzić, że są przypisane sercu. Nie wiedział, a raczej nie chciał wiedzieć, że tylko młodemu sercu. Jego stary, sterany mechanizm w klatce piersiowej, zamienia się w słuch, nasłuchuje swoich podskórnych rzek, otwierania i zamykania śluz na Nilu lub Amurze. Budzi go w nocy za każdym razem, kiedy jest przeładunek lub dosiadają się kolejni pasażerowie na gapę. Do niedawna nie miał nic wspólnego z tym wewnętrznym transportem wodnym, a raczej można powiedzieć ciekłym. Ale wszystko się zmienia. Jak nieubłagany wzrost entropii. Homer nie był tylko pewny czy na gorsze. W każdym razie jego sercu wyrosły uszy.

Kiedyś, nieoczekiwanie, mózg Homera artysty zaczął tworzyć swoje cerebralne kompozycje muzyczne. Wtedy stał się jego kolejnym zmysłem, siódmym w kolejności, jeśli instynkt nadal miał pozostać na swoim szóstym, godnym miejscu. Homer odpukiwał w niemalowane, żeby nie zapeszyć. Ten szósty, kilkakrotnie ocalił mu życie. Okazało się właśnie w Lavigny, że lista jego cudownych ocaleń jest być może dłuższa o jedno zdarzenie.

Dawno temu, w Peru, pływał kajakiem po Ukajali, razem z przygodnie poznanym małżeństwem z Polski, Celiną i Jarkiem. Znał zwyczaje Indian, włóczył się po Ameryce Południowej jak kowboj po prerii lub kałmuk po stepie. Nie można, bez uzgodnienia z wodzem wioski, tak po prostu, rozbić obozowiska nieopodal osady. Choćby nie wiem jaką dziczą wydało się miejsce postoju, bo Indianie, podobnie jak rdzenni Afrykanie, wezmą obcych za złe mzimu. A złe mizmu trzeba zabić. Tak więc instynkt podpowiadał mu, że ta niezidentyfikowana przestrzeń należy do konkretnego społeczeństwa i nie można się tu zakotwiczyć tak po prostu. Rozpoznawał tę przynależność po drzewach, liniach brzegowych, czuł ją powietrzu. Celina i Jarek upierali się, że chaszcze wzdłuż rzeki to ziemia nie należąca do nikogo. Jednak po czasie, ulegli jego niewzruszonemu uporowi i razem popłynęli dalej. Bardzo zmęczeni i wściekli, bo nie jest łatwo płynąć Ukalalą nocą. Później okazało się, że ich potencjalne obozowisko należało do osady Aririca, a jej mieszkańcy od lat znani są tu z tego, że śmiertelnie nie lubią obcych.

W trakcie kurtuazyjnej rozmowy z platanem, kiedy Homer pił swoją kawę i przeglądał w Internecie poranną prasę światową, w momencie kiedy obaj zamilkli aby wziąć głębszy alpejski oddech, Homer przeczytał, że polscy kajakarze zginęli w Peru. To byli Celina i Jarek. Zabili ich Indianie. Czyli, że ta oryginalna para entuzjastów wróciła po latach do peruwiańskiej dziczy rzeki Ukajala? Czyli, że wtedy oni nie uwierzyli do końca jego przestrogom? Poddali się perswazji i dla świętego spokoju podążyli za nim, czyli za jego instynktem? Pytania, które już miały swoje gotowe odpowiedzi, kłębiły się w jego głowie.

