„Krysia od Rysia" Niesłychane historie o życiu (i nie tylko)
dla Blanki
Fraza_109-110_www.pdf
fraza.univ.rzeszow.pl
– Niesłychana historia! Niesłychana! – powtarza Lola.
– Chciałabym wreszcie usłyszeć tę niesłychaną historię. Czy niesłychana to taka, której nikt nie słyszał? Skąd wiadomo, że ona istnieje, skoro
nikt jej nie słyszał? Ale czy to, co niesłychane, da się w ogóle usłyszeć?
– Zastanawia się Krysia.
Krysia jest małą dziewczynką i nie zna jeszcze wszystkich ważnych
słów. Nie rozumie nawet wielu wyrazów, których sama używa. Bardzo
jednak lubi te niezrozumiałe słowa. Są takie tajemnicze. Na przykład „niesłychana historia”.
A skoro nie ma pewności, czy niesłychana historia jest tylko do słuchania uszami, trzeba sprawdzić czy też nadaje się do czegoś innego. Może
trzeba ją znaleźć i samemu opowiedzieć? Opowiedzieć ustami, czyli buzią.
Przede wszystkim jednak potrzebna jest głowa. Tam się kłębią historie, co
do czego akurat Krysia nie ma najmniejszych wątpliwości.
W poszukiwaniu niesłychanej historii
Krysia mieszka w Domu Dziecka w dużym mieście, ale przyszywana babcia, zwana Babcią Lolą, przynajmniej jeden raz w miesiącu zabiera
ją do siebie na wieś. Kiedy przychodzi ten wyczekiwany dzień, Lola, w pokoju pani dyrektorki Domu Dziecka, składa podpis na dużej kartce papieru
w linie. Babcia Lola gwarantuje, że Krysia będzie pod dobrą opieką i wróci
z powrotem o wyznaczonej porze. I zaraz obie wyjeżdżają do prawdziwego
domu, choć pisanego małą literą „d”. W Domu Dziecka, pisanym dwoma
dużymi literami „D”, nie ma dużego ogrodu, prawdziwego sadu ani żadnego
jeziorka. No i przede wszystkim nie ma tam Rysia przez duże R. U Babci
Loli i jej męża, zwanego Dziadkiem Stasiem, jest wszystko.
Krysia zapragnęła wyjść do ogrodu. Po raz pierwszy sama. Boi się,
a jakże, bo ogród Loli jest taki duży, że nie wiadomo, gdzie ma koniec. Obiecuje więc sobie, że pójdzie tylko do jeziorka. Czyli tam, gdzie już była wcześniej z Lolą lub Stasiem. A potem wróci do początku, czyli tam, gdzie się
historie, baśnie, przepowiednie 103
zaczyna ogród. Gdyby jednak ktoś chciał przyjść z drugiej, nieznanej strony,
pomyślała dziewczynka, ten nasz początek byłby dla niego końcem. Tak czy
siak, dla Krysi początkiem ogrodu jest dom Babci Loli i Dziadka Stasia.
Po chwili przypomniała sobie, że nie wolno jej samej chodzić do
jeziorka. Postanowiła więc poczekać na nadarzającą się okazję. Tym razem
pójdzie sama tylko do kępy z brzozami. O! Tu, niedaleko. To będzie jej
pierwszy raz.
Ogrody są piękne. Już samo słowo ogród pięknie brzmi. Krysia kocha ogrody. Uwielbia na nie patrzeć, wąchać je, dotykać i wymawiać słowo
ogród. Czasem też smakować, ale trzeba bardzo uważać.
– Na przykład, te cudne czerwone jagódki, które zjadają ptaki i kuna
mieszkająca pod dachem garażu, mogą być trujące – powiedział Dziadek Staś.
Krysia o tym wie i stara się ich nawet nie dotykać. A na pewno nie
bierze do ust jagódek z berberysu, ostrokrzewu, kaliny i ognika. Jest bardzo
ostrożna.
Nie może się jednak oprzeć patrzeniu.
– Ten ogród jest taki... niesłychany! Bo „niesłychany” to chyba
znaczy dobrze, a nie źle. A nawet bardzo dobrze. Czuję, że to jest bardzo,
bardzo dobrze.
Dorośli mówią, że zimą, taką bez śniegu, ogród jest najbrzydszy
w roku.
– Nic, tylko same badyle! – kwituje Dziadek Staś.
– Jak to jest, że oni nie widzą, jak ten ogród nawet teraz jest piękny?
Ile tu pięknych badyli! – zastanawia się dziewczynka.
Na spacerze z Lolą Krysia zbiera badyle, czyli szarobure patyki
i trawy, podnosi z ziemi suche liście, gałązki, szyszki i zanosi do domu.
Potem na dużej kartonowej kartce robi kompozycje. Przykleja je specjalną
plasteliną i podpisuje: OGRUT BAPCI LOLI I DZIATKA STAŚA.
Dzisiaj zrobi najpiękniejszą kompozycję. Dla Babci Loli. Do tego
potrzebuje dwóch nowych badyli i kilku jagódek berberysu. Owoce pigwy
omija, bo – jak mówi Dziadek Staś – nie nadają się do kolażu. Są wciąż
wilgotne od zimy i swoich zeszłorocznych soków. Krysia zapytała o nowe,
piękne słowo „kolaż” i okazało się, że to, co dziś znalazła w ogrodzie, wymyśliła w głowie, a teraz układa i przykleja na kartonie, nazwa się kolażem.
Dziś jej kolaż powstanie przede wszystkim z wysuszonych badyli i jagód.
Można go potem obrysować kredką.
Kiedy Krysia dochodzi do skraju tarasu, nad małą przepaść z trzema
schodkami, zaczyna się nieco bać. Wraca do domu i zabiera ze sobą Rysia.
– Przecież Ryś z numerem 5 i 6 jest drapieżnym zwierzęciem. Obroni mnie w razie niebezpieczeństwa, prawda? – mówi do siebie.
104 historie, baśnie, przepowiednie
Po drodze do brzeziny Krysia i Ryś spotykają kreta. Krysia wie, co
to kret, bo już widziała prawie identyczne zwierzątko ostatniego lata. Wtedy
była tu z Dziadkiem Stasiem i on powiedział, że to stworzenie, które leży
na dróżce, nazywa się kret. Staś przyjrzał mu się i po chwili powiedział,
że ono jest nieżywe. Słowo „nieżywe” oznacza umarłe, czyli takie, które
już nie oddycha, serduszko przestało mu bić i wszystkie inne mechanizmy
w jego ciele też się zatrzymały na zawsze. Czyli ono już nigdy nie wróci do
swojego domu i swojej rodziny.
To była bardzo smutna wiadomość.
– Cześć, ja jestem Krysia z Domu Dziecka, a to jest mój przyjaciel
Ryś, który tu mieszka. A ty jak masz na imię?
– Ja jestem Romek i mieszkam w tym ogrodzie – powiedział kret
ożywionym głosem.
– Ale przecież to jest ogród Babci Loli, to nie jest twój ogród – dziwi
się Krysia.
– Lola urzęduje nad ziemią, a ja pod ziemią. Ściślej mówiąc, Lola
zatrudnia ogrodnika i sama rzadko tu pracuje. Czasem drepcze tam i z powrotem w poszukiwaniu nie wiem czego. Przecież nie dżdżownic! Ja jestem
tu dzień i noc. To moje królestwo – powiedział kret Romek, bez cienia
wątpliwości.
– Lola załamuje ręce nad tymi kopcami, które usypujesz nocą. One
szpecą jej ogród – zdecydowanym głosem powiedział Ryś 5 i 6, który od
dawna mieszkał na łóżku Loli i był z nią na Ty.
