RZECZYWISTOŚĆ JEST METAFIZYCZNA, I TYLE!
Rozmowa z Wojciechem Kassem, poetą.
KRYSTYNA LENKOWSKA: Czy jest granica poety zapuszczania się w głąb siebie i jaki to ma związek z „poezją puszczy”?
WOJCIECH KASS: Zacznę od tego, że Mazury gdzie mieszkam i pracuję to zaledwie mały wycinek mojej biografii. Do trzydziestego trzeciego roku życia mieszkałem w Sopocie. Byłem więc mieszczuchem, ale bardziej w sensie geograficznym niż w tym, co nazwać można odczuwaniem świata, czy też zestawem oczekiwań wobec niego. Od siedmiu lat żyję w krajobrazie puszczańsko-jeziornym. Tutaj nabieram dystansu do wielu spraw, które w mieście urastają do pierwszorzędnych. Strona metafizyczna ludzkiej natury i perspektywa spraw ostatecznych wzięła górę nad zapobiegliwością wobec doczesności. Sprzyja temu właśnie krajobraz. A człowiek, czy tego chce czy nie, jest jego częścią. Kiedy pomyślę sobie, że na jezioro Nidzkie, nad którym mieszkam, patrzył Wiechert, Iwaszkiewicz, Stachura, Gałczyński – czuję się jakbym był w tej wspólnocie nieżyjących, a przecież „żyjących”. To jedno z moich epifanicznych odkryć. Otóż mazurskie bindugi latem zapełniają się ludźmi i tą ich całą turystyczno-wypoczynkową krzątaniną – ogniskami, rozrywką, konsumpcją. Późną jesienią te miejsca zmieniają się nie do poznania. Ludzka rodzina pakuje się i wyjeżdża. Zostaje natura. Opuszczone łodzie na brzegach, puste domki wyglądają jak element dziwności, a nawet zbędności. W młodości pociągały mnie obrazy niemieckiego malarza doby romantycznej Caspara Friedricha i filmy Wernera Herzoga inspirowane tym malarstwem. Groźna i tajemnicza natura w filmach stanowiła tło dla bohaterów pragnących niemożliwego, dążących do kresu poznania. Kto by pomyślał, że inspiracje tą sztuką zatoczą horyzont mojego losu. Malutki człowiek na obrazach Friedricha to zaledwie plamka na cielsku natury – gór, mórz, lasów.
Miłosz ma ambiwalentny stosunek do natury. Z jednej strony widzi w niej piękno, z drugiej - ślepy, rozbuchany mechanizm biologiczny. Jesteśmy częścią tego trawiennego łańcucha, częścią natury pożerającej i pożeranej. Dla mnie krajobraz jest byciem pogłębionym. Istnieje nierozwiązywalny konflikt polegający na tym, że człowiek posiada świadomość czasu, a natura jest tej „świadomości” pozbawiona. Relacja Ja - Przyroda otwiera we mnie to, co nazywam perspektywą poznawczą. Zapuszczamy w siebie sondy. Krajobraz osadza się we mnie, zapuszcza korzenie. Ja osadzam się w krajobrazie i także zapuszczam w nim korzenie. Człowiek ma coraz większe poczucie wydziedziczenia. Coraz większe połacie ziemi stają mu się obce. Gdzie więc szukać ocalenia? Weźmy na przykład ikonę drzewa. Im bardziej zapuszcza ono korzenie w głąb ziemi, tym bardziej jego korona jest okazała, rośnie ku niebu. Wrastając w ziemię jednocześnie wyrastamy ponad nią. Spinamy górę z dołem. Być może jednak to co nazywamy grzechem pierworodnym polega na tym, że odjęty został nam Owoc Życia a dany owoc cywilizacji. Ta jednak niebezpiecznie oddala się od natury, ale i przezwycięża ją szykując nam sztuczną, powołaną tylko przez człowieka, przestrzeń, krajobraz plastikowo-techniczny. Moim zdaniem, taki świat pozbawiony zostanie jakichkolwiek podstaw religijnych.
