Historia paryska

Pewien ojciec synkowi małemu
Miasto Paryż rysował na stole
(J. Tuwim, Gawęda rymowana o ojcu
i synu, o dwóch miastach i starej piosence”)

           Ta historia ma wiele początków. Zaczyna się od albumu1 z dedykacją: „Jankowi z uściskiem zacnej prawicy – na pamiątkę kresu pielgrzymstwa do rodzinnej Itaki. L.F. 4. X. 1974”.
Janek to mój ojciec, romanista, którego nie było kilka lat w Polsce i który nie nauczył mnie francuskiego. Jednak jakoś pokrętnie zainspirował tym trudnym językiem i Paryżem, też niełatwym jak się okazało, który on sam zobaczył po raz pierwszy w roku 1959, kiedy jeszcze nie rozróżniałam nawet polskiego akcentu mamy od kresowego akcentu babci, Rozalii. Kilkanaście lat później, z przekory, byłam gotowa na wszystko. Nienawiść i fascynację.
W domu większość książek była w języku francuskim, co policzyłam w irytacji i w poszukiwaniu nowych lektur dla siebie, nastolatki. Racine, Mauriac, Zola, Flaubert, Hugo, Gide, Baudelaire, Rimbaud, Verlaine, Apollinaire, Eluard i setki innych książek, ale jakby najczęściej te same nazwiska Francuzów wciąż natrętnie napierające na zmysły. W pięknych, twardych okładkach, ale niestety wszyscy oni (kultowi pisarze jak się później okazało) w oryginale, czyli po francusku. No i słowniki o zmysłowo brzmiących tytułach: Larousse, Dictionare Etymologique, Bescherelle. Uwielbiałam i nie znosiłam dźwięków, za którymi kryły się niezrozumiałe słowa. Mój ojciec wykwintnie je wymawiał. Niestety dla mnie, niewtajemniczonej w obcy świat francuszczyzny, której większość wyrazów kończyła się sylabą z płaskim „e” jak dźwięk dezaprobaty „eee!”, te książki były bezużyteczne.
Jedynie album o Paryżu był czytelny. Czytałam jego fotografie w języku obrazów, wspólnym dla wszystkich na całej tej Wieży Babel, jak mawiał ksiądz F. na lekcji religii, mając na myśli cały świat. Niedługo potem odkryłam, że miniaturowe podpisy pod zdjęciami są po polsku i że to jest Paryż Szopena, Norwida, Krasińskiego, Moniuszki, Kraszewskiego, Tetmajera, Zapolskiej, Staffa, Boya, Szymanowskiego, Gałczyńskiego, Tuwima, Jasnorzewskiej-Pawlikowskiej, Prusa i innych osób, których nazwiska, tym razem, były mi znane skądinąd i ze szkoły.
I choć ten świat na początku był czarno-biały, z czasem nabierał kolorów i świateł i stawał się coraz bardziej interesujący w swojej przystępnej nieosiągalności. Zwłaszcza tam, gdzie sięgał nieba jak Sainte-Chapelle Ludwika IX, katedra Notre Dame lub dumna i samotna wieża Saint-Jacques. Nieba dotykała też Wieża Eiffela, a na jednej fotografii, chimery z podniebnej wieży Notre Dame patrzyły „w dół na Paryż, groźnie jak na zbrodnię”2. Pociągała mnie ta „zbrodnia”, jej harmonijny chaos i dreszcz obcości. Tam postacie na pomnikach miały święte twarze, a żywi ludzie spacerowali trotuarami sprężyście, ufnie, powoli, nie obnosząc się zbytnio ze swoją cywilizowaną grzesznością i jakąś nonszalancją w stylu. Przechadzali się wzdłuż domów, bram i kościołów z fasadami misternie rzeźbionymi w kamieniu. Przechodzili przez stary Pont Neuf, malowali obrazy na Place du Tertre, nieśli długie bagietki z targu Saint-Medart, potem siedzieli do zmroku pod parasolami kawiarni de la Paix, hotelu Grand lub bez ceregieli przytulali się i całowali w Ogrodzie Luksemburskim albo na ławce nad brzegiem Sekwany.