Był w żałobie przez kilka następnych dni i codzienne wypijał dwie butelki tutejszego białego, wytrawnego wina o nazwie "Lavigny", pochodzącego z najbliższej winnicy. Najpierw planował tylko kilka lampek do kolacji, ale kiedy zostawał sam, otwierał następną butelkę. Pewnego wieczoru, po godzinie 22., poszedł do rodzinny Rossier i poprosił o kilka butelek wina, przepraszając, że przychodzi tak późno. Chyba jeszcze nigdy przedtem nie zdarzyło się w tej starej, spokojnej, przytulnej, szwajcarskiej miejscowości aby ktoś nachodził winiarzy nocą, jak w melinie. Ojciec, a może dziadek właściciela, pewnie senior tego winiarskiego rodu, popatrzył na Homera z empatycznym zdziwieniem, przyniósł karton wina z pomieszczenia obok i wydał resztę, mimo pantomimicznych protestów Homera, oznaczających, że napiwek byłby zadośćuczynieniem za późną wizytę. Bon nui, monsieur, powiedział staruszek, z taką przepaścią w oczach jakby nagle wróciła do niego pamięć jakiegoś odległego nieszczęścia dla którego jedynym ratunkiem było wino. Nie od razu zamknął drzwi. Homer czuł, że mężczyzna odprowadza go wzrokiem.

Bella wrócił do Le Chateau, usiadł na tarasie i w świetle księża pił napój w kolorze wypłowiałej słomy, o smaku łagodnym, napowietrzonym, jakby rozpuszczonym w alpejskim deszczu, i patrzył nieruchomo na Alpy. Nie przestawał myśleć o swoim instynkcie, którego tym razem zabrakło jego dawnym znajomym. Wtedy nie zaprzyjaźnił się z nimi na tyle, aby to nazwać przyjaźnią na śmierć i życie. Może dlatego, że zbyt krótko się znali. Raptem jedna przypadkowa, epizodyczna przygoda kajakowa w Peru. Tak niewiele, a może jednak wiele, skoro teraz musi po nich odprawić żałobę. Polubił tę oryginalną parę śmiałków. Czarny humor Jarka, Homer cenił sobie szczególnie. A może bardziej pociągało go to, że byli Polakami, jak Babel.

Bardzo dawno temu, zanim Homer wyruszył w pierwszą poważną podróż zdobywcy świata, mniej więcej wtedy, kiedy podjął pierwsze próby kierowania się głównie swoim popędem nomady, narysował na mapie świata słowo Babel i powtórzył napis kilkakrotnie aby wypełnić przestrzeń wszystkich kontynentów. To było może głupie, powiedziałby ktoś, i dziecinne. I należało do tej samej kategorii impulsów co pisanie szminką na ścianach i lustrach damskich toalet, scyzorykiem po ławkach i drzewach w parku, bazgranie obrazów graffiti farbą w sprayu po świeżej elewacji. Pierwszy odruch był może ten sam.

Dużo później, już nie pamięta kiedy dokładnie, w czasie odpływu morza, na hawajskiej plaży, napisał po polsku dwa banalne słowa KOHAM CIE. Litery były tak wielkie, że dopiero z samolotu można by było ogarnąć całość przesłania. Potem czekał na przypływ. Patrzył jak fale wylizują rowki, które pieczołowicie wyrżnął w mokrym piasku o konsystencji podobnej do gliny. Labirynt liter zacierał się. Homer przechodził bardzo powoli od K, przez O, H, zatrzymał się na A i kiedy odwrócił się, K już prawie nie było. Z przodu inna fala zamazywała CIE (E napisał niepoprawnie bez ogonka, podobnie jak nie rozróżniał H od CH, wymawianych po polsku tak samo). Chwilę dłużej pozostało tylko niewyraźne AM, jak po angielsku I am, jestem. Nie ma już koham, czyli I love, ale wciąż jest jestem. Wciąż jestem, I am, powtarzał głośno jakby uwiarygadniał swoją na nowo odzyskaną tożsamość nieograniczonej wolności.