K.L.: Kurczy nam się zewnętrzność, patrzymy na świat poprzez okienko telewizora, mówi Ferlingetti, poeta beatnik.
W.K.: Znakomicie postawiona kwestia. I trafna diagnoza Ferlingettiego. Są dwa zasadnicze powody kurczenia się zewnętrzności: wprost niebywałe w dziejach przyspieszenie technologiczne oraz pismo obrazkowe jako istota współczesnego przekazu. Mam na myśli internet, agresywną reklamę, kino i telewizję kreującą rzeczywistość jako jedno wielkie widowisko, globalny teatr, w którym zatraciło się poczucie właściwej miary i przyzwoitości. Telewizja to dość wątpliwe okno na świat, to jakiś pozór świata. Dobrze ujął to poeta Krzysztof Kuczkowski w swoim wierszu „Ciemność” – zachodnie telewizory / emitują rozproszone światło / które niczego nie oświetla / od ekranów odrywają się / obłoczki ciemności i znikają (...). Totalnie techniczna produkcja obrazów, skutecznie uwodząca, powoduje że ślepniemy na zewnętrzność. Zarówno szybkie środki lokomocji i nowoczesne trakty komunikacyjne – korytarze powietrzne i autostrady - odwodzą nas od krajobrazu. Podważają nasz zmysł wzroku, słuchu, węchu, które potrzebują czasu, aby zanurzyć się w zewnętrzności. Esemesy i emaile na śmietnik usunęły sztukę epistolarną. To prawda, są szybsze, ale o wiele uboższe, obliczone jedynie na cel. Zważmy ile tracimy nie wysyłając listu; no właśnie tracimy zewnętrzność: drogę na pocztę, ludzi na poczcie, dobre lub złe humory pań w okienku. Dla ludzi starych i samotnych pojawienie się listonosza w domu jest świętem. Te wszystkie wynalazki oddalają od siebie ludzi, wyręczają ich wyobraźnię i inteligencję, wysiłek umysłowy, dezintegrują wspólnotę na poziomie najbardziej podstawowym, czyli rodzinnym - wspólny stół, kuchnię, gry i zabawy towarzyskie, czytanie książek, nie mówiąc już o czymś takim jak inspirująca rozmowa. Cywilizacja techniczna oferuje nam gotowe produkty - wszystko na tacy, nic tylko tyć, co już jest problemem Amerykanów. Z drugiej strony zewnętrzność się rozrasta, choćby przez obrazy kosmosu i podróże w nim. Co mi jednak po lodowatym, nieludzkim kosmosie? Maria Dąbrowska napisała zabawnie w swoich „Dziennikach”, że tyle rzeczy jest jeszcze do uporządkowania na ziemi, a pchamy się w kosmos. Inna rzecz, że te podróże to odwieczny pociąg ludzkości do przygody z nieznanym, pragnienie niemożliwego, mitu Odysa, Guliwera, Nemo, Kolumba, Don Kichota. Umarła cywilizacja piechura, wędrowca przez świat. W końcu po co człowiek ma nogi? Więc te nogi są chyba najbardziej ludzką miarą poznawania zewnętrzności. Ta potrzebuje uwagi, potem namysłu, wreszcie zapisania. Chyba jeszcze w poetach jest najwięcej czułości dla zewnętrzności, w samotnych żeglarzach, w górskich, nizinnych i leśnych piechurach. Niewiele wspólnego ma z tym nowoczesna turystyka zamykająca klienta w wypoczynkowych fabrykach lub ganiająca go przez miasta, muzea, galerie. Żyjemy w czasach bardzo dynamicznych, w których tak niewiele zależy od nas. Może to co mówię trąci jakąś pierwotną skamieliną. O tym punkcie widzenia wszak decyduje moje geograficzne położenie - Puszcza Piska, jeziora. Trochę inne tutaj stężenie czasu i przestrzeni, jak napisałem w którymś ze swoich wierszy.
