Zakorzenić się w krajobrazie. Rozmowa z Wojciechem Kassem


KRYSTYNA LENKOWSKA: Jest Pan poetą, mieszka w puszczy — w Praniu, w krajobrazie Gałczyńskiego, prowadzi Pan jego muzeum...


WOJCIECH KASS: Mazury gdzie mieszkam i pracuję to zaledwie mały wycinek mojej biografii. Do trzydziestego trzeciego roku życia mieszkałem w Sopocie. Od siedmiu lat żyję w krajobrazie puszczańsko-jeziornym. Tutaj nabieram dystansu do wielu spraw, które w mieście urastają do pierwszorzędnych. Strona metafizyczna ludzkiej natury i perspektywa spraw ostatecznych wzięła górę nad zapobiegliwością wobec doczesności. Sprzyja temu właśnie krajobraz. Człowiek jest jego częścią. Kiedy pomyślę, że na jezioro Nidzkie, nad którym mieszkam, patrzył Wiechert, Iwaszkiewicz, Stachura, Gałczyński — czuję się jakbym był w tej wspólnocie. To jedno z moich epifanicznych odkryć. Otóż mazurskie bindugi latem zapełniają się ludźmi i tą ich całą turystyczno-wypoczynkową krzątaniną. Późną jesienią te miejsca zmieniają się nie do poznania. Zostaje natura. Opuszczone łodzie na brzegach, puste domki. W młodości pociągały mnie obrazy niemieckiego malarza doby romantycznej Caspara Friedricha i filmy Wernera Herzoga inspirowane tym malarstwem. Groźna i tajemnicza natura w filmach stanowiła tło dla bohaterów pragnących niemożliwego, dążących do kresu poznania. Kto by pomyślał, że inspiracje tą sztuką zatoczą horyzont mojego losu. Malutki człowiek na obrazach Friedricha to zaledwie plamka na cielsku natury — gór, mórz, lasów.

Miłosz ma ambiwalentny stosunek do natury. Z jednej strony widzi w niej piękno, z drugiej — ślepy, rozbuchany mechanizm biologiczny. Jesteśmy częścią tego trawiennego łańcucha, częścią natury pożerającej i pożeranej. Dla mnie krajobraz jest byciem pogłębionym. Relacja Ja–Przyroda otwiera we mnie to, co nazywam perspektywą poznawczą. Krajobraz osadza się we mnie, zapuszcza korzenie. Weźmy na przykład drzewo. Im bardziej zapuszcza ono korzenie w głąb ziemi, tym bardziej jego korona jest okazała, rośnie ku niebu. Wrastając w ziemię jednocześnie wyrastamy ponad nią. Spinamy górę z dołem. Być może jednak to, co nazywamy grzechem pierworodnym polega na tym, że odjęty został nam Owoc Życia, a dany owoc cywilizacji. Ta jednak niebezpiecznie oddala się od natury, ale i przezwycięża ją szykując nam sztuczną, powołaną tylko przez człowieka, przestrzeń, krajobraz plastikowo-techniczny. Moim zdaniem, taki świat pozbawiony zostanie jakichkolwiek podstaw religijnych.


K. L: Pan, poeta zewnętrzności, np. natury, mówi prowokacyjnie, że jedyną rzeczywistością dla niego jest wiersz. Taka metafizyka a rebours.