Ta sentymentalna ekspresja liter na Hawajach była dla niego znakiem, symbolem, dowodem. Widać nie umie, nie jest w stanie, przełożyć sakramentalnych słów na inny materiał niż piasek, dedukował wtedy. Nawet na papier nie potrafi. W takim razie będzie robił to, co w jego naturze. Po pierwsze, będzie. Będzie od być, czyli jest, czyli jestem. A jestem oznaczało dla niego ruch, przemieszczanie się, wieczną podróż. I widocznie nie jestem wpisany w dziedzictwo rycia wiecznych słów w skale, wzorem kolektywnego wiersza sprzed tysiąca lat w Sigiriya, aby powiedzieć jak bardzo podobają mi się twoje piersi i długie oczy, oznajmił z przekonaniem kilka lat później zwiedzając starożytną twierdzę na Srilance. Nie był sam. Małpa, która przyczaiła się i szła za nim od pewnego czasu, była przypadkowym świadkiem składania deklaracji. Pomyślał, że ona jest krzywym zwierciadłem jego konsekwentnego zapowietrzania się przeciwko wyznaniom. Przeciwko swoim uczuciom, samemu sobie. Małpa jest karykaturą jego dumy.

Obraził się na siebie na kilka miesięcy. Kiedy mu przeszło, postanowił, że nie tylko będzie kontynuował swoją życiową wyprawę pod kryptonimem Babel, ale będzie też pisał kartki do Babel z tych miejsc, które wyznacza spontanicznie i odręcznie wytyczona droga na mapie słów Babel Babel Babel . Ale dlaczego Babel? Tego starał się sobie nie wyjaśniać. Babel i już. Babel i już. I tyko kartki, nic więcej.

Minęło ponad trzydzieści lat od tamtych młodzieńczych postanowień. Teraz wydają się paradoksalne, wywołane jakimś dziwactwem, a konsekwencja podróżowania według słów Babel rozrysowanych na mapie, natręctwem. Trzydzieści lat w podróży! Nie mógł uwierzyć, kiedy to sobie uzmysławiał. Wszystkie kontynenty, wiele razy powtarzane, glob oblatywany dookoła niemal każdego roku, tysiące miast, setki rzek, niezliczona ilość hoteli, moteli, hosteli, namiotów, chmurek zamiast dachów.

Gdyby nie muzyka, nigdy nie zrealizowałby swojej wariackiej włóczęgi. Jeden porządny muzyczny kontrakt raz na pół roku, a czasem nawet na rok, wystarczał na pokrycie kosztów podróży w kierunku wyznaczonym przez kolejny graficzny znak, kropkę na rysunku jednej z liter słowa Babel. Potem ten budżet zaczęły wspierać regularne tantiemy z płyt, które wydawał i wznawiał w różnych krajach. Bella miał szczęście, był wziętym wirtuozem banjo, a jego amerykański menedżer, Gordon, wirtuozem muzycznego biznesu.

Nagle nastąpił nieoczekiwany krach w uregulowanym życiu Belli, choć przymiotnik "uregulowany" w przypadku podróżnika, poruszającego się według zasad ekscentrycznej geografii to eufemizm. Dopadło go nieszczęście niemalże wtedy, kiedy przyszedł ekonomiczny kryzys światowy rodem z amerykańskich banków. Czysty przypadek, a konkretnie wypadek. Bella nie miał znaczących oszczędności w żadnym banku, żył niemalże z dnia na dzień, od kontraktu do kontraktu, koncertowego lub nagraniowego. Żył według planów swoich tournée muzycznych, które podporządkowywał nadrzędnemu celowi. Tym celem była paradoksalna trasa od punktu do punktu na mapie. Z czasem postarzałej i wyświechtanej. Trasa, którą realizował przez około trzydzieści lat. Jak jakiś idiota, pomyślałby ktoś. Ale kto? Przecież poza nim nikt o tym nie wiedział.

Bella cieszył się nie tylko uznaniem poważnego wykonawcy muzyki klasycznej, ale też towarzyską sławą globtrotera i śmiałka, któremu nie straszne żadne okoliczności podróży. Podbiegunowe, zwrotnikowe, tropikalne, wysokogórskie, morskie. Ani monotonia Atakamy czy Mongolii. Poza tym, był uważany za człowieka skromnego i zrównoważonego. Był znany wśród przyjaciół ze specyficznego poczucia humoru, co gwarantowało mu niewymuszoną widownię towarzyską, skupioną wokół jego własnych unikalnych kompozycji na banjo, okraszanych opowiastkami z różnych stron świata. Znał doskonale kilka języków obcych, a kilkanaście jako tako, włączając w to klikany afrykański język Xhosa.