KL: Jaka poezja współczesna ma współudział w zbrodni kurczenia się zewnętrzności - jest jak jedna z łusek lewiatana, który pożarł puszczę i wypił jezioro? (WK, „O czwartej piętnaście przyszło do mnie miasto”, PRZEPŁYW CIENI, Iskry 2004).l
W.K.: Filozofia ponowoczesna zrewidowała dotychczasowe sądy o rzeczywistości danej raz na zawsze, którą artysta usiłuje objąć jak Miłosz nie objętą ziemię. Podważyła koncepcję sztuki mimetycznej, gdyż nie ma już natury „od zewnątrz”, którą da się mniej lub bardziej naśladować. Auden pisze, że prawdziwi ludzie czynu, zmieniający dzisiejszy świat, to nie politycy, mężowie stanu, ale naukowcy. Ich czyny są mało spektakularne, bo odbywają się w zamkniętych laboratoriach. Nie są też wymowne, ponieważ związane z przedmiotami, a nie z istotami ludzkimi. Auden „w towarzystwie uczonych czuł się jak obskurny wikary, który przez pomyłkę wszedł do salonu pełnego książąt”. Ponowoczesny pogląd na świat zmienia powołanie artysty w tradycyjnym rozumieniu tego słowa, bo straciliśmy wiarę w wiecznotrwałość świata fizycznego, w realność zjawisk zmysłowych oraz jakąś normę natury ludzkiej. Dlatego też poeci ponowoczesności wszystko poddają w wątpienie, według nich wszystko jest do podważenia i zanegowania. Elementy rzeczywistości podlegające ustawicznym zmianom są zaledwie surowcem, który należy przekształcić w rzeczywistość dzieła sztuki lub konstrukcję wiersza. Taka poezja pojęcie zewnętrzności bierze w nawias lub opatruje w cudzysłów. Cytat, który Pani przytacza jest metaforą, ale i konkretnym obrazem, który można czytać jako lęk przed dynamiką zmian, która powoli wkracza i w mój „statyczny” krajobraz.
KL: Pan, poeta zewnętrzności, np. natury, mówi prowokacyjnie, że jedyną rzeczywistością dla niego jest wiersz. Czy nie dzieje się tak, iż postrzeganie poety jest surrealne, spoza logiki i doświadczenia, a forma wiersza stanowi tęsknotę za relacją z obiektywną rzeczywistością. Taka metafizyka a rebours.
W.K.: Pytanie zasadne, acz trudne, bo dotyczy procesu tworzenia. Otaczający świat, przez długi czas był moim tworzywem - jego konkretność, namacalność, ale także znaki, poprzez które odsyłał mnie ku przeszłości i przyszłości. Miłosz powiedział, że poezja to nieustająca pogoń za rzeczywistością, czyli za prawdą. Po pewnym czasie stwierdziłem jednak, że przestaje mi to wystarczać, że już dość wyeksploatowałem fragment świata dany mi od losu. Zaczął mnie nudzić, a nawet denerwować. W mniej znanym wierszu Gałczyński pisze: świat jest głupi, głupi / i że ten księżyc złoty / podobny jest do dupy. Postanowiłem przełamać siebie, swój wiersz-gniazdo, który uwiłem i do którego przyzwyczaiłem czytelnika i siebie. Nie sposób było iść już tą drogą, gdyż powielałbym Kassa. Gniazdo to zaczęło mnie uwierać jak ciasny gorset. Powiedziałem sobie, że moje sny, przeczucia, wizje, to też rzeczywistość i może w niej odnajdę swój własny, odrębny głos, swój poetycki idiom. Bo przecież każdy z poetów kiedy zaczyna pisać, nawet jeżeli tego sobie nie uświadamia, terminuje u innych wielkich, podgląda terytoria mistrzów. Z przekory zacząłem wchodzić w szkodę poetykom przyjętym, zadomowionym, wykrystalizowanym i zapędzać się w rejony zapomniane, nie tak intensywnie uprawiane. Jest w tym jakaś logika, bo na opisach zewnętrzności udoskonaliłem sobie klasyczny, poetycki warsztat. Zdanie, że jedyną rzeczywistością