– Czy ten pierwszy kret, którego spotkaliśmy tu latem, ten, który
umarł, jest z twojej rodziny? – zapytała Krysia.
Nie potrafiła sobie wytłumaczyć dlaczego nie mogła powiedzieć
słowa „był” wobec kreta, którego już przecież nie ma na tym świecie i on
już nie jest „jest”. On już jest „był”.
– Tak, to był mój pradziadek, Pradziadek Kazik. Poszedł sobie owego dnia na spacer. Uparł się, że na stare lata chce jeszcze raz zobaczyć świat
olbrzymów, czyli ludzi. Zobaczyć, czyli posłuchać, bo my nie widzimy
waszego świata, Krysiu olbrzymko. Jesteśmy prawie ślepe. Ciebie usłyszałem już z bardzo daleka, bo mam genialny słuch muzyczny. Słyszę melodię
twoich kroków. Nie usłyszałem zaś Rysia i czuję, że on ma zredukowane
nogi od tego wylegiwania się na łóżku Loli.
– O! Moje nogi są w porządku! Uważaj Romku, jestem skoczny jak
lampart, a nawet jak ryś. Nie robię jednak niczego na siłę i korzystam z życia. Kiedy Krysia nosi mnie pod pachą, czuję się jak maharadża w lektyce.
To zabrzmiałoby nieco prowokacyjnie, gdyby głos Rysia nie był tak
aksamitny jak u kotka.
Ani Krysia, ani Romek nie wiedzieli, kto to jest maharadża, ani co
to jest lektyka. Ale teraz nie było czasu na wyjaśnianie. W tym momencie
liczył się ogród i sprawa śmierci Pradziadka Kazika.
– A dlaczego Pradziadek Kazik umarł? – drążyła temat Krysia.
– Był bardzo stary i czuł, że zbliża się jego koniec. Jednak coś
go goniło na powierzchnię. Myślał, że jeszcze zdąży wrócić do domu,
bogaty o nowe zapachy i kilka robaków, ale akurat tak wypadło, że umarł
pnąc się tam, gdzie nie trzeba – zwierzył się kret Romek swoim nowym
znajomym.
– Znaleźliśmy go ze Stasiem na schodach garażu od strony jeziorka
– Krysia dała dowód na zaangażowanie w przypadek Pradziadka Kazika
i tym samym usprawiedliwiła swoją ciekawskość.
– Pół roku temu – dodała.
– A nie mówiłem, że drapał się tam, gdzie go nie swędzi. Alpinista
jeden! – zdenerwował się kret Romek na Pradziadka Kazika. Jakby to
zdarzenie miało miejsce przed chwilą i można by było jeszcze żywego Pradziadka Kazika zawrócić z drogi.
– Lepiej umrzeć latem, kiedy jest ciepło, kolorowo i tak mnóstwo
zapachów wokół – wzruszył się Ryś, który dużo musiał wiedzieć o śmierci. – No i wielu przyszło na pogrzeb, który mu wyprawiliśmy – dodał po
chwili. – Wielu, czyli my: ja, Krysia, Staś, Lola, dwie sójki, pięć rudzików
i jedna żabka rzekotka.
– My nie urządzamy pogrzebów ani nie płaczemy po zmarłych –
uciął kret Romek. – Muszę już lecieć. Pa! Miło było was poznać. Do zobaczenia Krysiu, do zobaczenia Rysiu.
– Do zobaczenia Romku.
– Dlaczego on powiedział lecieć? – zapytała Krysia, kiedy Romek
zniknął w jednym ze swoich kopców. – Przecież latają tylko ptaki i owady,
a on ledwie pełznie.
– Tak się mówi, Krysiu. My też musimy już lecieć do domu, bo Lola
będzie się martwić o ciebie. Ja to co innego. O mnie nie trzeba się martwić,
bo ja jestem zwinny i przebiegły jak lampart, a nawet jak ryś.
– No to lećmy, zwinny Rysiu – powiedziała dziewczynka, podnosząc
swojego małego przyjaciela z ziemi. – Tak bardzo bym chciała umieć latać.
– To byłaby dopiero niesłychana historia, gdyby ci się udało – powiedział Ryś, machając pod pachą K
Na górze
– Rysiu, czy wspiąłbyś się ze mną na górę?
– Na którą góóóórę? – zapytał Ryś 5 i 6, ziewając.
– Na domową górę – odpowiedziała Krysia poważnie, jakby była
mowa o zdobyciu kolejnego szczytu.
– Aha, chcesz pójść na poddasze? – upewniał się Ryś znudzonym
głosem.
– Tak, Rysiu. Mam do Dziadka Stasia kilka ważnych pytań, a nawet
bardzo, bardzo ważnych.
– Aha, czyli fundamentalnych. Zaczekajmy trochę. Nie chcesz chyba
go obudzić.
– Już dawno słońce wstało, a Dziadek Staś śpi. To wcale nie jest
śmieszne! – powiedziała dziewczynka lekko zirytowana, bo lubiła wchodzić
na górę prawie tak bardzo, jak z niej schodzić. Wiedziała jednak, że dopóki
Staś śpi, nie wypada mu przeszkadzać. Trzeba czekać na dole i odkładać
wyprawy wspinaczkowe na później.
– A co będziemy robić na górze? – zapytał Ryś, okazując nieznaczne
zaciekawienie.
– Kiedy... już... się tam... wespniemy – zaczęła Krysia powoli i tajemniczo, po czym dodała szybko i wesoło – Wtedy zastanowimy się, co dalej.
Do mnie natchnienie, czyli Muza, zwykle przychodzi w ostatniej chwili.
– Muza?
– Tak Muza. No, wiesz Rysiu, Lola mówi, że Muza to taka niewidzialna osoba, która potrafi każdego zmienić w artystę. Tam, gdzie sufity są
skośne, mieszka więcej Muz niż w pokojach bez skosów. Artyści, jeśli chcą
być wielkimi artystami, powinni mieszkać na poddaszach.
– Nie wiedziałem o tym, Krysiu – zdziwił się Ryś. – To dopiero
nowina! A wydawało mi się, że wiem prawie wszystko o tym domu. Ja śpię
na dole, gdzie nie ma ani jednego skosu. Dobrze mi się śpi i słodko. Nie
spotkałem w swoim życiu jeszcze ani jednej Muzy i wcale nie narzekam.
Do czego ta Muza mogłaby mi się przydać?
– Jak to do czego? Do niesłychanych historii! Nie chcesz dostać od
muzy natchnienia do przeżywania niesłychanych historii?
– Nie bardzo – powiedział Ryś i ziewnął.
– Ty rzeczywiście nie jesteś artystą – powiedziała dziewczynka i dodała po namyśle – Ale za to jesteś bardzo słodkim Rysiem z mięciutkim
futerkiem. I Krysia pogłaskała przyjaciela spoglądając uważnie na rysiową
sierść, do której przyszyty był emblemat z artystycznie wyhaftowanym nu-
merem. Do tej pory nie przyszło jej do głowy, aby o to zapytać, bo wciąż
były ważniejsze sprawy do omówienia.
– Dlaczego masz na futrze tę piękną kolorową naszywkę z numerem?
– Ja jestem pięćdziesiątym szóstym rysiem pośród ostatnich dwustu
rysi zamieszkujących Karpaty. Ekolodzy policzyli nas i oznaczyli mnie
właśnie tym numerem. Żaden inny ryś nie ma takiego samego nazwiska.
Jestem unikalny!
– Czyli że numery 5 i 6 znaczą razem pięćdziesiąt sześć?
– Tak, właśnie. 5 i 6 czyta się pięćdziesiąt sześć. Kiedy mi oznajmiono, że nazywam się 56, uczyłem się tej swojej liczby przez kilka dobrych
minut. Ćwiczyłem mnożenie. Posłuchaj: „siedem razy osiem jest pięćdziesiąt sześć, jak gruszka dojrzeje, to można ją jeść”. Tabliczka mnożenia to
mus.
