Materiały sesji zorganizowanej w ramach VIII Przemyskiej Wiosny Poetyckiej / 5 –8 czerwca 2003, Zamek Kazimierzowski w Przemyślu

 

 

 

KUGLARZ  CZYLI  POETA

(rzecz o Konstantym Ildefonsie Gałczyńskim)

 

 

Pozycja wybitności Konstantego Ildefonsa Gałczyńskiego w historii literatury polskiej to dość złożony problem z pogranicza socjologii, psychologii i krytyki literackiej.

Jest na tyle niepodważalna w obiegowej opinii statystycznego Polaka, który wie „za co kochamy... /Gałczyńskiego/? (Bo wielkim poetą był)”, na ile wzbudza ambiwalentne emocje w hermetycznych kręgach tzw. fachowej opinii literackiej.

W zasadzie zgadzam się z biegunowością wszelkich osądów jego twórczości, a raczej poezji, bo o wierszach tu mowa.  Przyznając kontestatorom rację co do nierówności jakościowej poezji KIG[1], mając świadomość tej twórczej szarlatanerii, chcę się jednak skupić głównie na tym co, moim zdaniem, świadczy o jego poetyckim geniuszu. Cóż bowiem znaczy nawet setka grafomańskich wierszy, kiedy tych parę genialnych utworów uwrażliwiło już kilka pokoleń Polaków na potrzebę lirycznego piękna, klasyczną estetykę harmonii, proporcji i ładu, a jego metafory stały się jednoznacznymi symbolami polskiej poezji w ogóle, np. „Zaczarowana Dorożka” czy „Kolczyki Izoldy”.

 

Wracam do ulubionych wierszy Gałczyńskiego z ochotą, bez żadnych uprzedzeń do czasów, w których powstawały i mód. Dziś po latach znów wchodzę w jego świat; tym razem chronologicznie, dzięki nowemu 3-tomowemu wydaniu CZYTELNIKA, jakbym czytała biografię autora. KIG żyje tam wyraźny, dookreślony, wielobarwny, wielowymiarowy, magiczny. Do niektórych wierszy ‘przychodzę’ po raz pierwszy. Np. do Stanisława Marii.

 

O najzgrabniejszy  poruczniku

ze sławnej szkoły Saint-Cyr!

poruczniku o bielszych dłoniach

niż dłonie lady Windermeer.

 

Takiej brody tańczącej

zazdrościłby ci szaman.

Twoje wiersze – instrumenty pachnące,

twoje wiersze – wielobarwna pijama.

 

O, jakżeś piękny w redakcji,

gdyś, wziąwszy pieniądze, zamilkł!

Stanisławie, gdybyś nie był człowiekiem,

byłbyś skrzypcami. (...)

(1928)

 

Nie wiem na ile przyjaciel Stanisława Marii chciał tu być przyjaźnie ironiczny. Przedstawiając swojego druha, człowieka-skrzypce, niczym osobliwość noszącą w sobie potencjał magii, ‘umagicznia’ tu nie tylko osobę, ale i z nim związane użyteczne, codzienne wyrazy: ‘pijamę’, ‘redakcję’, ‘pieniądze’. Cała poezja Gałczyńskiego to uwznioślanie, uświęcanie, ‘zaczarowywanie’  prozy szarego dnia z naturalną nonszalancją, dezynwolturą wobec posądzeń o pięknoduchostwo, artystostwo oraz odrzucenie brzydoty jako poetyckiego tworzywa (brzydota w międzyczasie „wypłynęła” na fali turpizmu. I została).

 

Poezja:

Jabłoń kwitnąca na szynach,

pachnę w milczeniu –

cień odbity na ścianie –

głupie ptaki na cieniu.

(Zoo,1929)

 

Czarnoksięską mocą poety, szyny kwitną, milczą i pachną jabłonią. ‘Ptaki na cieniu’ nie są ani głupie ani statyczne wbrew opisowi, a raczej ulotne i magiczne. Wszystko tu znaczy to co znaczy, ale inaczej, a kreśli je ręka Konstantego iluzjonisty.