jest wiersz, ma w sobie dozę prowokacji albo lżej – kokieterii. Poezja staje po stronie prawdy. Świat jest przeciwko niej. Poeta ma zadanie dopaść rzeczywistość w jej zwyczajnej odświętności, promiennym ceremoniale, a potem zapisać. Otwarty jest na epifanię w tym całym ludzkim rozmemłaniu. Poezja w dużej mierze jest podciąganiem ludzkiej rodziny ku wyższym formom organizacji duchowej, choćby przez sam język, bo przenośnia - jak sama nazwa wskazuje - coś przenosi. To niemożliwe jednak, aby żyć taką duchowością. Dlatego też prawdziwa poezja powstaje dość rzadko, na szczęście. Wiersz bywa jedyną rzeczywistością w chwili kiedy zostanie poczęty, gdy ujawnia się przez poetę. Jeżeli jest naprawdę udany, tzn. załatwia jakąś ważną sprawę między jego autorem a światem lub Bogiem, wówczas poeta odczuwa ekstatyczną radość. Ekstatyczna radość jako jedyna rzeczywistość. Chyba to miałem na myśli.
KL: Czy słowa T.S. Eliota: Rodzaj ludzki nie może znieść zbyt wiele rzeczywistości, mogłyby być też mottem naszego pokolenia?
W.K.: Te słowa mogą być mottem całego rodzaju ludzkiego, na co zresztą wskazuje Elliot. Zbyt wiele rzeczywistości znaczy tyle, co zbyt wiele prawdy. Rzeczywistość prawdy nikomu z nas nie jest dostępna, zaledwie ją obmacujemy, ale i to nie jest pewne. Jaka jest twarz prawdy? Myślę, że straszliwa, potworna, nie do udźwignięcia przez nasze zmysły. Bohater filmu „Żółty szalik”, alkoholik, którego fantastycznie zagrał Janusz Gajos w pewnym momencie stwierdza: - patrzeć na świat trzeźwym okiem, mój ty Boże. Dążymy do prawdy, ale jej niemożliwość, paradoksalnie, zapewnia ludzkości trwanie. Balansowanie między mitem i prawdą zapewnia istnienie. Nie tyle chcemy przetrwać, co trwać. Trwanie uzewnętrznia się we wszelkich formach ludzkiej duchowości, ze sztuką, religią, i filozofią na czele. Triada ta podlega atrofii, co już dawno zauważył Wiktacy. Gdzie szukać ocalenia? Nie wiem. Chyba, że odnowimy w sobie wiarę, że rzeczywistość jest metafizyczna i tyle.
K.L.: W polskiej poezji dziś - są jakby dwie szkoły. Jedna post-różewiczowska – demaskująca, kognitywna, pozornie aliryczna, druga post-nowofalowa – klasycyzująca, ekstatyczna, łapczywie ocalająca mit. Co Pan sądzi o pokusie takiego podziału?
W.K.: Nie jestem krytykiem. Z podziałami należy obchodzić się ostrożnie, zwłaszcza jeśli chodzi o poezję. Dla krytyków i historyków literatury są one jednak pomocne – porządkują, systematyzują. To co obecnie ma miejsce na mapie literackiej kraju traktuję raczej intuicyjnie i jakakolwiek kategoryczność jest mi obca. Po prostu albo mi się coś podoba, albo nie. Proszę zauważyć, że młodzi poeci w tym kraju, są w komfortowej sytuacji. Co mam na myśli? Otóż wciąż żyją twórcy, którzy doświadczyli prawie całego XX wieku: Szymborska, Hartwig, Miłosz, Różewicz nadal piszą wspaniałe wiersze. To starzy, piękni poeci i na ile się da, należy ich podpatrywać, czerpać z tej łaski mądrości. W końcu z wiekiem każdy z młodych poetów, jeśli wytrwa na obranej przez siebie drodze, przekona się, że w życiu tak naprawdę liczy się kilka, w sumie bardzo prostych, prawd. Młodość to nieokiełznane mnożenie bytów. Starość to ich redukcja. Młodość ma ambicję uchwycenia bogactwa świata. Jak się później okazuje, niewiele z tego zostaje, bo te pomnażane poetyckie obrazy świata nie były oryginalne, tylko już dawno wypowiedziane przez innych i to lepiej.