Podczas jednej ze swych europejskich tras muzycznych, po koncercie w Genewie, wybrał się do baru ze szwajcarskim kolegą muzykiem, zapoznanym kilka lat wcześniej w Stanach Zjednoczonych. Homer mógł pozwolić sobie na luksus nie liczenia lampek swojego ulubionego, prawie nieosiągalnego poza Szwajcarią, czerwonego wina Dôle, wraz z tacą serów szwajcarskich, a Francois, który prowadził samochód, nie powinien przekroczyć jednego, góra dwóch, kieliszków ulubionej whisky, jak to przyjęte w zwyczaju i przepisach tego nad wyraz liberalnego kraju. Kiedy usiedli w barze Francois w pierwszym zdaniu oznajmił, że tego wieczora ma ochotę wyżalić się przyjacielowi i prosi aby Bella był dziś jego życzliwym uchem. Bella natychmiast zaproponował, że zastąpi przyjaciela za kierownicą w drodze powrotnej i zachęcił Francoisa do wyluzowania się i zamówienia alkoholu tylko dla siebie. Dziś on zadowoli się wodą mineralną z cytryną. Skoro ma być kierowcą, nie wypije ani łyka wina, bo w wielu krajach, w których mieszkał, jakby, nie daj Boże, przyszło dmuchać na policji, alkomat powinien wskazywać 0,00 procent alkoholu we krwi. Od początku stosuje się to tej, może nieżyciowej, dlatego nie respektowanej powszechnie, normy, co niektórzy niesłusznie poczytują mu za ekscentryzm - podkreślił. Z przyjemnością dziś zrezygnuje z wyskokowych drinków (schował do kieszeni swoje hedonistyczne pragnienie uraczenia się Dôle) i przypomni sobie cudowne czasy węgierskie, kiedy co noc wracał do domu dziadków skuterem, zawsze trzeźwy, bo hormony młodości wystarczały mu aż nadto (skłamał, ale tylko trochę). Francois promieniał. Tego właśnie dziś potrzebował. Alkoholu i ucha. A wrażliwe, artystyczne ucho Belli było nie do przecenienia.

Tego wieczora i przez kawałek nocy Homer był tylko Bellą. Dla przyjaciela po prostu Bellą. Francois nie znał przezwiska Homer. Bella zastanawiał się kiedyś, czy aby nie przebiegała jakaś linia wtajemniczenia dzieląca jego przyjaciół na tych, którzy wołają na niego Homer oraz tych, którzy nie mają pojęcia o jego przeszłości życia ulicznego aojdy pod greckim pseudonimem, już nie wiadomo przez kogo nadanym. Ci drudzy nie wiedzą też o istnieniu kobiety o imieniu Babel. Oczywiście nikt nie wie o istnieniu "babelskiej" mapy, upewniał się Homer, jakby wyjawienie tej tajemnicy miało oznaczać demaskację, kompromitację lub jakiś inny koniec. Przeczuwał, że koniec wiary w szczególność tej zmysłowej przygody zbliżał się nieuchronnie, bez względu na wszystko. I nie tylko dlatego, że jego mapa była już kompletna. W ciągu kilkudziesięciu lat, czerwone linie podróży połączyły się i pokryły się z niebieskimi kropkami rebusu, którego rozwiązaniem były słowa Babel.