Ciekawe czy mój dwudziestoośmioletni ojciec też przycupnął na tej ławce nad Sekwaną w słoneczne niedzielne przedpołudnie? Wyobrażam sobie jak tam siedzi i patrzy w nurt sinej wody. Potem duma przy moście Alexandre III i wrzuca kataryniarzowi do kapelusza pół franka. Łazi ulicami bez celu i przypadkiem skręca w ulicę Suger w Dzielnicy Łacińskiej, gdzie domy mają stare, rozklekotane drewniane okiennice. Przechodzi obok stacji metra na Placu Saint-Andre-des-Arts. Potem kluczy zakamarkami starej obskurnej ulicy Canettes, w okolicy bulwaru Saint Germain i Odeonu, gdzie kiedyś w hoteliku o tej samej nazwie mieszkali bohaterowie Cyganerii, Rudolf i Mimi. Pije kawę w bistro na ulicy Saint-Merri kontemplując przepastne bramy, które właśnie minął jak czarne dziury kosmiczne. Idzie ulicą Volta, gdzie stoi najstarszy dom w Paryżu i z mapą w ręku odnajduje des Degres, najkrótszą uliczkę miasta, która jest tylko piętnastoma kamiennymi schodkami. Wchodzi do najbliższej stacji metra. Wysiada w okolicy cmentarza Pere-Lachaise. Maszeruje szybko bulwarem, łapie światło słoneczne, którego jak powietrza brakowało mu w podziemiach. Skręca i przysiada w parku de Bellville żeby odsapnąć. Rusza dalej i w ciasnym pasażu Julien-Lacroix, w jakimś atawistycznym odruchu przed, Bogu ducha winnymi, kloszardami, ucieka do metra. Wysiada na dworcu Montparnasse. Przypadkiem trafia na cmentarz i ulicę Larochelle, z dachami o wielu kominach wśród pokręconych linii wysokiego napięcia, rozpiętych niechlujnie między drewnianymi słupami. Idzie dalej w kierunku Wieży Eiffla, jak każdy obcy w tym mieście. Po drodze je pieczone kasztany na Polu Marsowym z papierowej tubki zręcznie zwiniętej przez właściciela lokomotywki „La Belle Epoque”. Bardzo długi spacer prowadzi go na drugi brzeg Sekwany. Zapada wieczór. Omija gwarną kawiarnię „La Tonnelle”, dziś nieistniejącą już od pół wieku, na zapuszczonej wtedy brudem ulicy Francois Gerard. Wraca w kierunku serca Paryża, wzdłuż głównego krwiobiegu, gdzie płynie krew historii i „zbrodnia” wisi w powietrzu.
W Polsce umiera babcia Hermina, potem babcia Rozalia, po niej dziadek Kazimierz, w końcu dziadek Ignacy. Ojciec już nie wyjeżdża z Polski. Od tamtej pory czułam, że zawsze i wszędzie gdzieś nad kimś wisi jakaś zbrodnia albo zwykła śmierć, choćby nawet na oko wszystko pięknie, z gracją i unisono, unosiło się nad głową jak ona wtedy nad Paryżem.
           
                                                                początek

Drugi początek tej historii jest kolejną książką. Tym razem, z dedykacją dla mnie.
W maju roku 2007, czterdzieści jeden lat po swoim odkryciu Paryża w albumie ojca, wyjeżdżam do rzeczywistego, wydawać by się mogło, Paryża. Pretekstem jest paryski kurs kreatywnego pisania po angielsku.
- Po angielsku?
- Przecież wciąż nie znam francuskiego.
Ojciec ma 76 lat i już nie zna francuskiego, ani żadnego innego języka. Alzheimer zabija jego mózg systematycznie i metodycznie.
