"KIEDYŚ NAZYWAŁAM SIĘ OLENA KARPENKO”
FRAZA nr 1-2 (119-120) 2023

KIEDYŚ NAZYWAŁAM SIĘ OLENA KARPENKO

 

 

Wiosną 2022 spadłam z Ziemi, ale jakby w odwrotnym kierunku do zwykłego spadania. Oderwałam się od powierzchni i poleciałam w górę za sprawą niewidzialnej wyrzutni. Nie zapamiętałam granicznego momentu. To było jak zapadnięcie w sen. Jeden moment, którego się nie pamięta. Teraz myślę, że go po prostu wyparłam. Moje doskonałe zdziwienie go wyparło.

Niestety zapamiętałam coś, co można nazwać tragicznym przebudzeniem. Nie mogłam uwierzyć w ten nieziemski sen. Owładnęło mną przemożne pragnienie powrotu do jawy. Jednak jakaś druga siła we mnie szeptała, że najgorszy sen jest lepszy od powrotu.

 

Zdarzały mi się wcześniej koszmary senne. Każdemu się zdarzają. Mówiłam wtedy do siebie „obudź się, obudź”. Do pewnego czasu działało. Budziłam się wciąż świetnie pamiętając, dlaczego chciałam się obudzić za wszelką cenę. Bo tego nie dało się wytrzymać. Musiałam natychmiast opuścić scenę, w której coś mi zagrażało. Za każdym razem zagrożenie miało inną postać. Najczęściej ktoś dybał na moje życie lub na życie kogoś, kto był mi drogi jak własne życie. I kiedy już wiedziałam, że nie mam wyjścia, krzyczałam. W domu mówiono mi, że często krzyczałam przez sen.

 

Ale wiosną 2022 stare zaklęcie „obudź się, obudź się” nie działało.

Co prawda nic mnie nie bolało ani nikt nie stał nade mną z kałasznikowem, nie groził mi śmiercią. A jednak chciałam się natychmiast obudzić.

 

Nie byłam sobą. A konkretnie byłam sobą w nowym ciele. Coś podobnego przytrafiło mi się we wczesnej młodości, z tą różnicą, że wtedy wyszłam ze swojego ciała kompletnie. Powędrowałam po wszechświatach i wróciłam na swoją planetę bez szwanku.

Ale wtedy, dawno temu, wiedziałam, miałam pewność, że to jest coś dobrego i że zaraz wrócę.

 

Tym razem też oderwałam się od ziemi, ale nie miałam zielonego pojęcia, dokąd to prowadzi i czy istnieje droga powrotna. Coś mi podpowiadało, że nie ma żadnej drogi powrotnej. Lub raczej, że szansa na jej odnalezienie jest bliska zeru.

 

Moje dziwne ciało unosiło się w przestrzeni, a wokół niego, mojego ciała, o którym nie wiedziałam czy wciąż jest moim ciałem, czy czymś innym (tak pomyślałam), unosiły się inne ciała.

Na początku nie wiedziałam co to za obiekty, ale po pewnym czasie jakieś podmuchy zaczęły je przybliżać do mnie. Obiekty wyglądały z daleka jak ludzie, zwierzęta, drzewa, kawałki domów, a nawet całe domy. Przeraziłam się, że w pewnym momencie jakaś siła zepchnie na mnie śmiertelny ciężar – fragment budynku, samochód, krowę, zwalistego mężczyznę, rower, grupę ludzi wirujących bezładnie jak fusy w szklance mieszanej łyżeczką. Wpatrywałam się w wirujące kształty i usiłowałam rozpoznać w nich coś znajomego, co dodałoby mi otuchy, okłamywałam się. Jednak nie wypatrzyłam niczego, co byłoby mi znane i bliskie. Obrazy wirowały i szumiały. Choć nie wiem, czy szum wychodził z obiektów – z ludzi, zwierząt, czy był niezależny. Mnie samą otaczał wir i nieziemski hałas. Powoli przekonywałam się, że to nie moje ciało szumi, ale coś na zewnątrz nas – mnie i mojego dawnego ciała, które wciąż było bardzo blisko mnie, jak niedopasowany rzeszotowaty kombinezon.

 

Po czasie, szum wirów powietrznych nieco ucichł i wtedy dało się słyszeć jakby chlupnięcia. Chlup! Chlup! Czasem ciche chlup, czasem bardzo głośne. Zaczęłam łączyć te fakty. Po chlupnięciu następował wystrzał obiektu. Chlub i drzewo. Chlup i komin. Chlup – zakrwawiony pies. Chlup – samochód opancerzony w płomieniach. Chlup – czołg. Chlup – fragment mostu. Delikatnych chlupów nie byłam w stanie zliczyć. Chlup, chlup, chlup i obiekty leciały w górę jak wystrzeliwane z gigantycznej procy. Ich lot nie był podobny do lotu pocisku ani rakiety. Trajektoria wystrzelonych rzeczy była chaotyczna, nieprzewidywalna.