Francois najpierw mówił kwieciście i oględnie. Po każdej wypitej parze lampek, whisky, zdania przechodziły w równoważniki zdań, a przesłanie było coraz bardziej krystaliczne, odwrotnie do wymowy. Ta stawała się bełkotliwa. A słowa coraz bardziej dosłowne. Po dwunastym kieliszku Francois oznajmił "she's a bitch" i machnął na kelnera. Kiedy przyjaciele wyszli z baru, Bella skierował się do auta należącego do Francois i wsiadł od strony kierowcy. Francois usiłował zrobić coś podobnego, z tą różnicą, że był wolniejszy. Wytracał prędkość na niezbornych ruchach, które wbrew pozorom pomagały mu utrzymywać się w pionie. Otworzył te same drzwi, pochylił się, jakby właził do smoczej jamy, i zwalił się Belli na kolana niczym na miękkie posłanie i jakby Bella był przezroczysty. Zapomniał o ustaleniach wieczoru, pod kryptonimem "whisky i ucho" oraz o tym, że przezornie, i może z doświadczenia, oddał koledze swoje kluczyki samochodowe. Teraz uparł się, że to on poprowadzi swoje nowe audi i złorzeczył przyjacielowi w niewybrednych słowach. Fuck you, etc. Szarpali się. Kilka razy ktoś trzasnął drzwiczkami, ktoś je otworzył. Homer myślał intensywnie o tym, co ma zrobić, aby Francois nie próbował wyjechać samochodem na miasto kiedy zostanie sam, i aby dotarł bezpiecznie do swojego łóżka. W pewnym momencie poczuł przeszywający ból prawej dłoni. Zawył. W ułamku sekundy zdał sobie sprawę z tego, że Francois przytrzasnął mu palec w drzwiach i że to może oznaczać jakiś koniec. Oraz to, że ten palec był jego palcem serdecznym i że to jest znak.

Sprawy potoczyły się szybko. Francois oprzytomniał. O dziwo to on wezwał pogotowie, bez najmniejszych kłopotów wybierając numer telefonu ze swojej komórki. Czekał w szpitalu aż do rana. Honorowo wziął winę na siebie i zadeklarował pokrycie wszystkich kosztów medycznych jakie miałyby być konsekwencją tego alkoholowego wypadku. Nie przewidział, że następnego dnia nastąpi ekonomiczny kryzys światowy i wszystkie jego akcje stracą na wartości. Nie mógł wiedzieć, że wkrótce będzie bankrutem.

Homer nie był ubezpieczony, a uszano-palczaste zdarzenie, jak je obaj próbowali niezdarnie obrócić w żart po czasie, skończyło się na tyle poważnym wypadkiem, że Bella, mimo kilku operacji w klinice szwajcarskiej, nie najlepszej właśnie z powodu finansowego kryzysu przyjaciela, już nigdy nie odzyskał pełnej władzy serdecznego palca prawej ręki. Francois nie popadł w rozpacz ani z powodu bankructwa ani poczucia winy, która doprowadziła kolegę do okaleczenia oraz pozbawienia pracy artystycznej i znaczącej części dochodów. Wyłuskał najgłębsze oszczędności by dotrzymać słowa i zadośćuczynić swojemu pijaństwu. O dziwo, kondycja psychiczna Francoisa poprawiła się w ciągu tych kilku miesięcy walki o pieniądze i palec Belli. Wbrew temu, co można by było przypuszczać w dniu ogłoszenia bessy na giełdach.

-Wiesz co, pocieszające w tym nieszczęściu jest to -powiedział do Belli kilka miesięcy później -że ja i Sophie znów jesteśmy razem, i może ta spowiedź zakrapiana whisky, a potem utrata majątku, była naszym symbolicznym oczyszczeniem i szansą na nowe życie. -Bella milczał i po chwili dodał z gorzką wesołością -Musiałem być kozłem ofiarnym. Bez tej ofiary sprawy nie potoczyłyby się tak, jak się miały potoczyć dla was.

Homer znalazł się w Lavigny dzięki wsparciu szwajcarskich przyjaciół Francoisa i nie wiedział co ze sobą począć. Nie mógł już koncertować. Jego menedżer przez pół roku wypłacał mu coś w rodzaju prywatnej renty, ale potem przestał i odzywał się rzadko. Na szczęście wciąż wpływały na konto tantiemy z płyt. Po jakimś czasie Gordon niespodziewanie zadzwonił i obiecał, że wznowi CD Belli pod tytułem "Bella Banjo the Best". Krótko po pierwszym wydaniu, płyta miała powodzenie w Japonii, a potem zainteresowały się nią też Chiny.