Jadę na zaproszenie amerykańskiej poetki, C.W. z L.A. w USA. Moim celem, „tym jednym i jedynym”, jak mówią Amerykanie, jest Paryż i tylko Paryż. I już pierwszego dnia, jak grom z jasnego nieba (czyżby błękit paryski?), przywaliła mnie myśl, że w czasie mojej pierwszej podróży do Paryża, wszystko, co nie było historią pewnej polskiej rodziny, nie stanie się Paryżem. Wszystko to: „wystawa powszechna, Louvre i Cluny, lasek Buloński i cmentarze, szkoły i szpitale, Sorbona i sale fechtunku, konserwatorium muzyczne, bydłobójnie, teatry, giełda, kolumna Lipcowa i wnętrza świątyń. Wszystkie te widoki, co tworzą chaos, który odpowiada chaosowi mojej duszy”3. Mam dziesięć dni i, o zgrozo, za mało czasu, aby jakoś ogarnąć tę zmianę planów emocjonalnych. Tę moją francuską rewolucję.
Na lotnisko przyjechał po mnie profesor, lat 83 i pół. Od tej pory będzie się nazywał Profesorem lub Moim Profesorem. Dystyngowany, niewylewny. Wysadził mnie w piętnastej dzielnicy z książką, którą wydano w Rzeszowie. Zerknęłam na tytuł.
- Czy przyjechałam do Paryża po to, żeby tu przeczytać książkę o Godowej, która pod Strzyżowem, który pod Rzeszowem4 - stawiam chwiejny znak zapytania.
Kiedy wyjaśniam Francuzom gdzie leży moje rodzinne miasto, mówię, że mniej więcej pod granicą polsko-ukraińską. Kiwają kurtuazyjnie głowami jakby potwierdzali swoje wątpliwe zainteresowanie tym krańcem świata. Pokazują mi Paryż jak Eskimosowi francuski śnieg, sami zadziwieni. Jak kiedyś marokański przewodnik turystyczny pokazywał nam swój kraj, onieśmielony (już drugiego dnia wspólnej podróży okazało się, że oto właśnie po raz pierwszy w życiu, Hassan wyrwał się z rodzinnej Casablanki).
„Na iluminowanych wieżach jak na fletach wyjętych z syringi księżyca przebierając światłami po otworach nocy gra Ville-Lumiere i śpiewa”5. Mam ekstatyczną minę, bo nie da się nie zobaczyć i nie usłyszeć piękna Paryża, ale równocześnie patrzę na przestrzał tego miasta. Wciąż myślę o godowskiej książce, którą noszę ze sobą jak węża w plecaku. Już wiem, że tam czai się niedokończona zbrodnia.
Czytam książkę w przytulnym pied-a-terre na Rue Vaugelais, mieszkanku, które odstąpiła mi L.T., pisarka amerykańska z dwoma perskimi kotami i dwoma francuskimi adresami. Czytam na cmentarzu Pere Lachaise, przy grobach Heloizy i Abelarda, Rossiniego, Szopena, Jima Morrisona, Moliera, Sarah Bernardt, Montanda i Simone Signoret. Przy Apollinairze i pięknej rudowłosej, przy Prouście i Balzacu. Docieram z książką tam, gdzie leży Edith Piaf. Czytam przede wszystkim w metrze od piętnastej do dziewiętnastej arrondissment, czyli od stacji Convention, gdzie wsiadam w zieloną dwunastkę, aż do Placu Pigalle, gdzie przesiadam się na granatową dwójkę i znów czytam aż do stacji Jaures. Po pięciu godzinach zajęć kreatywnego pisania z Amerykanami (z dnia na dzień potwierdzają się w postępie liniowym moje obawy, co do negatywnej odpowiedzi na pytanie, czy ktoś kiedyś kogoś nauczył kreatywnego pisania po angielsku na zajęciach Creative Writing, zwłaszcza w Paryżu), czytam w trasie powrotnej. Patrzę na ludzi, na ich twarze, dłonie, place u rąk, palce u nóg.