Wciąż piszą poeci debiutujący jako formacja Nowej Fali. Dziś bardzo zindywidualizowani. Z jednej strony Barańczak, Zagajewski, z drugiej, Kornhauser, Karasek. Kilka ważnych tomików mają na koncie roczniki 60-te. Swoje poetyckie orczyki zarzucają roczniki 70-te. Tak więc ta czaso-przestrzeń poetów żyjących i piszących jest ogromna. Od radykalnych podziałów należy się jednak powstrzymać. Z drugiej strony życzyłbym sobie lepszej krytyki, powstania jakiejś obiektywnej, ale ostrej w selekcji, szkoły, która zmierzyłaby się z boomem wierszy w Polsce bo jest to jednak boom.
K.L.: Czy ta poezja, która w XXI wieku wyraźne odwołuje się do uczuć, nie jest aby hiperanachroniczna i czy z kolei nie odwoływanie się do uczuć jest zubożeniem lub wręcz zaprzeczeniem poezji?
W.K.: Spora część poezji najmłodszych roczników przejawia wstyd uczuć, wstyd wzruszenia. Formuła wstydu uczuć ma już prawie sto lat, na grunt polski zaszczepił ją Tadeusz Peiper. Dotyczyła ona intelektualnego stosunku do tworzywa literackiego. Jeśli chodzi o młodych poetów, na pewno wciąż działają na nich trucizny postbrulionowe. Formacja ta wzięła pod lupę takie słowa jak odpowiedzialność, sacrum, ojczyzna, patriotyzm, społeczeństwo, moralność, miłość etc. Powołała do życia całe szydercze instrumentarium i postawę nihilizmu poznawczego. Gdybyśmy dobrze się zastanowili to tematami poezji, od jej zarania, była miłość, śmierć, zło, dobro, Bóg, wieczność, przemijanie, czas, przestrzeń. Poeci przeklinali lub zaklinali, buntowali się przeciw rzeczywistości lub ją afirmowali; jak mówi Krzysztof Krasek – „byli kapłanami lub deprawatorami”. Rewolucjonistami lub konserwatystami. Najwięksi twórcy przechodzili przez każde z tych rozróżnień lub każde z nich było ich jednoczesnym żywiołem. Z tego napięcia, nie do zniesienia, bardzo wyczerpującego, powstawały najlepsze dzieła. Wracając do uczuć, wszystko zależy od formy. Nie sposób dzisiaj pisać językiem Mickiewicza, Asnyka, Tetmajera a nawet Skamandrytów. Tego typu próby to właśnie anachronizm, w najlepszym wypadku bezkrytyczna imitacja. Poeta to przede wszystkim dawca języka, człowiek, który ma pełną świadomość jego niewyczerpanej energii a jednocześnie ograniczeń, które stwarza. Najwspanialszą i krótką definicję poezji zaproponował Herbert – „to stare słowa użyte tak, aby przynosiły nowe znaczenia i sensy”. Kategoria „uczuciowości” w poezji skończyła się wraz z druga połową XIX wieku. Posiłkując się nią teraz popadamy w dyletantyzm i skazujemy się na śmieszność. W XX wieku poezja weszła na teren zarezerwowany dla filozofii i zyskała funkcję poznawczą. Uczucie w procesie poznawczym odgrywa z pewnością jakąś role, raczej jednak znikomą, dość mglistą. Za to na ludzkich uczuciach znakomicie dziś żeruje przemysł rozrywkowy pretendujący do miana, „artystycznego”. Ale droga od banalnej ekspresji do prawdziwej sztuki bywa zaiste bardzo długa.