– Co to znaczy mnożenie? I o jaką tabliczkę chodzi?
– Tabliczka mnożenia to taka jakby duża tabliczka czekolady, tylko
z numerami. Kiedyś ci jeszcze dokładniej wytłumaczę.
– Kiedy przyjadę tu następnym razem?
– Następnym razem, a może jeszcze później, kiedy pójdziesz do
szkoły.
– Ojej, to ty dziś zmieniasz swoje nazwisko, Rysiu – Krysia nie
wiedziała, czy to dobrze, czy źle i na wszelki wypadek zrobiła smutną
minę. – Nie jesteś już Rysiem 5 i 6, a Rysiem 56. Hm… dzisiejszy dzień jest
historycznym dniem w twoim życiu.
– Bez przesady. Od dawna tak było. Od czasu jak sięgam pamięcią
nazywam się Ryś 56 – powiedział Ryś 56. – Ale nie wyprowadzałem cię
z błędu, bo ty jeszcze nie umiesz liczyć do pięćdziesięciu sześciu.
– Już umiem.
– To się jeszcze zobaczy.
– A co to znaczy unikalny? – zaciekawiła się Krysia.
– Unikalny to jedyny w swoim rodzaju. Rysiów pozostało niewiele
w górach Karpatach. Mówi się, że jesteśmy pod ochroną, bo nasz gatunek
jest zagrożony. Skoro jest nas tak mało, to jesteśmy wyjątkowe, rzadkie,
unikalne. Trzeba na nas chuchać i dmuchać.
– No to, unikalny Rysiu 56, pójdźmy wreszcie na górę, a tam będę na
ciebie chuchać swoim owocowym chuchem od kompotu Babci Loli.
– Okay. Delikatnie obudzimy Stasia i opowiemy mu o jego osobistych muzach na poddaszu, o których on jeszcze nie ma zielonego pojęcia.
Gitarowy las
– Popatrz Rysiu, gitarowy las Dziadka Stasia! Policzmy te drzewa:
raz, dwa, trzy, cztery, pięć, sześć...
– To nie jest las, a zaledwie zagajnik – podjął zabawę Ryś.
– Niech ci będzie, ale i tak te drzewa rzucają cienie. Spójrz!
– Cienie biorą się ze światła przechodzącego przez rolety. Faktycznie, te odbite drzewa na ścianie to gryfy gitar. A wśród nich stoi największe
drzewo – fikus Loli. To on daje najwięcej cienia na poddaszu, nie wspominając o roletach.
– Wiesz, Rysiu, ty jesteś bardzo mądry, bo znasz tak dużo wyrazów.
– Poczekaj, pożyjesz tyle lat, co ja, to sama będziesz chodzącą encyklopedią.
– Co to jest encyklopedia?
– To taka gruba książka z prawie wszystkimi sprawami świata.
– Czy ta, O! ta książka to encyklopedia? – Krysia wskazała na najgrubszą książkę na półce.
– W pewnym sensie tak, choć to jest tylko encyklopedia samochodowa. To ulubiona książka Stasia i nosi tytuł Samochody świata. Encyklopedie
z prawie wszystkimi sprawami świata są na dole, w innej bibliotece.
– To ty na pewno umiesz też świetnie czytać – dziewczynka zapytała,
nie pytając, bo była pewna, że skoro Ryś mieszka na tym świecie od dawna, to
zdążył posiąść różne umiejętności, na przykład sztukę pisania oraz czytania.
– Wiele rzeczy robię świetnie i chętnie. Ale najchętniej drzemię
w cieniu – oświadczył Ryś beztrosko.
– W cieniu gitar na poddaszu?
– Oj, nie. Gitara rzuca bardzo wąski cień, bo jest cienka jak młode
drzewko migdałowe wiosną. Ja ucinam sobie drzemki w cieniu starych
brzóz w ogrodzie. Lub pod dorodną daglezją.
– Czy utniemy sobie drzemkę razem pod dag...
– …lezją! – dokończył Ryś 56. – Owszem, możemy to zrobić, ale
dopiero latem. Teraz jest zimno, mokro i brzydko.
– Już ustaliśmy, że w ogrodzie nigdy nie jest brzydko, prawda? –
powiedziała Krysia głosem nieznoszącym sprzeciwu.
– Okay, teraz jest zimo, mokro i pięknie – droczył się z nią Ryś 56,
którego śmieszyły zachwyty Krysi nad szarym, ponurym zimowym ogrodem.
– To chodźmy przynajmniej popatrzeć na tę dag-i-lezję, Rysiu.
– Dadg-le-zję – przesylabizował Ryś. – Może zastaniemy synogarlicę,
która tam mieszka.
– Sy-sy-nagorlica? – zapytała Krysia w podnieceniu, bo wpadła
w zachwyt nad nowym słowem, które niosło kolejną niesłychaną przygodę.
Jednak tego dnia nie spotkali w ogrodzie ani synogarlicy, ani tych
wszystkich ptaków, o których Ryś opowiadał Krysi wieczorami na dobranoc.
Dziadek Staś powiesił dwie budki dla ptaszków, ale przylatują tam
tylko sikorki. A może aż sikorki. Są takie piękne, kolorowe i puszyste.
Krysia nie może się nacieszyć ich widokiem. Patrzy na nie przez okno. Codziennie rano wychodzą ze Stasiem z domu, aby nasypać do budek ziarna
słonecznika i zaraz na tę ucztę zlatuje się wiele ptaszków. „Ale to musi być
łuskany słonecznik!”. Krysia już wie. Niełuskanego słonecznika ani innych
ziaren sikorki nie jedzą.
– Rozpuszczone bachory – powiedział kiedyś Staś.
– Co to znaczy bachory?
– Ta-tak-tak się tylko mówi – zająknął się Staś, bo poczuł, że bezmyślnie powiedział coś bardzo niewłaściwego.
– „Ba-bachory” to inaczej rozpuszczone stworzenia – wyjaśnił
speszony własną głupotą. I dodał: – To takie rozpieszczone, nieposłuszne,
niegrzeczne dzieci, które rozrabiają, nie słuchają starszych lub wybrzydzają
na jedzenie. Jak przekarmiane przez ludzi ptaki, które z lenistwa omijają
ziarna pszenicy, kukurydzy, czarne ziarna słonecznika, a wybierają jedynie
łuskane białe ziarenka, gotowe do natychmiastowego połknięcia bez żadnego zachodu, czyli bez wysiłku.
– A kiedy ja nie chcę jeść kaszki owsianej, to też jestem bachor?
– Absolutnie nie, ty jesteś bardzo grzeczną dziewczynką. Niepotrzebnie powiedziałem to słowo o sikorkach, przepraszam. One są cudowne.
I niech sobie wybierają ziarenka, jakie tam chcą.
Krysia słyszała słowo „bachor” w Domu Dziecka. Tak przezywali się
w kłótni starsi chłopcy, więc przypuszczała, że to jest niegrzeczne słowo.
Ona wie, że również dorosłych ponosi i wtedy używają brzydkich słów.
Kilka to się nawet Dziadkowi Stasiowi wymsknęło niechcący. Nie będzie
ich jednak powtarzać, postanowiła. No, może tylko jedno brzydkie słowo
powtarza, bo Ryś też go używa kiedy się zdenerwuje na marcowe koty
i ich piski. „Wstrętne koty”, mówi. I dodaje „cholerka!” aż pyszczek mu się
wydłuża ze złości.
– I na co się tu złościć? Koty to koty. – I po chwili dodała: – przecież
złość piękności szkodzi, powtarza Babcia Lola.
– Rysiu, czy ty nie chcesz pozostać piękny na zawsze?