- Ależ ten majowy Paryż mokry i ciepły! Każdy ma przemoczone nogi, ale nikt nie kicha. Kobiety włożyły sandały na gołe stopy. A te stopy są w krople deszczu i wyglądają jak futurystyczne pantofle w przezroczyste groszki.
Patrzę na kolor skóry. Myślę o RNA. W roku 1961 Profesor ogłosił światu, że jest to dekoder, który potrafi odczytywać informacje zawarte w genach oraz uruchamiać produkcję białek.
- Czyli od niego, tego kwasu rybonukleinowego, co nie ma niczego wspólnego z żadną rybą, zależy, jacy jesteśmy, jak wyglądamy, na co chorujemy i w pewnym sensie, kiedy umrzemy?
W laboratorium na Uniwersytecie Rockefellera w Nowym Jorku, gdzie Profesor trafił na zaproszenie biochemika noblisty Fritza Lipmanna, osobiście wyjaśnił mechanizm informowania tworzących się białek o tym, jaka ma być struktura powstającego organizmu. No i zaraz potem został profesorem Sorbony. Bo powalił genetyczny świat na kolana, jak pisała prasa światowa, interpretując słowa nie byle kogo, bo samego profesora Francoisa Grosa o tym, że odkrycie Mojego Profesora zrewolucjonizowało całkowicie dziedzinę mechanizmu ekspresji genetycznej. Nagle wraca do mnie pytanie z dzieciństwa „Tato, dlaczego ludzie tak wyglądają jak wyglądają?”
- Czyli że można obliczyć, spisać w słupku, rozpisać we wzorze, rozrysować w podwójnym łańcuchu kwasu RN, dlaczego na przykład ta murzynka, która siedzi naprzeciwko mnie, jest tak niepodobna do mnie?
Im dłużej się jej przyglądam myślę, że ona jest jednak do mnie trochę podobna. A w każdym razie bardziej, niż ta druga pani po prawej, mimo że my obie, pani po prawej i ja, jesteśmy białe. Ale murzynka ma do moich podobne dłonie. Nie ja do jej, tylko ona do moich, bo jest młodsza, więc taka jest kolejność tej dalekiej dziedziczności.
- Nie dziedziczy się przecież po kimś, kto urodził się po nas. Chyba, że pałac lub długi. Na pewno nie wygląd czy temperament. Chociaż i tego nie można być pewnym od czasu Teorii Względności.
- Ona ma dłonie jak moja babka Rozalia.
Wychodzę z metra lekkim krokiem, rozmyślając o ludzkich palcach i trafiam na obławę mundurowych na, końcowej dla mnie, stacji Jaures. A było to krótko po objęciu prezydentury przez Sarkozy’ego, co podobno nie jest bez znaczenia, bo zawsze na początku każdej władzy nowy ład jest jakiś taki gruboskórny, a dopiero potem łagodnieje. A jeśli nie potrafi pójść w kierunku sublimacji kulturowej, starzeje się w oczach.
- Porządek musi być, bo latem tylu obcokrajowców się tu kręci. A ta kobieta socjalistka, Royale, nie poradziłaby sobie z poważnymi kłopotami – powiedział potem Profesor. Ale teraz wciąż jestem w podziemnej łapance.
- Bilet jest?
- Jest.
- A pomarańczowa karta (ze zdjęciem!) bezwzględnie personalna jest?
- Nie ma.
- To się należy 350 Euro lub zatrzymanie.
Dwie atrakcyjne policjantki, które o dziwo mówią świetnie po angielsku (na ogół Francuzi w metrze mówią tylko po francusku), są bardziej gorliwe od pozostałej męskiej pięcioosobowej (summa summarum jest to obława) zmiany policyjnych kontrolerów. Kobiety w twarzowych mundurach osaczają mnie angielskimi słowami (z francuskim akcentem; jakoś wtedy mniej zmysłowym niż sądziłam wcześniej) i linczują służbowym wzrokiem. Przypomina mi się, nie wiem czemu, że stąd blisko (pięć minut biegiem) do parku Des Buttes Chaumont, w którym surrealiści francuscy popełnili zbiorowe samobójstwo skacząc z mostu nazywanego, z tego i temu podobnych powodów, Mostem Samobójców.