W. K.: Otaczający świat przez długi czas był moim tworzywem — jego konkretność, namacalność, ale także znaki, poprzez które odsyłał mnie ku przeszłości i przyszłości. Miłosz powiedział, że poezja to nieustająca pogoń za rzeczywistością, czyli za prawdą. Po pewnym czasie stwierdziłem jednak, że przestaje mi to wystarczać, że już dość wyeksploatowałem fragment świata dany mi od losu. Postanowiłem przełamać siebie, swój wiersz-gniazdo, który uwiłem i do którego przyzwyczaiłem czytelnika i siebie. Nie sposób było iść już tą drogą. Gniazdo to zaczęło mnie uwierać jak ciasny gorset. Powiedziałem sobie, że moje sny, przeczucia, wizje, to też rzeczywistość i może w niej odnajdę swój własny, odrębny głos, swój poetycki idiom. Bo przecież każdy z poetów kiedy zaczyna pisać, nawet jeżeli tego sobie nie uświadamia, terminuje u innych wielkich, podgląda terytoria mistrzów. Z przekory zacząłem wchodzić w szkodę poetykom przyjętym, zadomowionym, wykrystalizowanym i zapędzać się w rejony zapomniane, nie tak intensywnie uprawiane. Jest w tym jakaś logika, bo na opisach zewnętrzności udoskonaliłem sobie klasyczny, poetycki warsztat. Zdanie, że jedyną rzeczywistością jest wiersz, ma w sobie dozę prowokacji albo lżej — kokieterii. Poezja staje po stronie prawdy. Świat jest przeciwko niej. Poeta ma zadanie dopaść rzeczywistość w jej zwyczajnej odświętności, promiennym ceremoniale, a potem zapisać. Otwarty jest na epifanię w tym całym ludzkim rozmemłaniu. Poezja w dużej mierze jest podciąganiem ludzkiej rodziny ku wyższym formom organizacji duchowej, choćby przez sam język. To niemożliwe jednak, aby żyć taką duchowością. Dlatego też prawdziwa poezja powstaje dość rzadko, na szczęście. Wiersz bywa jedyną rzeczywistością w chwili, kiedy zostanie poczęty, gdy ujawnia się przez poetę. Jeżeli jest naprawdę udany, tzn. załatwia jakąś ważną sprawę między jego autorem a światem lub Bogiem, wówczas poeta odczuwa ekstatyczną radość. Ekstatyczna radość jako jedyna rzeczywistość. Chyba to miałem na myśli.


K. L.: W polskiej poezji dziś są jakby dwie szkoły. Jedna post-różewiczowska — demaskująca, pozornie aliryczna, druga post-nowofalowa — klasycyzująca, ekstatyczna, ocalająca mit. Co Pan o tym sądzi?


W. K.: To, co obecnie dzieje się na mapie literackiej kraju traktuję raczej intuicyjnie i jakakolwiek kategoryczność jest mi obca. Po prostu albo mi się coś podoba, albo nie. Młodzi poeci w tym kraju, są w wygodnej sytuacji. Co mam na myśli? Otóż wciąż żyją twórcy, którzy doświadczyli prawie całego XX wieku: Szymborska, Hartwig, Miłosz, Różewicz piszą wspaniałe wiersze. To starzy, piękni poeci i na ile się da, należy ich podpatrywać, czerpać z tej łaski mądrości. W końcu z wiekiem każdy z młodych poetów, jeśli wytrwa na obranej przez siebie drodze, przekona się, że w życiu tak naprawdę liczy się kilka, w sumie bardzo prostych, prawd. Młodość to nieokiełznane mnożenie bytów. Starość to ich redukcja. Młodość ma ambicję uchwycenia bogactwa świata. Jak się później okazuje, niewiele z tego zostaje, bo te pomnażane poetyckie obrazy świata nie były oryginalne, tylko już dawno wypowiedziane przez innych i to lepiej.

Wciąż piszą poeci debiutujący jako formacja Nowej Fali. Dziś bardzo zindywidualizowani. Z jednej strony Barańczak, Zagajewski, z drugiej, Kornhauser, Karasek. Kilka ważnych tomików mają na koncie roczniki sześćdziesiąte. Swoje poetyckie orczyki zarzucają roczniki siedemdziesiąte. Tak więc ta czaso-przestrzeń poetów żyjących i piszących jest ogromna. Od radykalnych podziałów należy się jednak powstrzymać. Z drugiej strony życzyłbym sobie lepszej krytyki, powstania jakiejś obiektywnej, ale ostrej w selekcji, szkoły, która zmierzyłaby się z boomem wierszy w Polsce, bo jest to jednak boom.


K. L.: Czy ta poezja, która w XXI wieku wyraźnie odwołuje się do uczuć, nie jest aby hiperanachroniczna i czy z kolei nie odwoływanie się do uczuć jest zubożeniem lub wręcz zaprzeczeniem poezji?