Paradoksalnie trudno byłoby nazwać język późniejszego autora „Pieśni” i „Niobe” wysokim; w wielu miejscach był on raczej koturnowy. KIG pisał po swojemu o tym co go otaczało, co było bezpośrednią pożywką jego ironicznego zmysłu poetyckiego, humoru absurdalnego, maniery heroikomicznej. Wyznawał kult naoczności nagich faktów, pragnął stworzyć (i stworzył) nową, samodzielną syntezę (...) radosny monizm, który łączył w jedno świat fantastyczny z realnym.[2]

 

(...) I sennie jest na bazarze,

i patrzą w błękit wieczoru

ironią zmęczone twarze

kinooperatorów. (...)

(Egzotyki nieprawdopodobne, 1929)

 

Obce mu było inteligenckie zadęcie czy też epatowanie mrocznością duszy. Poeta eksploatował rekwizyty otoczenia, które przepuszczane przez lustro jego szarlatanerskich wizji, rodziły się w nowej magicznej przestrzeni. Była w nim dziecięca, nieskażona spontaniczność w korzystaniu z formy na podobieństwo dorosłych, czyli niejako stwarzanie pozorów obowiązującej ekspresji. Niepohamowanie swoich euforycznych eksperymentów wizjonerskich, często przypłacał kiczem, tautologią, ‘kalwaryjskim rymem’, lecz trudno mu zarzucić mimetyzm, czyli brak oryginalności twórczej. Próżno byśmy żądali od Gałczyńskiego wyrównanego poziomu, (...) nie o doskonałość chodzi, lecz o pełnię[3], pełnię przekazu emocjonalnego. Podkreślam grubą kreską to co wywołuje mój uśmiech, smutek, sensualny entuzjazm, radość, wzruszenie konstruktywne – ocalające.

 

(...) Od sromu jak od gromu

cierpiały aniołówny...

Ha, było trzech aniołów,

lecz siedem grzechów głównych. (...)

(Piosenka o trzech wesołych aniołach, 1926)

 

(...) I jakieś flety ukryte były w jej biodrach i żebrach,

a może to księżyc szumiał potworną palmą ze srebra.

 

A może to była Brazylia. A może byłem pijany.

Do kochanki prostej, jak palma, przywarłem uchem do palmy. (...)

(Admirał, 1929),

 

(...) Padał deszcz. Nikt konwulsji nie dostał,

gdy spuścili trumnę na sznureczkach.

Doktorowi wypadła teczka.

„...Mój panie, śmierć to rzecz prosta”.

(Śmierć braciszka, 1928),

 

Holandio antykwariuszy, perło bezbożna, o panno

wsmuklona w krzesło wiszące, gdzie gryfy rzeźbione z miedzi

drzemią i zachód ogromny, jak teatr ptaków, osiada

na włosach twoich, o panno, perło bezbożna, Holandio!

(Portret panny Noel, 1929)

 

Szczególnie lubię wiersz Ulica Towarowa, mimo że takie słowa jak „proletariacki”, „fabryka”, „elektrownia” wzbudzają moją anachroniczną obawę o poprawność polityczną, jak jej się wtedy i kilkadziesiąt lat później jeszcze nie nazywało. Lecz ulica Gałczyńskiego wciąż zachwyca swoją nowoczesnością, choć ma już 74 lata.

 

Tutaj wieczorem faceci grają na mandolinach

i ręka wiatru porusza ufarbowane wstążeczki.

W ogóle tu jest inaczej i gwiazdy są jak porzeczki,

i jest naprawdę wesoło, gdy księżyc wschodzi nad kinem.

 

Anioły proletariackie, dziewczyny, wychodzą z fabryk,

blondynki smukłe i smaczne, w oczach z ukrytym szafirem;

jedzą pestki i piją wodę sodową niezgrabnie,

pierś pokazując słońcu, piękną jak lirę.

 

A kiedy wieczór znowu wyłoni się z mandolin,

a księżyc, co był nad kinem, za elektrownią schowa,

mgłami i alkoholem ulica Towarowa

rośnie i boli.