Nie mam już 350 Euro, zaledwie 35 mi zostało w kieszeni, bo pojutrze wracam do Polski. Profesor powiedział potem, że we Francji paszport przy sobie trzeba mieć zawsze. Zwłaszcza, kiedy się jest obcym. No tak, niby powinnam o tym wiedzieć, ja Polka, dziecko kapitana Klosa i Czterech Pancernych, nie licząc psa. Oraz świadek naoczny stanu wojennego. Że paszport, że ausweis, że dowód tożsamości, że godzina policyjna. A jednak, maksymalnie rozluźniona naszą nową polską demokracją, nie noszę paszportu, ani karty kredytowej. Żeby nie zgubić.
- Poeta nie wie, nie pamięta, nie myśli, a powinien - upomina grzecznie Profesor.
Dzięki Bogu obeszło się bez wzywania Profesora na pomoc i ciągania go po paryskich komisariatach policji, bankach, płakania w jego rękaw. Całą historię zna, więc tylko z moich poszarpanych zdań. Pewnie w nią nie wierzy do końca.
Profesor od początku mówi do mnie per „poeta”. To powinno dowartościować poetę we mnie, bo poeta jest bardziej pojemnym słowem niż poetka. To jest miłe, zabawne, ale też zdradza przymrużenie oka i z góry przesądza o jego ambiwalentnym stosunku do tego, co poeta napisze o nim w niedalekiej przyszłości, czego teraz nie przewidujmy ani on, ani ja. Oboje jesteśmy par excellence bezinteresowni, z tą różnicą, że on płaci rachunek w restauracji Chez Clement, co jest dla mnie trochę krępujące, ale w końcu mieści się w protokole gościnności.
Za pół roku mój ojciec umrze na raka płuc. Półtora roku później, ku swojemu zaskoczeniu, piszę swoją własną paryską historię.
- Dlaczego „paryską” skoro o Godowej, która pod Strzyżowem, który pod Rzeszowem?
- A dlaczego nie?
Nazwy stają się mniej ważne. Liczby zaczynają się liczyć. Na przykład 1923. I to jest kolejny początek.
                            
                                                       kiejza znaczy obcy

Ojciec Profesora, jest nie tylko przystojny, mówią chłopak śląski w barach szeroki w dupie wąski, ale też enigmatyczny. Oczywiście nikt w Godowej nie wymawia słowa „enigmatyczny”, nawet ksiądz na mszy. Co innego w Strzyżowie. W Gimnazjum, nauczyciel matematyki i prac ręcznych A.Z., używa wielu nieznanych słów. Najbardziej jednak dają się zapamiętać te, z których potem powstają piękne, użyteczne przedmioty: sterowce, lampy Aladyna, butelki z listami do Robinsona Crusoe.
Od razu pomyślałam, że Profesor się wkurzy na ten początek. „Przystojny” jest słowem bardzo powierzchownym i niczego nie wnosi do tragedii, która wydarzyła się 63 lata wcześniej. A jednak w mojej wyobraźni, ojciec jest przystojny, jakim i Profesor jest po ojcu i zapewne kiedyś był jeszcze bardziej, ale teraz ma 83 lata i pół.
Ślązak w Godowej jest obcy. W każdej wsi jest choć jeden taki obcy przybysz z dalekich stron. Wystarczą ze trzy wiorsty w metryce, aby człowiek nie był swojakiem. A co dopiero taki Kiejza z Andrychowa, co mówi gwarą śląską. Żonę swoją, córkę gospodarza i geometry, zapoznaje Kiejza w Żyznowie, niedaleko Godowej, w województwie lwowskim, przy wycince lasu w roku 1923. Podobają się sobie nawzajem i nie ma czasu zastanawiać się czy obcy, czy nie.
- Każdy mężczyzna zanim się ożeni z kobietą jest jej obcy, a ona jest jemu obca.