– Oj, tak, chcę być piękny już na wieki wieków, czyli wiecznie.
– I tak się stanie? – zapytała dziewczynka i skierowała wzrok ku
górze, jakby gdzieś tam oczekiwała odpowiedzi.
– Tego nie wiem, ale raczej wątpię, Krysiu. Pradziadek Kazik też
nie wiedział, co go czeka i poszedł na daleki spacer mimo mocno podeszłego wieku. A może teraz, tam, gdzie jest, już wie, co to znaczy wieczny.
I wiecznie piękny.
– Tam, czyli gdzie?
– W krecim niebie.
– Kreciego nieba jeszcze nie rozumiem. A słowo „wiekiwieków” co
znaczy? – zapytała dziewczynka, ale Ryś chyba nie usłyszał jej pytania.
– „Wiekiwieków” też nie rozumiem. – Pomyślała Krysia i zasmuciła
się, bo przeczuwała, że zrozumienie może być niesłychane, a nawet niesamowite. A niesamowite może być bajecznie wesołe lub okropnie smutne.
Nigdy nie wiadomo, kiedy może okazać się bardzo, bardzo smutne.
Czuła, że smutku nie da się odłożyć w głowie na bok i nie wracać do
niego myślami. Kiedy przychodzi, jak teraz, trzeba się nim zaopiekować,
jakby był więdnącym kwiatem. I w tej chwili dziewczynka postanowiła
sprawdzić, czy azalia Babci Loli, którą nazywa różowym drzewkiem, ma
dość wilgotną ziemię w doniczce. Kiedy okazało się, że różowe drzewko ma
się dobrze, Krysia usiadła obok Rysia na dywanie, czyli na polanie gitarowego lasu, i zaintonowała swoją ulubioną piosenkę:
Jesteśmy jagódki, czarne jagódki,
Mieszkamy w lasach zielonych, zielonych,
Oczka mamy czarne, buźki granatowe,
A sukienki są zielone i seledynowe.
Ryś dołączył do śpiewania od drugiej zwrotki.
A kiedy dzień nadchodzi, dzień nadchodzi,
Idziemy na jagody, na jagody,
A nasze czarne serca, czarne serca,
Biją nam radośnie bum tralala bum.
I wtedy cały smutek odszedł gdzieś, nie wiadomo gdzie. Krysia
wyobraziła sobie czarne jagodowe serduszko i poczuła, że czarny kolor
nie jest smutny. I może być dobry jak czarne serce kreta; na przykład serce
Pradziadka Kazika. Bo przecież wiadomo, że wszyscy dziadkowie i babcie
mają dobre serca. Jak Lola i Staś. Choć podobno to bijące serce w środku
człowieka jest w kolorze czerwonym, jak walentynkowe serduszko. Jednak
kolor nie ma tu żadnego znaczenia.
Wiosna
Razem z wiosną i feriami wiosennymi Krysia znów przyjechała na
wieś do Loli i Stasia.
Rano Ryś 56 otworzył okno i wykrzyknął rozentuzjazmowany.
– No to pożyjemy jeszcze parę lat!
– A skąd to wiesz, Rysiu? – zdziwiła się Krysia tym niecodziennym
proroctwem.
– Bo pszczoły pracują w ogrodzie! Zapylają kwiaty, z których wyrosną owoce i warzywa. Będziemy mieli co jeść.
– To bez pszczół nie byłoby co jeść?
– Tak właśnie. Bez pszczół nie ma życia na tej ziemi. One są życiodajne.
– Ojej, polećmy do ogrodu aby popatrzeć na te życiodajne pszczoły.
To dopiero niesłychana historia! – Ucieszyła się dziewczynka jak zawsze na
myśl o nowej niesłychanej historii.
– O tym, że pszczoła daje życie, wiadomo od dawna. Niesłychana
historia to ta, dlaczego pszczoła lata – oznajmił wiedzący prawie wszystko
Ryś 56.
– Jak to? – Zdziwiła się Krysia. Przecież lata od wieków.
– Tak, ale jak to robi, że lata? Skoro jest taka ciężka, a jej skrzydełka
są takie krótkie? Ważka jest lekka i skrzydła ma większe. Ważce jest lekko
latać. Pszczoła musi machać tymi swoimi krótkimi skrzydełkami bardzo,
bardzo szybko. A to jest morderczo męczące. Ale pszczoły sobie radzą, bo
wiedzą, jak to robić, żeby nie spadały jak kamień na ziemię prawem grawitacji. Znają się na wirach powietrza i machają bardzo szybko i idealnie
miarowo, czyli bardzo równo.
Kiedy Ryś i Krysia wybiegli do ogrodu, kilka pszczół uwijało się
w drzewach owocowych, na krzewach i w trawie. Jedna pszczoła siedziała na magnolii. A właściwie co i rusz unosiła się w górę i w dół, skacząc
z kwiatka na kwiatek.
– Pszczółko, pszczółko, chcemy z tobą porozmawiać, ja Krysia i mój
przyjaciel Ryś 56.
– Przepraszam, nie mogę się zatrzymywać. Mam tak dużo pyłku, że
ledwie go dźwigam. Muszę pędzić do ula i tam złożyć dzisiejszy urobek.
Pozdrawiam.
– Oj, nawet nie wiemy jak ona ma na imię – zmartwiła się Krysia. –
Czy kiedyś ją jeszcze spotkamy?
– Wątpię. Pszczoły są bardzo zajęte cały boży dzień, bez przerwy. Nie
mają czasu na pogaduszki. Dlatego się mówi „pracowity jak pszczółka”.
– I pewnie nigdy nie mają czasu na zabawę i niesłychane historie –
oznajmiła dziewczynka współczująco.
– Po co im niesłychane historie? Ich życie jest wystarczająco niesamowite. Każdy dzień jest bohaterskim wyzwaniem.
– Czym bohaterskim, Rysiu?
– Takim bohaterskim sprawdzianem, egzaminem, próbą sił. Te bohaterki codziennie muszą dźwigać swoje ciałko obciążone ciężkim pyłkiem
lub nektarem przy pomocy swoich małych, krótkich skrzydełek. No i mają
misję, czyli wielkie zadanie. Muszą wyżywić świat ludzi i zwierząt aby nie
sczezł – wyjaśnił Ryś 56.
– Co to znaczy „sczes”?
– Sczezł – poprawił ją Ryś – sczeznąć to znaczy zginąć; poćwiczymy twoje seplenienie: powtórz teraz powoli „sczeznąć – sczezł – sczezła
– sczezło”.
– Ja już nie seplenię – obruszyła się Krysia. W Domu Dziecka mam
zajęcia z logopedą.
– Już prawie nie seplenisz, to prawda. Ale spróbuj powiedzieć
„sczeznąć”.
– Jutro, dobrze?
– Dobrze, niech będzie jutro.
Dusia
– Rysiu, czy ty dziś rano słyszałeś pianie koguta?
– Tak, słyszę go codziennie. Wstaję wcześnie, przeciągam się, czyli
gimnastykuję, robię obchód domu i wtedy właśnie go słyszę. Ten kogut
wstaje później ode mnie, choć powinno być odwrotnie. Przecież jego zadaniem jest piać już o świcie. Ale te dzisiejsze koguty pieją jak im czapka
staje, czyli jak im pasuje. Leniwe są albo nowoczesne.
– A czy ty teraz słyszysz to ciche szczekanie w trawie za ogrodzeniem? – Krysia miała tego ranka szczególnie wyostrzony słuch.
Ryś 56 nastawił uszu.
– Faktycznie, słychać niemrawe szczekanie. To pewnie Dusia
mnie woła.
– Która Du-Dusia? – Krysia aż zająknęła się z podniecenia.