K.L.: Czy ci poeci, którzy „wstydzą się” uczuć - mówią językiem intelektu lub super-marketów, przykładają palec do mechanicznego zła świata?
W.K.: Nie tyle wstyd uczuć jest tym co zasługuje na naganę. Wstyd uczuć może być po prostu nieśmiałością, albo też defektem. Przecież walka z taką „wyrwą” w sobie może być bardzo dramatyczna i przynosić wspaniałe wiersze. Na naganę przede wszystkim zasługuje jednowymiarowość poezji. Na przykład czytam tomik młodziutkiego poety złożony z trzydziestu sonetów. Niby wszystko jest na miejscu – obraz, metafora, wersyfikacja. Cóż z tego, jeżeli po trzech sonetach zaczynam ziewać. Mówię sobie: nudne. Nudne bo jednowymiarowe. Tymczasem co jak co, ale poezja nie może nudzić. Ta najkrótsza i najmniejsza forma sztuki powinna być czymś w rodzaju prądnicy. Doskonały wiersz jest antynudą. Młode pokolenie, trzeba mu to przyznać, ma nieźle opanowany warsztat, technikę wiersza. Niestety brak im doświadczenia. Jakby nie mieli siły na zmierzenie się z rzeczywistością, uaktywnienie w sobie tej cudownej energii uświadamiającej, że świat jest wielką przygodą, wyzwaniem dla prawdziwych odkrywców. Techniczna i komercyjno-konsumpcyjna jednowymiarowość wciąż ich atakuje. Próbują ją odpychać a jednocześnie kładzie się ona cieniem na ich twórczości. Ktoś powie, że ta powszechna fastfudyzacja kultury jest przeciwko poezji. Tak naprawdę nic nie jest przeciw poezji, bo to poezja zawsze była przeciw. „Sztuką jest żyć w złym świecie ... i śpiewać” – to z Gałczyńskiego.
K.L.: Jakich nauk udziela Panu „bliskość” Konstantego Ildefonsa Gałczyńskiego? Czy czas weryfikuje, a tym samym, nobilituje tą poezję, której wciąż zarzuca się sentymentalizm, a nawet grafomanię?
W.K.: Czas weryfikuje każdego poetę. Nawet po geniuszach pozostaje niewiele ponad dziesięć wierszy. Twórczość Gałczyńskiego wciąż ma swoich czytelników. Nie wymarło jeszcze pokolenie, które wychowało się na tej poezji. Jego złośliwy i przekorny humor w dusznych latach 50-tych i 60-tych był czymś ożywczym, nie z socjalistycznej, bynajmniej, bajki. Dla nich niechybnie Gałczyński ma wartość sentymentalną. Przybywają jednak nowi czytelnicy, zwłaszcza ci, którzy poszukują w poezji „uczuciowości”, o której Pani wspomniała. Dlatego też wydawcy wznawiający jego książki z pewnością nie dokładają do interesu. Natomiast wypadł on chyba z kanonu lektur czytelnika intelektualnego, wyrafinowanego, który szuka w poezji cięższego, poznawczego kalibru. Mimo to, Gałczyński należy do tych twórców, których poezja przebiła się przez granicę elitarności (tym poszczycić się dzisiaj może jedynie ks. Jan Twardowski, w jakimś sensie Miłosz). Co o tym zadecydowało? Właśnie, ten jego sentymentalny, trochę czułostkowy kramik pełen „liryki tkliwej dynamiki”, posypywany szczyptą humoru. Nie zapominajmy, że po jego wiersze liryczne często sięgają bardowie, natomiast po satyrę - autorzy programów rozrywkowo-kabaretowych. Gałczyński podrzędne gatunki literackie, pod swoim piórem, zamieniał w złoto, nadawał im rangę pierwszorzędną. Mam tu na myśli gatunki frywolne należące dotąd do kultury niskiej. Czyż nie to samo uczynił Mozart w przypadku dwóch swoich oper?