 

Nie będę oryginalna cytując, w udzielającej mi się euforii, piątą zwrotkę Ballady ślubnej I (bo ten fragment wiersza szczególnie mnie wzrusza swoją prostotą).

 

(...) A gdyby nie ten wianek i welon ten, i mirt,

i księżyc twojej twarzy mały, zawstydzony,

mógłbym przecie pomyśleć, żem jest narzeczony,

a tyś jest narzeczona i że to jeszcze flirt.

(1930)

 

Znana i podziwiana ogólnie Prośba o wyspy szczęśliwe nie należy do moich ulubionych wierszy, chcąc przy okazji podkreślić, że staram się podchodzić do tematu bez wszelkich historycznych obciążeń „owczego pędu” miłości do poetów uznanych.

Podoba mi się natomiast niekwestionowany, nawet przez najsurowszych krytyków Gałczyńskiego, Bal u Salomona. Poemat ten miał i ma swoje duże znaczenie jako oryginalnie metaforyczne przedstawienie Polski lat 30-tych. Tak jak w słynnych Skumbriach w tomacie (1936) rytm staje się tu przemytnikiem nonsensu i na sposób kuglarski nadaje wersowi wyraźny sens polityczny.[4] Skumbrie przypominają mi swoją formalną absurdalnością komedie slapstickowe Charliego Chaplina, też genialnego prześmiewcy.

Konstanty Ildefons Gałczyński, przed wojną i po wojnie, był twórcą zaangażowanym, wrażliwym na społeczno-światopoglądowe tematy swoich czasów. Nie koniunkturalny, prawdziwy. Jednak niesłuszne posądzenia, że jakoby zabiegał o niezasłużony poklask, zmowa milczenia, nie opuszczają go za życia i po śmierci.

 

Z zaskoczeniem stwierdzam, że najbardziej w jego poezji przedwojennej, zachwyca mnie fragment wiersza pt. Inge Bartsch, w którym KIG nie porusza żadnych tzw. wielkich spraw.

 

Widzę: Inge siedzi przy fortepianie,

śpiewa i gra; ach, jakaż musi być śliczna, gdy wstanie!

Wstała. Piersi miała małe, doskonałe

i – wybaczcie mi państwo – brzuch

tak się cudownie pod suknią rysował,

że zacząłem bić brawo i wrzeszczeć: - Niech żyje brzuch!

aż pewien Anglik mruknął: - He’s gone mad. – On zwariował.

(1934)

 

Czytając go po raz pierwszy śmiałam się do łez, a mimo to nie miałam wrażenia, że autor przekroczył tu granice dobrego smaku poetyckiego w kierunku kabaretowego dowcipu, co mu się, jak wiemy, zdarzało. Nie biorę pod uwagę jego innych form literackich, uprawianych ekstensywnie i intensywnie (np. Teatrzyk „Zielona Gęś” czy słuchowiska), które rządzą się innymi kanonami ekspresji humoru.

Jest kilka wierszy Gałczyńskiego, które lubię w całości. Miła moja (1934), Mira, uważaj! (1934), Ofiara świerzopa (1934), Depresja wileńska, (1934), Oto widzisz, znowu idzie jesień, (1937). Mówię o tym z satysfakcją odkrywcy na nowo, bo tak się składa, że Gałczyński zachwyca mnie przede wszystkim nie w całości, a w małych fragmentach. I one to najlepiej świadczą o jego wielkości momentalnej, tym bożym palcu, który go dotknął.

Sprawne rymy społeczno-obyczajowe są przede wszystkim dowodami jego talentu satyrycznego, zainteresowania historią i aktualnymi losami własnego kraju, grup społecznych, z którymi się identyfikował, każdym ukochanym człowiekiem i miejscem. Ubrane w formę poezji rzadko kiedy są obiektem mojej fascynacji. Mój Gałczyński to poeta lekkich, spontanicznych metafor, które nie noszą piętna lirycznej pracy czy też dydaktyzmu. To szklane, szklane łkanie[5], cała wasza wieczerza (...) dzbanuszek z konwalią[6], gdy lekka noc i słodkie szmery naokół[7], Zeszły się barwy smutne i kobiece /(...) /Gwiazdy były jak dzieci trzymające świece, a wieczór był jak pochyłość./ A działo się to w Roku Pańskim 1935 w Lasku Bielańskim./ A „morkosz” znaczy w języku cygańskim miłość.[8], bo jak muzyka Albeniza/ przewraca nas na łóżko wiatr.[9]