– Sarenka Dusia. Znamy się od kilku sezonów. Zimą widuję ją najczęściej z daleka, kiedy w swoim stadzie pasie się pod lasem. O tam! – I Ryś
56 wskazał łapką na wschód.
– Tam w Tam? – Upewniała się Krysia, bo nagle pomyślała, że Tam
jest nazwą kraju saren.
A tam, w Tam, za domami, aż po horyzont, rzeczywiście była ściana
lasu, która już od paru tygodni, stopniowo, zmieniała się z szarej w zieloną.
– Od wiosny Dusia sama chodzi po łąkach i zaroślach – wyjaśnił
Ryś – pobiegnijmy, Krysiu, do płotu. Przedstawię cię Dusi.
– W najśmielszych snach nie wyobrażałam sobie, że osobiście poznam sarenkę. Przecież one są takie płoche, mówi Babcia Lola.
– Są bardzo płoche, więc postaraj się, dziewczyno, aby twoje ruchy
były przewidywalne.
– Przewidywalne czyli jakie?
– W tej konkretnej sytuacji to znaczy bardzo powolne i takie, które
świadczą o tym, że jesteś miłą istotą, która lubi zwierzęta i nie robi im
krzywdy.
– Ja po prostu kocham zwierzęta! – wykrzyknęła Krysia.
– Ciii! – I Ryś przyłożył swoją łapkę do pyszczka. – Nie krzycz –
powiedział szeptem.
– Dusiu, Dusiu, duś duś. To ja Ryś 56. Idę do ciebie z Krysią, która
chce cię poznać.
– A przecież duś-duś woła się na gołębie – powiedziała cicho Krysia,
ale Ryś popatrzył na nią tak karcącym wzrokiem, że sama przyłożyła swój
paluszek do ust nakazując sobie milczenie.
Ryś i dziewczynka podeszli bardzo powoli do ogrodzenia i stanęli nieruchomo. Po chwili usłyszeli szelest w trawie. Za siatką, cicho i niepostrzeżenie z niekoszonej trawy wyłoniła się Dusia, jakby wychodziła z mgły.
– Miło mi cię poznać dziewczynko. Jak miło cię widzieć w nowym
roku, Rysiu.
– W nowym jak w nowym. Już zaliczyliśmy bal sylwestrowy, urodziny Loli, Trzech Króli, Dzień Babci, Dzień Dziadka, walentynki, Dzień
Kobiet, Dzień Mężczyzn czyli 49 męczenników, Dzień Wiosny, Wielkanoc, Dzień Dziecka i Dzień Rysia – powiedział Ryś 56 niemal na jednym
wydechu.
– My zaczynamy nowy rok w innym czasie, z wiosną, kiedy świat
zazieleni się i można się samemu w niego zapuszczać, nie trzymając się
kurczowo stada – powiedziała Dusia.
A Krysia wciąż miała otwartą buzię w zachwycie na widok sarenki.
Zachwyciła ją też doskonała pamięć swojego przyjaciela.
– Jaką ty masz świetną pamięć, Rysiu.
– Ćwiczę zapamiętywanie. To się nazywa mnemotechnika.
– Czyli jest w kalendarzu też Dzień Rysia? – zapytała uprzejmie Dusia.
– W moim prywatnym jest – wyjaśnił Ryś 56 – w Dniu Światowego
Dnia Kota.
– O zwykłych kotach pamiętają, a o rysiach nic a nic – dodał Ryś
zdegustowanym tonem. – A wracając do tematu – i tu zwrócił się do
sarenki – mnie też miło cię widzieć znowu, Dusiu. Wiesz, prawie nigdy
nie znikasz mi z oczu. Widzę cię często przez okno, kiedy zimą ze swoją
rodzinką przechadzacie się pod lasem, po polach, a czasem podchodzicie
blisko naszego płotu. Ja ciebie widzę, bo ty jesteś na widoku. I choć przemykasz w kniejach, czasem można cię wypatrzeć, a nawet zrobić ci fotkę.
A mnie nie widać i tak to już jest – powiedział Ryś 56 głosem, który nie był
ani smutny, ani wesoły – nie jestem osobą publiczną i prawie nikt nie wie
o moim istnieniu. Jestem schowany w domu całą zimę, a i latem wybiegam
tylko do ogrodu Loli. Nie ma ani jednego mojego zdjęcia w Internecie.
Jestem anonimowy – i Ryś powiedział to takim tonem głosu, że Krysia nie
wiedziała, czy lepiej być anonimowym, czy lepiej nim nie być.
– Co to znaczy anonimowy, Rysiu?
– To znaczy nieznany, nierozpoznawalny z imienia i z twarzy ani z pyska.
– Czy to dobrze, czy źle być anonimowym? – dociekała dziewczynka.
– Na to pytanie nie potrafię ci odpowiedzieć. Sam się nad tym zastanawiam od dawna i nic mądrego nie przychodzi mi do głowy.
– To może zapytamy o to Dziadka Stasia, on też dużo wie.
Krysia i Ryś zamilkli na chwilę, bo widocznie nie dawała im spokoju myśl o tym, czy warto być anonimowym i wtedy Dusia wtrąciła się do
rozmowy swoim łagodnym głosem.
– Moim skromnym zdaniem nie jest dobrze, kiedy jest się widocznym. Ja osobiście, wolałabym być nieznaną, anonimową, niewidzialną sarenką. Przynajmniej żaden myśliwy nie mógłby mnie dostrzec i ustrzelić.
W tym momencie Krysia i Ryś 56 zamilkli na dłuższą chwilę, ponieważ nie wiedzieli, co odpowiedzieć. Dusia przebierała jeszcze chwilę
kopytkiem, po czym powiedziała.
– No to cześć, muszę już lecieć, moi kochani. Do następnej okazji.
A swoją drogą, dla was nie chciałabym być anonimowa i cieszę się z naszej
znajomości, i rozmów na bardzo ważne tematy.
– Fundamentalne – podkreślił ważność tematów Ryś 56 i jeszcze
przez chwilę stali z Krysią w milczeniu, patrząc za Dusią oddalającą się
w kierunku Tam. Sarenka kilkoma zwinnymi susami odbiegła tak daleko,
że widać było zaledwie jej biały zadek, zwany lustrem. W końcu stała
się białą kropką znikającą w wiosennej, wciąż jeszcze rzadkiej, zieleni.
A dziewczynce nagle zaczęło się wydawać, iż całe to tajemnicze spotkanie
z sarną było tylko przywidzeniem.
– Rysiu, czy to się zdarzyło naprawdę? Kręci mi się w głowie od tego
patrzenia na horyzont.
– Tak, spotkanie z Dusią było naprawdę, ale rzeczywiście ona ma
taką aurę, że nietrudno, o zawrót głowy.
Dziewczynka trwała chwilę w zauroczeniu i nie chciała zawracać
sobie głowy znaczeniem nowego słowa „aura”. Powtórzyła tylko – „Aura,
aura”. To piękne słowo, Rysiu.
Ryś 56 widocznie myślał o czymś innym, bo powiedział jakby nie
na temat.
– Wołam duś-duś na gołębie, na sarenkę Dusię i tak samo mogę
zawołać na każdego, kogo chcę udusić. Duś-Duś-Ryś-Kryś! – I przywarł
łapkami do jej szyi.
– To głupia zabawa! W Domu Dziecka nie wolno nam się tak bawić
– oburzyła się dziewczynka.
– Nawet jeśli chcę cię udusić z miłości? – zdziwił się Ryś.
– Nawet wtedy to byłoby niemądre i okrutne.
– Ależ głupia, tak się tylko mówi. Udusić z miłości to znaczy mocno
pocałować.
– Nie dzisiaj, dziś nie myślę o całowaniu. Teraz myślę o Tam. – Po
chwili dodała. – Ostatnio dużo myślę o kosmosie.