Co do nauk płynących z „bliskości” Gałczyńskiego, był to „tajemniczy kobold” jak napisał o nim Miłosz. Samoistny, odrębny. Wielu poetów nie da się naśladować. Po prostu stworzyli taką poetykę, której kontynuacja grozi osunięciem się w zwykłą grafomanię. Dotyczy to twórczości Gałczyńskiego, Białoszewskiego, trochę Różewicza. Odczuwam potrzebę instytucji Mistrza. Bo tak naprawdę, tylko przeszłość stwarza nas dla przyszłości. Fakt, że mieszkam i pracuję w Muzeum Gałczyńskiego w Praniu, ma w tym przypadku znaczenie. Jeżeli mówię o Mistrzu, to mam jednak na myśli twórcę żywego, który gdy zobaczy, że piszę „pod niego”, skarci mnie i wyrzuci na zbity pysk. Umarli mistrzowie? Tych możemy tylko podziwiać.
K.L.: Gałczyński napisał jakby profetycznie, że chce się „zdać na jakąś uczciwie płacącą Kassę” (KIG, „Listy z fiołkiem”) i po latach „spotyka” w Praniu Kassa, swojego niestrudzonego, entuzjastycznego plenipotenta, nie przypadkiem poetę.
W.K.: Może zacznę od początku. Otóż w tym roku ukazała się moja książeczka „Pęknięte struny pełni. Wokół Konstantego Ildefonsa Gałczyńskiego”. Wspólnie z redaktorem Zbigniewem Fałtynowiczem postanowiliśmy zamieścić na okładce fotografię Krzysztofa Jakuba Pęczalskiego, która w tle przedstawia ścianę leśniczówki Pranie porośniętą dzikim winem, na pierwszym planie natomiast dorodny łeb słonecznika, który się w nią wpatruje. Tuż przed składem książki podczytywałem sobie „Listy z fiołkiem”, gdzie ku mojemu rozbawieniu, ale i zdziwieniu, znalazłem taką oto cytatę: - „Te malwy, ostróżki, astry i słoneczniki skazane na absolutną zagładę! Ja też jestem słonecznikiem i jak umrę, właśnie chciałbym się odrodzić jako słonecznik, wiecznie zwrócony swoją złocista buzią w stronę jakiejś uczciwie płacącej Kassy.” Postanowiłem ustęp ten dać jako motto do mojej książeczki. Czyż mógłbym sobie życzyć lepszego komentarza do okładki? Lepszego komentarza do nazwiska autora, który najął się na strażnika Prania i który nazywa siebie pastuchem zielonych gęsi?
W okresie powojennym Gałczyńskim się
nie przelewało. Poeta utrzymywał rodzinę wyłącznie z pisania. W
swoich utworach satyrycznych Kasę, to okienko przed którym
ustawiał się ogonek, traktował żartobliwie, ale i nabożnie. Nie
dziwota, że słowo to pisał z dużej litery. Ale dlaczego akurat, w
przytoczonym fragmencie przez dwa „es”? Jakiż dajmonion
mu je podyktował ? A może to zwykły błąd korektorski lub chochlik
drukarski? W każdym razie moje nazwisko, w takim a nie innym
kontekście, pojawiło się w „Listach z fiołkiem”. Czuję
się wywołany! A mit niech wędruje sobie przez świat. Czy Pani wie, że
w prańskim muzeum poety pracuje od dwudziestu lat osoba, która
nosi nazwisko Bączyński? Z pewnością pan ten – przewodnik i
zarazem księgowy – ma prawo czuć się wywołanym. Oto przykład,
jak fikcja literacka wciela się w życie, powołując rzeczywiste
figury. Figury losu.
Źródło - www.it.mragowo.pl