Gdyby ojciec trzymał się zagrody, szybko przestałby być obcym, ale on jest człowiekiem przestrzeni, a nie ziemi. Nosi w sobie gen niepokoju poszukiwacza Homo Irrequietus. Teraz jeszcze nikt o tym nie wie i dopiero za 83 lata napisze te słowa J. N. w swojej pierwszej książce o rodzinie Profesora.6
Przyszły, ale niestety niedoszły, teść też był w Godowej na początku trochę obcy. Jeszcze przed pierwszą wojną światową wybudował kamienicę, jedyny murowany dom we wsi. Jako młody chłopiec, został zaangażowany do pracy przy budowie linii kolejowej na trasie Rzeszów-Jasło. To było pod zaborem austrowęgierskim i firma była austriacka, a chłopakowi trafił się austriacki szef geometra, który docenił jego zdolności i pomyślunek. Kiedy linia kolejowa została ukończona, Austriak zabrał ze sobą utalentowanego chłopaka do Wiednia. Za jakiś czas, młodzian wraca do Polski i zaczyna pracować jako geometra. Jest jedynym geometrą w okolicy z papierami, czyli z potwierdzonymi kwalifikacjami i doświadczeniem. Świetnie zarabia, żeni się i buduje kamienicę w Godowej. Moja historia właśnie teraz zaczyna się kręcić wokół tej kamienicy, w której za dwadzieścia osiem lat zatrzyma się czas.
Pierwsza wojna światowa miesza ludziom szyki w wielu zakątkach kuli ziemskiej. W początkowym etapie wojny, Rosjanom udało się zająć większą część Galicji. Docierają też do Godowej. Nikt już nie wie, w jakich okolicznościach historycznych to się stało. Może w roku 1914, kiedy charakter manewrowy Frontu Wschodniego przesunął wojska rosyjskie na Podkarpacie? Albo, w 1916, kiedy Rosja, zdruzgotana i rozjuszona klęską pod Gorlicami, angażując też pułki kozackie, ponownie zajmuje Wschodnią Galicję? W każdym razie, niby jeszcze carska, już wprowadzała swój „około rewolucyjny” styl. Pozbywała się wrogów i domniemanych wrogów nawet wśród cywilów, co było nie do pomyślenia w ówczesnym protokole wojennym.
Kapuś doniósł, że jest we wsi taki jeden, ni to Polak ni to obcy, co się z Austriakami zadawał. Ma kamienicę i Bóg wie, co jeszcze ma na sumieniu. Tego samego dnia, Rosjanie aresztują obcego. Udaje mu się zbiec; uciekając przeprawia się przez Stobnicę. Przeziębia się, choruje krótko i konspiracyjnie; umiera na zapalenie płuc w swojej kamienicy. Zakończenie wojny i upadek imperium rosyjskiego jest dla jego rodziny wątpliwym zadośćuczynieniem historii. Wdowa otwiera w kamienicy sklep towarów „mięszanych” i sama uprawia czternaście morgów ziemi ornej.
Osiem lat później, jego córka ma ze Ślązakiem pierworodnego syna (mojego Cicerone po Paryżu w maju 2007 roku), a dwa lata później córkę. Jej obcy nie mieszka w Godowej, tylko nadal „rembie” dalekie lasy i przeciera je w tartaku. Sezonowo pracuje też w elektrowni brata w Poroninie. Do rodziny przyjedzie przed wojną kilka razy.
Chciałam zapytać Profesora czy jego ojciec według wszelkiego prawdopodobieństwa mówił gwarą śląską czy, jako człowiek wykształcony i utalentowany, językiem literackim.
- A może mieszkając w Godowej, starał się mówić jak miejscowi, aby zapomnieli, że jest Kiejzą?