– Dobrze, nie mogę się z tobą nie zgodzić.
Mrówki
Krysia nie wiedziała, że potrafi bardzo wysoko skakać. W czasie
kolejnej wizyty na wsi, kiedy zobaczyła wokół swoich bosych stóp armię
mrówek, wrzasnęła i podskoczyła tak wysoko, że Tulek, syn Loli i Stasia,
stojący obok, złapał ją w pasie, nieomalże się nie pochylając.
– Uciekajcie wstrętne mrówki, nie lubię was! Nie lubię, nie lubię!
Boję się! – krzyczała dziewczynka.
– Skoczek z ciebie wyborny – pochwalił ją Tulek, nie zwracając uwagi na piski. – Dlaczego ty się boisz takich małych stworzonek?
– Bo one chcą mnie ugryźć?
– A skąd o tym wiesz?
– Ninka mi mówiła. W Domu Dziecka.
– Czy kiedykolwiek ugryzła cię mrówka?
– Jeszcze nie, ale na pewno to zrobi. Musimy uciekać.
– Nie trzeba uciekać, wystarczy omijać mrowiska. Mrówki mieszkają w swoich gniazdach i kiedy ktoś nadepnie na tę ich kruchą konstrukcję,
wpadają w panikę, jak ty teraz. Ze strachu o swój dom, o życie całej wielotysięcznej rodziny. Dlatego te z nich, którym przypadła rola żołnierzy, zaczynają bronić swojego domu-państwa. Jeśli weszłaś w mrowisko, to jakbyś
116 historie, baśnie, przepowiednie
zawołała „wojna!” i one natychmiast chcą odpowiedzieć kontratakiem. Ale
przecież one są malutkie, a ty jesteś duża; wobec nich jesteś olbrzymką.
– Kret Romek też mnie nazywa „olbrzymką”.
– Kret Romek? – zdziwił się Tulek.
– Nie znasz go. – Na te słowa dziewczynki Tulek podrapał się po
nosie i tylko mruknął „hm”.
– Ale ja nie zauważyłam tego mrowiska, Tulku, bo go nie widać.
– Słuszna uwaga. Zwykle mrówki budują kopce z igliwia i wtedy ich
domy widać wyraźnie. Pójdziemy jutro na wycieczkę do lasu i tam pokażę
ci leśne mrowiska. Ale.... zdarza się też często, że gniazda mrówek są pod
ziemią. Te nasze mrówki, właśnie, mieszkają pod nami.
– Tak głęboko jak krety?
– Tego nie jestem pewien, ale mogę sprawdzić w Internecie, jeśli
chcesz – Tulek podrapał się po brodzie.
– Sprawdźmy w encyklopedii, czyli książce od prawie wszystkich
spraw świata, tej na półce – poradziła Krysia.
Mężczyzna uśmiechnął się do siebie, bo mile zaskoczyła go dobra
rada dziewczynki.
– Trzeba być bardzo uważnym i zaobserwować marsze mrówek.
Nie należy im stawać na drodze – kontynuował Tulek. – Pod ziemią mają
wielopiętrowy dom, do którego znoszą rzeczy potrzebne im do życia. Tym
domem rządzi królowa.
– Królowa? – Krysia aż pisnęła z zachwytu.
– Tak, właśnie. Każde mrówcze gniazdo ma swoją królową, a czasem
nawet kilka królowych. To królowa składa jaja, z których rodzą się nowe
mrówki. Wiesz, Krysiu, mrówki są bardzo pożyteczne, bo one niszczą szkodniki. Nie trzeba się ich bać, tylko je poznać i zrozumieć. – Po chwili dodał. –
Są ludzie, którzy kupują truciznę na mrówki. Rozsypują biały proszek wzdłuż
drogi, którą owady maszerują; w ten sposób zakłócają ten ich kosmicznie
precyzyjny plan marszruty. Mrówki zabierają grudki tego proszku do gniazda, bo on widocznie jest dla nich smaczny. Niestety, po kilkunastu godzinach
zdychają wszystkie mrówki, które poczęstowały się zdradliwym cukierkiem.
Krysia zasmuciła się.
– Dlaczego ludzie sypią trujący proszek?
– Bo boją się, że nagle całe państwo mrówek wprowadzi im się do
domu i zamieszka z nimi na stałe. I zamiast dowiedzieć się, czy rzeczywiście tak by się stało i czy te owady są dla nich groźne, czy gryzą, ludzie
wolą je zabić.
– Na śmierć? – zapytała przerażona Krysia, bo już wiedziała, co to
śmierć i że jest nieodwracalna.
– Tak, zabija się tylko na śmierć.
– I umiera się na śmierć. Jak umarł Pradziadek Kazik – powiedziała
ze smutkiem w głosie, bo przypomniała sobie niesłychaną krecią historię.
– Kto to jest Kazik?
– To pradziadek Kreta Romka. Ten Pradziadek Kazik umarł na
śmierć, bo był bardzo stary, czyli prastary.
– Dobrze. Chętnie posłucham kiedyś twojej prastarej historii
– powiedział Tulek i przymrużył oko. – No to sypiemy biały proszek
abyś nie bała się, że mrówka cię ugryzie kiedy niechcący staniesz jej
na drodze?
Krysia uważniej przyglądnęła się kostce na tarasie, spod której wciąż
wychodziły mrówki i szybko znikały w trawie.
– Tulku, a czy mrówki jedzą pająki?
– Tak, jedzą niektóre szkodniki, jak mówiłem, na przykład pająki.
– Czy mogę się jeszcze zastanowić, czy posypiemy im biały proszek,
czy nie?
– Oczywiście, mamy dużo czasu na odpowiedź. Abyśmy nigdy nie
żałowali tej decyzji.
– Nigdy w życiu, prawda, Tulku? To fundamentalna decyzja, jak
mówi Ryś 56 – dodała z przekonaniem.
– To twój ryś umie mówić?
– To przecież największy krasomówca w okolicy.
– A skąd o tym wiesz, że krasomówca i że największy?
– Od niego.
– Niesłychana historia.
– Wiem.
Laurka
– Rozaliu, czy ty umierasz? – zapytała Krysia Prababcię, czyli mamę
Babci Loli, bo podsłuchała poprzedniego dnia, jak dorośli rozmawiali
o chorobie Rozalii bardzo przyciszonym głosem. O tym, że jest w szpitalu
i o tym jak się martwią, czy Rozalia przeżyje.
– Chyba jeszcze nie umrę. Czuję się coraz lepiej i niedługo wrócę do
domu – odpowiedział znajomy głos w telefonie należący do Rozalii.
– To dobrze, bo jeszcze chciałam ci pokazać swoje skarby, które
schowałam w ogrodzie u Loli i Stasia. To są rzeczy unikalne. Na przykład
taki kamień w kształcie oka. Bo wiesz, oko wydaje się wypukłe tylko z jednej strony, a tak naprawdę jest doskonale wypukłe ze wszystkich stron, jak
kula. A ten mój kamień to nawet ma tęczówkę i źrenicę.
– Niesamowity skarb! Chcę go zobaczyć. Ale przede wszystkim chcę
zobaczyć ciebie, miła dziewczynko.
– Dobrze. Następnym razem, kiedy przyjedziemy do Loli i Stasia na
wakacje. I ty i ja, w tym samym czasie – zaproponowała Krysia.
– Mówimy „Rozalio”, a nie „Rozaliu”, kiedy zwracamy się do Rozalii – poprawiła dziewczynkę Masia, żona Tulka, kiedy Krysia odłożyła
słuchawkę. – I wiesz, Krysiu, nie trzeba pytać ludzi o śmierć. To nieładnie.