Nie wyglądało na to, aby siła wyrzucająca obiekt była wynikiem trzeciej zasady dynamiki Newtona.

 

Domyśliłam się, że ja też w ten sposób zostałam wystrzelona. Chlup i jestem ciałem lotnym.

Nie czułam bólu ciała, ale ból swojego strachu; nie wiedziałam jak to się skończy, bo przerażenie powoli mnie zabijało. Podejrzewałam, że mogę dostać zawału serca, jeśli ten sen zaraz się nie skończy. Ale on się nie kończył.

 

Zgaduję, że w pewnej chwili zemdlałam, ponieważ mam dziurę w pamięci i nie wiem co się działo do chwili, kiedy wiry zelżały a szumy przycichły.

Kiedy się obudziłam, wciąż unosiłam się w powietrzu, ale jakbym nie była już wpisana w wiry mas powietrza, tylko kołysałam się łagodnie niczym na powierzchni Martwego Morza o dużym stężeniu soli. Szum stał się znośniejszy i dało się słyszeć dalekie głosy, nawoływania.

 

Zdziwiło mnie, że już nie dochodziły do moich uszu odgłosy chlupania. Może dlatego też nie widziałam wystrzeliwania nowych obiektów. A te, które wcześniej wystrzeliły, nie były rzucane wirami.

 

Wszystko kołysało się w powietrzu i sukcesywnie zaczęło się obniżać. Po czasie, który nie wiem, czy był krótki czy długi, bo wtedy czas przestał być koniecznym parametrem, zobaczyłam ziemię. Powinnam może napisać Ziemia wielką literą. Wierzyłam, że to była moja niedawna i jedyna znana mi planeta. Widziałam ją najpierw z wysokości chmur, a potem z lotu ptaka. Nagle zauważyłam, że jestem zmrożoną bryłą lodu. Dziwne, że wcześniej tego nie czułam. Nie zarejestrowałam swojego procesu obladzania.

 

Teraz poczułam, że im bliżej było do stałego lądu, tym było cieplej. Moje wciąż obce ciało zaczęło odtajać i coraz bardziej odbierałam go jako swoje. Niestety zaczęło też nieco boleć. Nie wiem czy z odmrożenia, czy od obijania się o inne obiekty latające, czego wcześniej nie zauważyłam, bo, jak wspominałam, na jakiś czas straciłam przytomność.

 

Przestraszyłam się, że zetknięcie z twardym podłożem może okazać się fatalne w skutkach. I natychmiast zdziwiła mnie ta myśl, a raczej instynkt – odruch przetrwania za wszelką cenę pomimo beznadziei, bo przecież w bardziej opłakanej sytuacji być już nie można. „Chociaż kto wie?” pomyślałam.

 

Nadal płynnie spadaliśmy, ja i inni ludzie, domy, drzewa, zwierzęta – wszystko to, co było w zasięgu mojego wzroku.

Kiedy byłam coraz bliżej gruntu zadręczałam się myślą, że muszę bardzo szybko skryć się gdzieś przed tym co spada w podobnym czasie. Wyobrażałam sobie siebie w filmie horrorze. Leżę na zielonej trawie, oddycham, cieszę się powrotem do normalności, a tu znienacka leci na mnie szykowna willa lub ratusz miejski wcześniej wydarte z piwnic z fragmentami budowlanych korzeni, dlatego sterczą z nich jakieś rury, kable, fragmenty schodów.

Jednak, kiedy dotknęłam ziemi, okazało się, że panika i wciąż nieodtajałe z zimna ciało, zablokowały moje ruchy. Leżę i nie mogę ruszyć żadnym członkiem. Ogarnia mnie paraliżująca trwoga.

 

I znów mam lukę w pamięci. Nie wiem co się działo potem.

 

Podobno od tamtej pory nie wymówiłam ani słowa. Na szczęście zachowałam przyrodzone odruchy. Jem, poruszam się, uśmiecham, śpię i budzę się do światła.

 

Żyję w miejscu, którego nie pamiętam z przeszłości. Widocznie, przed zakłóceniem pola grawitacyjnego na Ziemi, nigdy tu nie byłam.

Jest ładnie, ciepło, serdecznie i nieskazitelnie czysto. Miękko i biało jak w puchu. Mieszkam z rodziną, która mówi językiem, który coś mi przypomina. Porozumiewają się ze mną na migi, bo myślą, że jestem niemową. Ale ja już wiele rozumiem i coraz więcej odtwarzam w pamięci. Niedługo ich zaskoczę. Opowiem jaki miałam sen, bardzo długi sen, na planecie, na której ludzie nie potrafią latać tak po prostu. Aby się przemieścić, wznieść lub opaść, potrzebują maszyn. Kolosalnie wielkich i ciężkich maszyn. Nie wyobrażają sobie życia bez maszyn.