 

A teraz kilka innych fragmentów:

Ścieżkę, tyle razy odnoszoną z dwóch polan / nawzajem, / znów mi dłonią na rozstanie podajesz. / Odchodzisz: / zakręt / zachylił się brzóz dwuszeregiem. / Dnia ubywa jak sukni do kolan. / Jeszcze widać śmigające łydki, po chwili: / zakół / wpół owinął cię brzegiem [10]. Jak blisko ta wieś, od której jeden wygon wiódł! / (Miastu wotum powiesiłem Jesienina / ...Ot, / już ojciec wraca na noc karymi przez bród, / Wielki Wóz błysnął nad Wilczem, / (- Nie wspominaj...)[11]

 

W eseju pt. Tęsknota do harmonii, Marta Wyka pisze: „Interpretatorzy dzieła Gałczyńskiego, mimo ogromnych różnic w sądach, twierdzą zgodnie, iż nie stworzył on szkoły poetyckiej, zaś twórczość jego to dziś zjawisko hermetycznie zamknięte i pozbawione tej siły promieniowania, jaką daje każda kontynuacja”.[12]

A ja, czytając powyższe fragmenty wierszy dwóch rówieśnych poetów, jedne po drugich, mam nieodparte wrażenie, że Gałczyński bywa  miejscami podobny do poety Juliana Przybosia. Czyżby Przyboś i Gałczyński byli w pewnym sensie reprezentantami tej samej szkoły literackiej? Czyż nie byli obaj kontynuatorami pewnej linii poetyckiej (nieświadomie z pewnością, bo jak wieść niesie Przyboś nie znosił poezji KIG)? Kontemplatorami ładu, harmonii i bezkompromisowego piękna? A sam fakt, jak wciąż żywe są te poezje, oraz ile wywołują kontrowersji i ekstremalnych opinii, niech będzie koronnym dowodem na to, że o braku ich wpływu na polską poezję współczesną mowy być nie może. To, że nikt po nich nie pisał podobnie, tak jak i w szczególności oni sami byli różni, świadczy o osobności tych materii poetyckich i o płonnych zakusach na jakiekolwiek podobieństwo formalne czy metafizyczne. Wbrew żachnięciom interpretatorów i anty-miłośników Przybosia (i Gałczyńskiego), ośmielam się tylko napomknąć, iż jest to mój mały, na własny użytek dany, dowód na podobnie lekkie pióro Przybosia co Gałczyńskiego. A metodyczne, ciężkie dywagacje wokół-poetyckie zbijały i nadal zbijają z tropu zbyt pobieżnych krytyków Przybosia. Trzeba przyznać, że popularność, teraz powiedzielibyśmy medialność, Gałczyńskiego, nazywanego „bardem powszedniości”, też była solą w oku wielu jego adwersarzy.

 

Jednak moje prywatne wzruszenie krąży wokół przedwojennego Konstantego Ildefonsa, który za młodu napisał i wydał tyle świeżych, światłem i powietrzem napełnionych utworów.[13] Przyznaję równocześnie, że to trzy powojenne poematy: Pieśni, Wit Stwosz i Niobe mają status pereł liryki Gałczyńskiego i pereł polskiej poezji współczesnej w ogóle, i one właśnie przyczyniły się głównie do popularności KIG jako poety. Kolejne już pokolenie słucha, zaczarowane, Pieśni w autorskim i wybitnym wykonaniu Marka Grechuty. Główny nurt polskiej sceny poetyckiej, tzw. poezji śpiewanej, od lat 70-tych do tej pory, wyrósł i wciąż wyrasta na gruncie m.in. takich mistrzów jak właśnie Konstanty Ildefons Gałczyński. Wiesław Dymny, Marek Grechuta, Leszek Długosz, kto wie czy nie krakowski następca Gałczyńskiego (jak wiemy KIG był też wileński, aniński, prański, nieborowski, i Bóg wie jeszcze jaki), Andrzej Sikorowski, Grzegorz Turnau i wielu innych wykonawców, których sztuka muzyki słowa „skrzydła ma u rąk”[14], a „liryka to tkliwa dynamika – angeologia i dal”.[15] A gdyby dodać do tego wiersze poety, autora tekstów, Michała Zabłockiego, który po mistrzowsku żongluje klasycznym rymem, paradoksalnością skojarzeń tak, że wiersz przybiera pozornie znamiona nonsensu (np.cicho sza – Rokosza - Miłosza). Te zabiegi rymotwórcze nadają wersowi nową interesującą jakość sytuacyjną i liryczną. Lista swoistych kontynuatorów Gałczyńskiego okazuje się dość pokaźna.

