Tekst ukazał się w Nowej Okolicy Poetów nr 21 (2/2006) oraz antologii SPP „Krynickie Jesienie Literackie”, Kraków 2007


Kurna Barana

„(…)Trzeba się do końca wyzwolić z mniemań, że literatura służy do
wykładania prawd słusznych i sprawiedliwych i potwierdzających nasze o
świecie wyobrażenia. To my sami musimy w sobie te wyobrażenia
weryfikować, doskonalić i utwierdzać. (…)”.

Wacław Sadkowski

Czy wszystko jest literaturą? Czy wszystko, co zmultiplikowane drukiem, usankcjonowane ISBN-em, wpuszczone w koło machiny wydawniczej dystrybucji, które bywa też błędnym lub młyńskim kołem, można nazwać literaturą? Czy prawda ubrana w formę literacką, przeniesiona prosto z ulicy, z ludu, z życia, wulgarna w słowach, jej „antypody piękna”, autentyczny kontekst rzeczywistości, jednoznaczny ostracyzm, cynizm, zawsze są literaturą? Sztuka nawet najbardziej kontrowersyjna etycznie i moralnie bywa sztuką najwyższych lotów. Niech koronnym dowodem będzie choćby pisarstwo Louisa-Ferdinanda Celine'a albo ostatnia książka Grassa.

Jednak ani o kontekst socjologiczny, ani celinowski, ani sensacje nazistowskie z „życiowej” prozy Grassa tu nie chodzi, tylko o dobrą pamięć o Augustynie Baranie, autorze m. in. Głowy wroga.

Ten mało znany powieściopisarz jest przedstawicielem gatunku prozy, która nie tracąc niczego na oryginalności, nie boi się nazywać spraw wstydliwych, wulgarnych po imieniu, a jednak literaturą wulgarną nie jest. Niecenzuralne cytaty nie są w jego pisaniu celem samym w sobie, a sposobem pokazywania rzeczywistości. W pewnym sensie, jak wiadomo, wcale od naszej zwulgaryzowanej, obscenicznej rzeczywistości nie odbiegają. Krytyczny czytelnik dopatrujący się z marszu tendencyjnej selektywności w epatowaniu wulgarnością, powinien zostawić swoją końcową ocenę do czasu przeczytania książki (książek) Barana w całości.

Przyszło mi w roku 2000 prowadzić spotkanie z Augustynem Baranem i jego wydawcami, pisarzem Andrzejem Stasiukiem oraz podporą Wydawnictwa Czarne, Moniką Sznajdermann, w ramach promocji książki Głowa wroga. Baran, emerytowany nauczyciel, debiutował bardzo późno, bo w wieku około pięćdziesięciu lat. We wstępie do książki pisał o sobie między innymi:„Augustyn Baran urodził się w setną rocznicę urodzin Fr. Nietzschego. Stało się to w Galicji, w chłopskim łóżku. Był to czas skorpiona i wyzwalania wsi przez Armię Czerwoną. Armia bardzo się cieszyła z urodzenia A.B. w postaci chłopca, bo wtedy na stole stał bimber”. Według wstępnych ustaleń, Andrzej Stasiuk miał przeczytać swój ulubiony fragment książki, aby ją przybliżyć rzeszowskim czytelnikom. Sala restauracji „Prohibicja” pękała w szwach. Wiadomo, fama Stasiuka, autora kultowych Murów Hebronu i Dukli, zrobiła swoje. Z nie znanych mi do dziś powodów, Stasiuk zmienił zdanie i przekazał książkę, z zaznaczoną stroną do czytania, w moje zaskoczone ręce. – Ty czytasz. Publicznie nie wypadało dochodzić prawdy. I oto ja, lokalna poetka, na oko w statecznym wieku, na oko dobrze wychowana, pisząca może w klimacie pięknoduchostwa, może, nagle muszę włożyć w swoje starannie umalowane usta, niecenzuralne słowa, jakich prawdopodobnie wcześniej nie używałam, a na pewno nie publicznie, a już na pewno nie w kontekście literackim; słowa wyrwane z szerszego kontekstu postaci i powieści.

Zrobiłam niewidzialny znak krzyża i szybki rachunek widowni: przedstawiciele władz municypalnych, młodociani wielbiciele Stasiuka, dziennikarze, autorzy skupieni wokół „Nowej Okolicy Poetów”, literaturoznawcy z WSP skupieni wokół „Frazy”, członkowie SPP i ZLP, jeden ewidentny wariat i wiele anonimowych osób. „Linczu” ze strony młodych i poetów obawiałam się najmniej. Kto zgorszony opuścił demonstracyjnie salę i kto „linczował” jest tajemnicą kuluarową.