– A ja codziennie rozmawiam o tym z Rysiem 56. Przecież wszyscy
umierają. I krety, i mrówki, i ludzie.
– To prawda, ale rozmowa o śmierci z osobą starą, jak Prababcia
Rozalia, na pewno nie sprawia jej przyjemności.
– A co jej sprawi przyjemność?
– Może laurka od ciebie?
– To świetnie, zrobię jej laurkę z moich ulubionych liści i kwiatków,
które zasuszyłam i trzymam tu w swojej zaczarowanej skrzyni.
– Następnym razem zrobisz, Krysiu, bo dzisiaj, według umowy,
musisz wrócić do Domu Dziecka. A tu przyjedziesz znów dopiero za parę
tygodni.
– Kilka tygodni to bardzo długo, prawda, Masiu?
– Zależy jak na to spojrzeć. Jeśli robi się coś ciekawego, to kilka
tygodni wyda się chwilą, a jeśli coś nudnego, to ten czas może wydać się
wiekiem. W międzyczasie możesz w Domu Dziecka narysować laurkę
kredkami lub farbkami.
– Najpierw namaluję Rozalii kreta Romka z Pradziadkiem Kazikiem. Jak spacerują razem po swoich korytarzach pod ziemią. A potem
narysuję pogrzeb Pradziadka Kazika, jaki mu wyprawiliśmy w ogrodzie.
– Krysiu, dlaczego znów mówisz o takich smutnych sprawach?
– To wcale nie jest smutne, tylko naturalne. Rozmawiam o tym
często z Rysiem 56. Nigdy nie jest nam smutno – Krysia zamyśliła się na
chwilę i dodała – No, może czasem jest nam troszkę smutno. Ale nigdy się
nie nudzimy. Przeżywamy codziennie niesłychane historie. A kiedy pada
deszcz, opowiadamy sobie o tym, co się wczoraj zdarzyło albo o tym, co się
wydarzy jutro. Ilość niesłychanych historii jest nieskończona, jak kosmos.
– Muszę poznać tego twojego rysia – powiedziała Masia z lekkim
niepokojem w głosie.
O motylkach
Kiedy następnym razem Krysia znów przyjechała na wieś, już pierwszego wieczoru postanowiła poruszyć ważny temat, który nurtował ją od dawna.
– Babciu Lolu, czy możemy porozmawiać o motylkach? – zapytała
uroczyście.
– Oczywiście, a co chciałabyś wiedzieć?
– Jak się nazywają te motylki, które widziałam dziś w twoim-moim
ogrodzie, czyli w naszym ogrodzie, kiedy jeszcze było jasno?
– A jak wyglądały? Czy możesz choć jednego opisać?
– Ten najpiękniejszy był żółty w czarne paski, a z tyłu na skrzydłach
miał niebieskie wzorki. Na końcu skrzydeł zauważyłam dwie czerwone
kropki. A te skrzydełka miały króciutkie ogonki.
– To musiał być paź królowej. Miałaś szczęście, Krysiu, rzadko się
go tu widuje.
– A które motylki widuje się tu najczęściej?
– Myślę, że bielinki kapustniki, cytrynki, rusałki pawiki i rusałki
admirały. I ćmy.
– Oj, Babciu Lolu, ja chcę poznać te wszystkie rusałki, cytryny i...
kapusty.
– Cytrynki i bielinki kapustniki – poprawiła Lola – oczywiście, że
poznasz. Jak tylko przylecą, przedstawię was sobie nawzajem.
Krysia zachichotała, bo wiedziała, że Lola żartuje. Ona nie rozmawia ze zwierzętami tak po prostu jak z ludźmi. A przynajmniej Krysia
nigdy nie widziała Loli w takiej sytuacji. Zauważyła, że człowiek dorosły
nie próbuje prawdziwie komunikować się ze zwierzętami. Tylko dzieci wiedzą, jak zagadać na przykład z kretem, sarenką, pszczołą. Więc pewnie też
z motylkiem, przypuszczała. Warto jednak znać gatunek motyla, z którym
chcemy się zaprzyjaźnić. I od tego jest Lola. Ona zna nazwy motylków. Lola
zna też język francuski, przypomniała sobie Krysia. Ale francuski to na
pewno nie jest mowa motyli. Motyle mówią po motylsku. Tak sobie myślała
dziewczynka, patrząc na ciemność za oknem.
– Babciu Lolu, ale przecież ćma to ćma, a nie motyl. Dlaczego wymieniłaś ćmy razem z motylkami?
– Ćmy to też motyle. Mają tylko nieco inne zwyczaje.
– Kiedy motyle dzienne już smacznie śpią, ćmy, czyli motyle nocne,
budzą się do życia. One kochają nocną porę i nocne światło. Na pewno
widziałaś, że garną się do światła lampy. Jakby się chciały ogrzać. Zawsze
lecą w kierunku światła, choćby miały spłonąć.
– Dlaczego lecą do światła?
– Nikt tego nie wie. Może ich celem jest księżyc i tam chcą dotrzeć, ale po drodze spotykają sztuczne światło, na przykład włączoną
lampę. Taką lampę jak w naszym domu. I jeśli ta lampa świeci mocno,
ćmy mylą ją z księżycem.
– Co to znaczy spłonąć? – zaniepokoiła się Krysia.
– Spłonąć czyli spalić się w ogniu.
– Na śmierć?
– Niestety na śmierć – powiedziała cicho Lola nieco zaniepokojonym
głosem. Nie wiedziała, dokąd może ta rozmowa zaprowadzić. Postanowiła
więc powiedzieć coś weselszego.
– Wiesz, że to są takie cuda, te sprawy motylkowe.
– Cuda?
– Tak, to, że motylki są takie piękne i delikatne, choć najpierw były
brzydkimi larwami podgryzającymi liście. Jednak jako motyle są bardzo
pożyteczne i zapylają kwiaty, podobnie jak pszczoły. To wszystko jest skomplikowane, ale cudowne. To są cuda natury. I to, że ćma leci do księżyca też
jest cudowną tajemnicą kosmosu.
Krysia zamilkła i Lola nie wiedziała, czy udało jej się odwrócić
uwagę dziewczynki od tego, że ćmy tak łatwo zdychają. Nie da się nikogo
ustrzec przed tym widokiem. Latem, każdego wieczoru, ćmy giną na oczach
ludzi w żarze domowych żarówek lub ognia świecy. Albo umęczone lataniem wokół lampy, czyli w nieskończonej drodze na księżyc. Nie wspominając tych ciem, które są zabijane ludzką ręką uzbrojoną w łapkę na muchy.
Krysia poszła do sypialni i przytuliła się do Rysia 56.
– Rysiu, czy chcesz jutro pójść ze mną na cuda?
– Na cuda? Jakie cuda? – zapytał Ryś 56 rozleniwionym głosem, bo
właśnie został wyrwany z przedwieczornej drzemki.
– Na motylkowe cuda do naszego ogrodu. Bo wiesz, motyle to cuda.
– Tak, zgadzam się z tym, jeśli założyć, że rysie to też cuda.
– A ludzie?
– A ludzie to dopiero cuda! – wykrzyknął na dobre rozbudzony Ryś
56. – A nawet cudaki. Nie pytaj mnie, co to znaczy, bo bez konkretnego
okazu trudno mi będzie wytłumaczyć. Skupmy się więc na okazach motyli.
Jakiego chcesz poznać najpierw?
– Pazia królowej – powiedziała dziewczynka, mrużąc oczy.
– Mógłbym się założyć, że pazia. Takie to już te dziewczyny są –
dodał cicho.
– Co mówiłeś, Rysiu?
– Nic, nic, tak sobie tylko zamruczałem pod nosem.