Nie zapytam, bo czuję, że wszystko, co powie poeta będzie nadużyciem wobec faktów, liczb, wzorów oraz dowodów naukowych, materialnych, klinicznych, a także empirycznych aspektów dowodów matematycznych, rozumowania analitycznego, dedukcyjnego i Bóg nie wie, jakiego; tego szkiełka i oka, przez które Profesor patrzy od dnia drugiego stycznia, kiedy tylko przyszedł na świat (ja przypadkiem urodziłam następnego dnia, według kalendarza juliańskiego, ale trzydzieści trzy lata później był chyba nieco inny układ planet. Oczywiście nigdy nie poruszę tematu astrologii ani numerologii w obecności naukowca z Sorbony). Jednak brnę dalej, bo pokusa utrwalania liter i liczb jest silniejsza od poprawności towarzyskiej.
Nie ma miejsca i czasu na sentymenty. Dzień, w którym ojciec odwiedza dom w Galicji jest rodzinnym świętem (po dziś dzień tu się mówi „Galicja”, choćby z przywiązania do pięknej nazwy). Przywozi żonie korale, a dzieciom bombony. Gospodynie nie żałują kur ani jaj. Pieką chleby w piecu. Ubijają masło. Mężczyzna nie bawi w domu długo. Wraca do swoich prac, a żona z matką i służącą, gospodarują same, lepiej niż niejeden gospodarz we wsi.
- Od kamieniczników, tradycyjnie, nie ma z kim chodzić na wódkę do karczmy – użalają się sąsiedzi.
Kiejza nie zaprzyjaźni się z ziemią orną. W roku 1930, sprzedaje dziesięć morgów w Godowej Górnej i zakłada fabrykę klisz fotograficznych FOTOS. Nie trzeba inwestować w płytki szklane, ani martwić się ich składowaniem. Wyparła je błona celuloidowa, równie skuteczny materiał światłoczuły. Błonę można zwijać w rolkę, co nie zajmuje dużo miejsca. Syn uczy się szybko. Wie, co to celuloza, negatyw, diapozytyw, celuloid. I już nie mówi się „błona celuloidowa”, tylko „klisza fotograficzna”, upomina ojciec.
- Kompletny dziwak ten Ślązak! Toż to grzech, pozbywać się ojcowizny i fanaberie wyczyniać – mówią ludzie.
Niedługo, po czarnym czwartku na giełdzie światowej, w roku 1929, ojciec bankrutuje. Sprzedaje fabrykę z dużymi stratami i rodzina musi spieniężyć resztę ziemi ornej w Godowej Dolnej. Zacierają ręce ci, co mienią się dobrymi chrześcijanami. Spełniły się ich modlitwy do Pana Boga, aby pokarało grzeszników, którzy wystawiają na szwank rodzinę, jej pot, krew i łzy. Ludzie wiary są solą i światłem tej ziemi. Niektórzy z nich wierzą, że są też niebem, czyśćcem i sądem ostatecznym.
Ojciec wraca do pracy w lesie. Kiedy syn chodzi do strzyżowskiej Ochronki, a potem do szkoły powszechnej, ma wiele pytań do ojca, na które sam sobie odpowiada.
- Czy kryształem wapnia można zadrapać szkło?
- Nie da rady.
- A rubinem?
- Chyba tak.
- Ile waży centymetr sześcienny wody?
- Ach, to proste.
- A ile waży cała ludzkość?
- Trza policzyć.
Kiedy ojciec przyjeżdża na święta Bożego Narodzenia i na Wielkanoc, syn powtarza pytania w tej samej kolejności. Matka posyła chłopaka do Prywatnego Gimnazjum i Liceum Koedukacyjnego w Strzyżowie.