Przed spotkaniem przeczytałam książkę pobieżnie, znałam jednak jej mroczne rewiry słownikowe. Zupełnie inaczej wyglądałby spektakl w wykonaniu męskiego głosu Barana, autora. Czy tubalnego, tym samym bardziej stereotypowo męskiego głosu Stasiuka, wydawcy. Ale mój mezzosopran, ze strachu przechodzący w falset, drżący, piskliwy na niewidzialnych zakrętach, czyli w newralgicznych momentach tej podróży w tekst, musiał działać na „higienistów” językowych jak płachta na byka. Czułam, że każde wymówienie przekleństwa było prowokowaniem przyczajonego napięcia sali, tego smoka widowni, którego receptory drażnione warczącym „r” lub syczącym „z”, lub wydłużonym „u” spowodują jego wzdęcie i eksplozję.

Oto próbka czytanego wtedy fragmentu (w domyśle – moja ambiwalentna sytuacja promotora czytelnictwa oraz wielki znak zapytania w powietrzu: „Czy wszystko jest literaturą?”):

„Uprasza się obywatela – czytał głośno Ojciec – o przygotowanie furmanki i odświętne przybranie konia celem dowiezienia na pochód pierwszomajowy Czynnika Społecznego wraz z Wrogiem Ludu Titem i jego bombami. (...)
- Nie bierz go, bo spadnie z wozu albo zginie w tłumie – przestrzegała Matka.
- Pojedzie, pojedzie – zapewnił Ojciec.
Usiadł i zapalił skręta w papierze z gazety.
- Ale chuje! – zaklął.
- Tato, jakie chuje?! Tito już czeka na ciebie w szkole. To najlepszy wróg! Tylko bomby jeszcze nie gotowe. Wczoraj cały dzień pani z dziewczętami robiła Titę, a pan skręcał drutami te bomby. Chłopcy z siódmej klasy mu pomagali. Jedna atomówka, a druga wodorówka. Ale bez zapalników. Nic się nie bój.
Nie spodziewałem się, że bomby powiezie na furmance mój Ojciec. Obie czarne jak sadza. Na jednej litera A, na drugiej W, żeby ludzie wiedzieli, jak groźnym wrogiem jest Tito.
- Wodorówka, wodorówka – cieszyli się chłopcy. – Ona lepsza od atomówki. Atom to już szmelc, a ta jak pierdolnie… Pół Ameryki rozpierdoli! (…) Zobaczysz w gazecie – zostanie gruz, tylko jajca Amerykanowi i kłaki z piczek, a z ich drapaczy chmur ni chuja! – tłumaczył mi kumpel, syn gminnego sekretarza partii. Od początku tego roku najważniejszego człowieka we wsi.
- Bomby to nic, ale jak tego Titę zmajstrować? – martwił się pan. Na wszystko trzeba dużo gazet i papendeklu. Każdy, kto miał makulaturę, drut i papendekel, obiecał przynieść do szkoły. Dziewczęta przyniosły mąki na klajster i od rana w wielkim garnku parowała na kuchni woda. Maluchy darły gazety na strzępy, obrzucały się nimi, starsze dziewczęta moczyły papier w olbrzymiej balii, inne wygniatały z masy papierowej ogromne kule i wrzucały do gara z klajstrem. Panował zaduch, z każdego kąta dobiegał pisk obmacywanych po gołych dupach dziewcząt.
Pani szyje mundur Marszałka, dziewczęta haftują epolety, a chłopcy ostrożnie wyjmują ze starych latarek okrągłe czerwone szkiełka na oczy Wroga Ludu. Dwaj spryciarze idealnie przepiłowali stary globus na tłuste półdupki wroga.
- Nikt się nie opierdala – mówi Syn Sekretarza. – Czas nagli, a roboty jeszcze w kurwę”.

Od tamtej pory byliśmy w przyjaźni z Abe, jak sam siebie nazywał, ja i moja rodzina. Odwiedzaliśmy się nawzajem przy różnych okazjach, ale przede wszystkim wymienialiśmy korespondencję. Najpierw przychodziły z Izdebek listy pakowane w klejone, pstrokate koperty własnej produkcji, a potem maile. Forma listu nie odbiegała znacznie od powieściowego stylu Barana. Cała ta literatura była często odczytywana na głos ku pokrzepieniu strapionych wędrowców w naszym domu. Otrzymałam na to pisemną zgodę, a równocześnie prawo publikacji naszej epistolografii pod tytułem Listy Barana do Krystyny.