Zima
– Uwielbiam zimę, choć wczoraj, Rysiu 56, kiedy ubieraliśmy choinkę, świeciło wiosenne słońce, prawda? Było ciepło i widziałam jesienne
trawy w ogrodzie, wciąż zielone. A dziś jest cudownie biało na świecie,
od śniegu.
– Taki mamy tu klimat, moja dziewczyno. Raz ciepło, raz zimno.
Raz świeci słońce, a za chwilę pada deszcz lub śnieg. Niemal tego samego
dnia mogą zdarzyć się naraz dwie, a nawet trzy pory roku za oknem. Na
oko. Bo kalendarz jest przewidywalny do bólu.
– Do bólu?
– Tak, czyli całkowicie do przewidzenia. Jest też boleśnie nieodwołalny. Czas w kalendarzu nigdy się nie cofa. Idzie miarowo jak doskonały
zegar. Tik-tak, tik-tak, tik-tak. Co nie znaczy, że zawsze taktownie. Na przykład tu, na naszej planecie o nazwie Ziemia, możemy się tylko zestarzeć,
nigdy odmłodnieć. I nie zawsze ten czas jest piękny. Weźmy na przykład
nagłą burzę z piorunami albo śnieżycę i kostniejące zwierzęta po polach.
Lub zamarzający ludzie na ulicy, słyszy się w radio lub widzi w telewizji.
Nic w tym taktownego ze strony natury. Ale zimno i mróz są w tym miejscu, czyli Tu, naturalne zimą, trzeba przyznać. Oraz to, że czas zawsze idzie
do przodu i przybywa mu lat, jest też naturalne na tym naszym świecie.
– Nazwijmy ten świat TuTam – dodała Krysia, bo pomyślała o niedalekim Tam, w którym mieszka sarenka Dusia. I że Tu i Tam wszyscy
mają podobną pogodę i czas. – Ojej – zasmuciła się, nie tyle z powodu nieodwołalnego starzenia się świata, co na myśl o marznących zwierzątkach
i dzieciach, które nie mają swoich ciepłych domów. Rozmawiała o tym
z Babcią Lolą kiedy tej zimy znów szykowały paczki świąteczne dla potrzebujących.
– Czy ja też jestem potrzebująca, Babciu Lolu? Nie mam przecież
ani mamusi, ani tatusia.
– Hm, pewnie tak jest, Krysiu. Dlatego specjalna paczka była również dla ciebie.
– Tak, dostałam cudowne prezenty – powiedziała Krysia i zamyśliła
się. Po chwili zapytała – czyli potrzebującym dzieciom prezenty szykują
ludzie, a nie Gwiazdka?
– Dzieciom prezenty przynosi Mikołaj, Gwiazdka i dobrzy ludzie
– odpowiedziała Lola z przekonaniem. – Czas idzie do przodu, masz już
sześć lat, chodzisz do szkoły i jesteś dobrą, zdolną i grzeczną dziewczynką,
która zasługuje na najwspanialsze prezenty – dodała radośnie Lola, żeby
nieco zmienić smutny nastrój, bo w końcu są święta. I wyszła do kuchni,
aby przyszykować kolejną świąteczną kolację.
– No właśnie i Krysia już nawet umie liczyć do pięćdziesięciu sześciu – powiedział Ryś 56 z przymrużeniem oka, włączając się do podsłuchanej rozmowy, choć wiedział, że Lola i tak go nie słyszy.
– Już do stu liczę – wykrzyknęła Krysia tryumfalnie. – Także dwójkami i piątkami. Po angielsku też. Of course.
– Więc niedługo pogadamy o podnoszeniu do potęgi – wypalił Ryś
na to szczere samochwalstwo Krysi.
– Podnoszeniu czego, Rysiu?
– Przepraszam, wyrwało mi się. Masz jeszcze czas na potęgi i pierwiastki.
– Wiem, co to jest potęga. Potęga to siła, moc. A w czasie świąt moc
truchleje – krzyknęła wesoło dziewczynka.
– Tak się cieszę z tej naszej choinki i szopki, Rysiu. A jutro znów
będziemy śpiewać kolędy. Czy ty wiesz, że ja byłam piątym wróbelkiem
w szopce w Domu Dziecka? Ninka była Matką Boską, bo ma długie włosy.
Na scenie kołysała Jezuska; wszyscy śpiewaliśmy kolędy. A ty kim chciałbyś być w szopce?
– Królem! – krzyknął Ryś 56 bez zastanowienia, jakby od dawna
miał gotową odpowiedź.
– To… od jutra… możesz być czwartym królem w naszej szopce, bo
trzech króli już mamy.
– Król Ryś Czwarty! – powiedział z dumą Ryś 56 podnosząc łebek
bardzo wysoko, jakby już przymierzał się do roli – Od dawna czekałem na
taką okazję.
– Rysiu, ta święta Gwiazdka od prezentów jest bardzo sprytna,
prawda? Tego roku znowu znalazła mnie tutaj, pod lasem, tak daleko od
Domu Dziecka. I o nikim nie zapomniała. Nawet dla ciebie przyniosła
twój wymarzony prezent, chociaż nie pisałeś do niej listu jak ja. I wtedy
Krysia pomyślała nagle, że jednak ludzie rozdają więcej prezentów niż
Gwiazdka. Nie powiedziała o tym Rysiowi, ponieważ chciała, aby on
wciąż mocno wierzył w swoją Gwiazdkę. Natomiast Ryś 56 od dawna
wiedział, że prezenty przynoszą dzieciom dorośli. Nie chciał jednak
zdradzać tej tajemnicy Krysi, bo przecież tajemnice są wszystkim bardzo
potrzebne.
– To prawda, piękny jest mój prezent, ta poduszka w złote gwiazdeczki. I mięciutki. O takiej marzyłem – Ryś nie dał po sobie poznać, że
wie, kto sprawił mu ten prezent.
– Mięciutki jak ty sam, Rysiu. Ty jesteś moją przytulanką, a poduszka twoją.
– No, no! Nie porównuj mnie do poduszki. Łączy nas tylko aspekt
materialny.
– Co?
– Z poduszką łączy nas tylko puszystość. Nic więcej.
– Wierzę ci na słowo, bo nie mam wyjścia. Niedługo jednak będziemy rozmawiać o wszystkim, ponieważ ja już chodzę do szkoły i codziennie
dowiaduję się o nowych sprawach. Może niedługo porozmawiamy nawet
o potędze.
– O potędze tego świata to my, moja droga przyjaciółko, rozmawiamy od samego początku.
I na to dziewczynka powiedziała coś, co też wydało jej się bardzo
istotne w danej chwili. Dlatego wymówiła to zdanie cicho i nad wyraz poważnym głosem.
– Wiesz, Rysiu, ciebie z nową poduszką łączy przede wszystkim
moje przytulanie.
Ryś 56 nic nie dodał, bo niektóre myśli są tak pełne, że nie mają już
miejsca na żadne dodatkowe słowo.
– Rysiu, czy smakują ci ciasteczka-gwiazdki, które upiekłam wczoraj
rano z Babcią Lolą?
– Są przednie, czyli wyśmienite. Po prostu potęga smaku! Wiesz, że
jestem łasuch.
– A już niedługo, bo w lutym, upieczemy serduszka z okazji walentynek.
– Dobre serduszka są najważniejsze.
– Dobranoc, Rysiu, niech ci się przyśnią najserdeczniejsze gwiazdki
i najbardziej gwieździste serca.
– Nawzajem. A swoją drogą, przypowieść o gwieździstym sercu to
może być najbardziej niesłychana historia, jaka nam się przyśni.
– I potem będziemy ją sobie opowiadać nieskończenie wiele razy,
Rysiu, prawda?
– Do końca świata – i Ryś 56 ziewnął tak szeroko, że aż pokazał swój
doskonale różowy język.
Krystyna Lenkowska
|