W. K.: Spora część poezji najmłodszych roczników przejawia wstyd uczuć, wstyd wzruszenia. Formuła wstydu uczuć ma już prawie sto lat, na grunt polski zaszczepił ją Tadeusz Peiper. Dotyczyła ona intelektualnego stosunku do tworzywa literackiego. Jeśli chodzi o młodych poetów, na pewno wciąż działają na nich trucizny postbrulionowe. Formacja ta wzięła pod lupę takie słowa jak odpowiedzialność, sacrum, ojczyzna, patriotyzm, społeczeństwo, moralność, miłość etc. Powołała do życia całe szydercze instrumentarium i postawę nihilizmu poznawczego. Gdybyśmy dobrze się zastanowili, to tematami poezji, od jej zarania, była miłość, śmierć, zło, dobro, Bóg, wieczność, przemijanie, czas, przestrzeń. Poeci przeklinali lub zaklinali, buntowali się przeciw rzeczywistości lub ją afirmowali, byli rewolucjonistami lub konserwatystami. Jak mówi Krzysztof Krasek – „kapłanami lub deprawatorami”. Najwięksi twórcy przechodzili przez każde z tych rozróżnień lub każde z nich było ich jednoczesnym żywiołem. Z tego napięcia, nie do zniesienia, bardzo wyczerpującego, powstawały najlepsze dzieła. Wracając do uczuć, wszystko zależy od formy. Nie sposób dzisiaj pisać językiem Mickiewicza, Asnyka, Tetmajera a nawet Skamandrytów. Tego typu próby to właśnie anachronizm, w najlepszym wypadku bezkrytyczna imitacja. Poeta to przede wszystkim dawca języka, człowiek, który ma pełną świadomość jego niewyczerpanej energii a jednocześnie ograniczeń, które stwarza. Najwspanialszą i krótką definicję poezji zaproponował Herbert — „to stare słowa użyte tak, aby przynosiły nowe znaczenia i sensy”.


K. L.: Jakich nauk udziela Panu poezja Konstantego Ildefonsa Gałczyńskiego?


W. K.: Czas weryfikuje każdego poetę. Nawet po geniuszach pozostaje niewiele ponad dziesięć wierszy. Twórczość Gałczyńskiego wciąż ma swoich czytelników. Nie wymarło jeszcze pokolenie, które wychowało się na tej poezji. Jego złośliwy i przekorny humor w dusznych latach pięćdziesiątych i sześćdziesiątych był czymś ożywczym, nie z socjalistycznej, bynajmniej, bajki. Dla nich niechybnie Gałczyński ma wartość sentymentalną. Przybywają jednak nowi czytelnicy, zwłaszcza ci, którzy poszukują w poezji „uczuciowości”. Dlatego też wydawcy wznawiający jego książki z pewnością nie dokładają do interesu. Natomiast wypadł on chyba z kanonu lektur czytelnika intelektualnego, wyrafinowanego, który szuka w poezji cięższego, poznawczego kalibru. Mimo to, Gałczyński należy do tych twórców, których poezja przebiła się przez granicę elitarności (tym poszczycić się dzisiaj może jedynie ks. Jan Twardowski, w jakimś sensie Miłosz). Co o tym zadecydowało? Właśnie, ten jego sentymentalny, trochę czułostkowy kramik pełen „liryki tkliwej dynamiki”, posypywany szczyptą humoru. Nie zapominajmy, że po jego wiersze liryczne często sięgają bardowie, natomiast po satyrę — autorzy programów rozrywkowo-kabaretowych. Gałczyński podrzędne gatunki literackie, pod swoim piórem, zamieniał w złoto, nadawał im rangę pierwszorzędną. Mam tu na myśli gatunki frywolne należące dotąd do kultury niskiej. Czyż nie to samo uczynił Mozart w przypadku dwóch swoich oper?

Gałczyński był to „tajemniczy kobold” jak napisał o nim Miłosz. Samoistny, odrębny. Wielu poetów nie da się naśladować. Po prostu stworzyli taką poetykę, której kontynuacja grozi osunięciem się w zwykłą grafomanię. Dotyczy to twórczości Gałczyńskiego, Białoszewskiego, trochę Różewicza. Odczuwam potrzebę instytucji Mistrza. Bo tak naprawdę, tylko przeszłość stwarza nas dla przyszłości. Fakt, że mieszkam i pracuję w Muzeum Gałczyńskiego w Praniu, ma w tym przypadku znaczenie.


Z Wojciechem Kassem rozmawiała Krystyna Lenkowska


Zeszyty Literackie nr 88 (2004 nr 4) Warszawa – Paryż ROK XXII