Augustyn Baran ma swoje ważne miejsce na mojej półce pamięci oraz na półce z książkami i zapewne choćby małe miejsce we współczesnej historii literatury polskiej. Kilka lat temu trafił do Skorowidza antyfeministycznego mojego autorstwa, pod hasłem A jak Augustyn i B jak Baran. A oto fragment pamiętnika:

Ja to mam szczęcie. Przeciętna Polka napisałaby: A jak Andrzej, A jak Alek, A jak Arkadiusz, ewentualnie A jak Antoni. Ale A jak Augustyn przydarza się nielicznym, a co dopiero Augustyn Baran. Ten przypadek spotyka na drodze wybranych przez los.

Augustyn Baran jest pisarzem nieprzeciętnym. Przy bardziej sprzyjających okolicznościach, wiedziałaby o tym cała Polska i co najmniej kilka ościennych krain. A tak wiedzą o tym nieliczni: Staszek Dłuski, poeta, redaktor NOP, Andrzej Stasiuk, prozaik, Monika Sznajdermann, wydawca, Janusz Szuber, poeta, Jan Tulik, poeta i prozaik, Ela Kensy, dziennikarka, ja i jeszcze parę osób na Podkarpaciu.

Wystarczyły dwa opowiadania z dwóch powieści: tytułowa Głowa wroga i Śruby z Tau tau,, książki o miłości, aby Augustyn dołączył do mojej listy ulubionych pisarzy świata. Stoi sobie obok Hrabala, Marqueza, Lagerquista, Kafki, Gombrowicza, w żółtej bibliotece z czereśni. (…)

Augustyn jest jedną z niewielu osób jakie znam, które potrafią pięknie kląć. W swojej prozie i w życiu. Eufemizmem więc było zdanie, które powiedział do mnie kiedyś przez telefon odpowiadając na zaproszenie: „Kurwa, Krysiu, nie mogę. Przepraszam, że brzydko klnę, ale nie można ładnie kląć”. Można, można, drogi Augustynie. Tak właśnie jak ty to robisz. Całe polskie ulice, ba („ba” jak baran czyli „bee”), całe ulice świata mogłyby się uczyć kląć w twojej szkole przeklinania – jak, gdzie i w jakich okolicznościach. Twoje know-how uroczego przeklinania ma ogromną wartości w euro. (…)

Augustyn mieszka w Izdebkach koło Brzozowa, które czule nazywa „Pizdebki” i trudno sobie wyobrazić teraz, że mógłby mieszkać np. w Warszawie, Krakowie czy nawet w Rzeszowie. Żadne zdrobniałe określenie, dajmy na to taki „Rzeszówek” czy taka „Warszawka”, nie oddałaby tego miłosnego niespełnienia do świata, jakie Guścio nosi w sobie i co nakręca go do wałęsania się po Izdebkach i po różnych izbach, i pisania o wszystkich kobietach warszawsko-podkarpackich, jakie w życiu przeżył i których nie przeżyje, co sprawia, że tak naprawdę wciąż i wciąż pisze o tej samej kobiecie wszechświata”.

Augustyn Baran, fascynujący, acz nieco kontrowersyjny dla niektórych pisarz, przedstawiciel ultra-lewicującego elektoratu, miłośnik Jakuba Szeli, wulgarny i delikatny, bezczelny i nieśmiały, otwarty na różnorodność i odmienny światopogląd oraz styl drugiego człowieka, kilka lat temu, doznał udaru mózgu. Żyje w domu opieki społecznej w Brzozowie. Uśmiecha się bez przerwy; ma się dobrze, na ile dobrze ma się mężczyzna o rozwoju umysłowym rocznego dziecka.

Ciekawe, że bezwstydny wzrok Barana, sposób, zawstydzającego obecnych, patrzenia na świat, wzrok ciekawości i zachłanności na życie małego chłopca, nieograniczonego społecznymi hamulcami, był od początku podobny. Tak jakby przed chorobą, Augustyn powściągał swoją zwierzęcą dzikość, swoje pierwotne szaleństwo, które czaiło się za jego maską ucywilizowania, a teraz na odwrót, jakby za twarzą rozanielonego klowna chował wnikliwość spostrzeżeń o nas, o świecie. Kiedy zbliżał się bardziej do sedna, tajemnicy, do mitu? Tego nie dowiemy się chyba już nigdy.