Jednak w Lavigny Homer był znów i jeszcze biedny. Bez większej gotówki w ręce, nie mógł odbywać swoich dalekich podróży. Tym bardziej, że ostatnio te budżety były większe i większe, bo z wiekiem, częściej korzystał z samolotów business class, zwłaszcza na bardzo długich trasach. Oraz z lepszych hoteli i droższych restauracji, aby uszanować swój podupadający kręgosłup, coraz bardziej kapryśny żołądek i kołaczące serce. Nie przewidział jednak, że najsłabszym ogniwem jego ciała okaże się palec serdeczny prawej ręki. I że to on pierwszy odmówi mu posłuszeństwa. Tej samej ręki, która do pary z jego lewą ręką nie odmawiała innym pomocy przy wycince drzewa w Australii, wodowaniu łodzi w Ameryce Południowej, stawianiu szałasu w Afryce i tysiące razy przy innych okazjach. Survivalowych okazjach, jak to zaczęli nazywać turyści, odrywający się raz do roku od swoich sterylnych biurek i nieskazitelnych, drogich garniturów by odgrywać naturszczyków w dżungli lub na pustyni. Ta sama ręka, która w tym samym czasie potrafiła wydobyć z instrumentu najgłębsze i najbardziej finezyjne dźwięki na jakie mogła sobie pozwolić jego dusza w wybranym przez ciało czasie. A że dusza była najprawdziwszym, najczulszym przyjacielem jego cielesności, nie zawodziła go właśnie wtedy, kiedy od jej pełnej dyspozycyjności zależał udany koncert, udany kontrakt, a przede wszystkim poczucie przystawania do miejsca i chwili. Dlaczego zawiodła go teraz?

Tego dnia w Lavigny lało od południa bez przerwy i było zimno jak na środek lata. Bella wyjął kartkę pocztową, którą kupił w Lozannie w Muzeum L'Art Brut. Przedstawiała kamienną ławkę, nad którą, na starej, oblatującej fasadzie budynku, widniało tysiące liter, ułożonych w setki ciasno poupychanych zdań, ilustrowanych wieloma rysunkami. Artystą, który swoje listy do świata rył w murze dawnego kościoła, był Fernando Oreste Nannetti, pacjent szpitala psychiatrycznego imienia Woltera we Włoszech. Szpital miał wtedy siedzibę właśnie w tym wielowiekowym, odrapanym kościele. Nannetti tworzył ponad głowami innych pacjentów w katatonii, siedzących na ławce, dlatego tekst od dołu zaczyna się falami, które wyznaczył rząd nieporuszonych głów. Świadkowie twierdzą, że artysta nie zauważał innych ludzi, sądząc, że są naturalnym przedłużeniem kamiennej ławki. A oni czuli, że są częścią tego artystycznego performance'u czyli, że są ławką, sztuką i ścianą w jednym. Po latach okazało się, że mieli rację.

Nannetti pisał listy na murze przez 14 lat, bo potem został przeniesiony do innego szpitala. Ciekawe, co robił przez następne 21 lat aż do swojej śmierci? Na czym zapisywał swoją rozmowę z wszechświatem?

Homer zaadresował kartkę do Babel
Barbara Kowalska
Kraków .
A obok


Serdecznie pozdrawiam,
Bella

Château de Lavigny
Route d'Etoy 10
Switzerland.


Chyba była to pierwsza kartka Homera do Babel, na której podpisał się swoim prawdziwym imieniem i po raz pierwszy podał na kartce swój adres. To był jakiś krok w kierunku końca zmagań z własną dumą. Długo siedział przy biurku, zanim wybrał się na pocztę pogodzony jako tako ze swoją nową ekspresją. W końcu ludzie piszą do siebie kartki z pozdrowieniami i czasem podają adres zwrotny jeśli przebywają dłużej w jednym miejscu, pocieszał się. Czyli znów nie stało się nic szczególnego.