 

A co by powiedział na to i tym podobne dictum, sam poeta Konstanty Ildefons Gałczyński, jarmarczny sowizdrzał, szarlatan, błazen, włóczykij, wesołek, żak, goliard, chimeryk, kondotier literacki, szelma, cygan, bluźnierca, profanator, kuglarz, czarodziej, prześmiewca programowy, „magik i małpiszon”[16]?

 

Wszystko tutaj opisałem

nie na czyjąś próżną chwałę,

lecz by zarobić ździebełko

na bułeczkę i masełko.[17]

 

Mimo iż los i pokrętna historia Europy zafundowały mu wiele ciężkich przeżyć, trudno mi uwierzyć w zmianę KIG od orgiastycznej witalności do późniejszej postawy apokaliptycznej, jak to sugeruje Marta Wyka w swoim eseju Tęsknota do harmonii.[18] Zgadzam się natomiast z jej określeniem tamże „prostota rekwizytów uczuciowych” w odniesieniu do wizji poetyckich Gałczyńskiego. Wbrew jego własnej, groteskowej deklaracji, w której przyznaje, że należy być błaznem lub stanąć na koturnie, jeżeli publiczność tego oczekuje[19], uprawiana przez niego dziedzina była to nie tylko sztuka rymotwórcza, ale ars poetica, a on sam był, i jest dla mnie, natchnionym rzemieślnikiem słowa, czyli poetą.

 

 

 

                                                                                                                 Krystyna Lenkowska



[1] Tak nazywa swojego ojca córka poety Kira Gałczyńska, m.in. w swojej książce „Gałczyński” (seria A TO POLSKA WŁAŚNIE, Wydawnictwo Dolnośląskie, Wrocław 2000)

[2] na podstawie tekstu  Artura Sandauera Poeta <Świętej Powszedniości> (Rzecz o Konstantym Gałczyńskim )

w ZEBRANYCH PISMACH KRYTYCZNYCH

[3] Atur Sandauer Poeta Świętej <Powszedniości>

[4] Artur Sandauer, Poeta <Świętej Powszedniości>

[5] KIG, Ulica szarlatanów, 1928

[6] KIG, O naszym gospodarstwie, 1934

[7] KIG, Instrumentami potrząsać, 1935

[8] KIG, Polowanie z sokołami, 1936

[9] KIG, Anińskie noce,  1937

[10] Julian Przyboś, Ścieżka z tomu W głąb las

[11] Julian Przyboś, Miastu wotum z tomu Równanie serca

[12] Marta Wyka, Tęsknota do harmonii – Konstanty Ildefons Gałczyński, Poezja XX-Lecia Międzywojennego, pod redakcją Bolesława Farona

[13] Artur Sandauer Poeta <Świętej Powszedniości>

[14] piosenka Andrzeja Sikorowskiego

[15] piosenka Grzegorza Turnaua do słów KIG’a

[16] powiedzonko KIG’a o sobie

[17] KIG, Żywot Konstantego Ildefonsa Gałczyńskiego, 1935,

[18] Marta Wyka, Tęsknota do harmonii. Poeci XX-Lecia Międzywojennego, pod redakcja Bolesława Farona

[19] KIG, Ars poetica czyli Sztuka rymotwórcza, 1947