Syn nie bawi się już w udawanie ojca. Trudne pytania zadaje A.Z., nauczycielowi prac ręcznych i matematyki, późniejszemu profesorowi Politechniki Gliwickiej. Co dzień, po szkole, chodzi do jego pracowni drewna, żelaza i szkła. A.Z. przeprowadza tam różne eksperymenty naukowe, bo jest najmądrzejszym człowiekiem w okolicy. Nawet mądrzejszym niż tato. Mówi jak filozof, że są pytania, które potrzebują wiele czasu i światła, aby doszły do swoich odpowiedzi. A.Z.  był nietuzinkową postacią przedwojennego Strzyżowa. Oprócz niego, było w mieście jeszcze kilku dawnych profesorów lwowskich. Niewygodni politycznie wyjeżdżali ze Lwowa na prowincję Polski. To w końcu tak blisko. Pociąg na trasie Lwów - Rzeszów jedzie około dwie godziny. Potem jeszcze godzinka do Strzyżowa. Trudno to sobie wyobrazić po siedemdziesięciu trzech latach komuś, komu te dwie godziny wydłużą się do dziesięciu, bez dostępu do WC, a inercja celników polskich będzie równa tylko inercji celników ukraińskich, a może nawet ją przewyższy.

                                                        
                                                     II wojna światowa

Wybucha wojna i ojciec zamieszkuje wreszcie z rodziną. Synowi, którego po ojcu nazywają we wsi Kiejzakiem, wojna wyda się najpierw manną z nieba. Dzięki wojnie tato, choć z dziwnym śląskim akcentem, trochę jakby mówił po niemiecku, odpowiada na pytania i jego odpowiedzi są tak interesujące, że syn nie przestaje pytać, aż im się oczy kleją i obaj zasypiają nad stołem. Ojciec przywiózł ze sobą maszynę do pisania. Pozwala synowi na niej pisać, ale w tajemnicy przed ludźmi.
- Bo to jest groźne.
Za cztery lata okaże się, że śmiertelnie groźne. Powiedzmy, że maszyna jest marki Orga. Nie zapytam Profesora o markę maszyny. Na razie wcale mu nie powiem, że piszę o nim i o tragicznej w skutkach obecności maszyny do pisania. Bo jak się ma takie moje pisanie a la prima, ten obraz powstający za pomocą niewielu chaotycznych kresek, do tysięcy, milionów, prób laboratoryjnych w Instytucie Genetyki na Sorbonie, które doprowadzają w roku 1961 do opracowania modelu operonu regulacji aktywności genu? W instytucie, któremu Profesor da imię przyjaciela, biologa, laureata Nagrody Nobla, Jacquesa Monoda i po nim będzie tam szefem aż do emerytury. Muszę więc sobie wyobrazić, że ojciec przywiózł ze Śląska maszynę do pisania marki Orga. Lub Meteor, jak ta dzielna maszyna, która już niedługo będzie drukowała podziemną prasę dla Powstania Warszawskiego.
Powietrze coraz dotkliwiej pachnie wojną i nudą. Ojciec pokątnie handluje tytoniem. Nie przeczuwa, że kiedyś dla syna, w innym czasie i w innej przestrzeni, tytoń (Nicotiana tabacum) odporny na środki chwastobójcze zwane herbicydami, stanie się robotą naukową. Ale teraz nie zna jeszcze słów transgeneza i klonowanie, a tytoń jest towarem takim samym jak wódka i mięso, po który ojciec musi jechać do Krakowa i przeżyć. Przeżyć żeby wrócić i sprzedać go w Strzyżowie, aby rodzina przeżyła wojnę.
Przyroda była wtedy choleryczna. Bardzo mroźne zimy, upalne lata, przejrzyste podkarpackie rzeki płynące meandrycznie w dole. Spienione i gniewne w ziemistym korycie, po letniej burzy. Było mnóstwo ryb w rzece. Szczupaki pojawiały się wiosną po roztopach, kiedy rzeka prawie równała się z brzegiem. Zdarzały się powodzie. Najciekawszy był moment, kiedy woda tworzyła menisk wypukły jak w gigantycznym naczyniu. Tylko patrzeć czy się wyleje, czy wklęśnie. W mętnej wodzie ryby miały tarło.
- Syyyynek! Gdzie ty łazisz? Jeszcze cię szwaby uszwabią.
- Łowiłem rybę w Stobnicy, ale mi uciekła. Ojciec, co to są rybosomy?
- Nie wiem. Może to sum zwykłe sumy?
Widzę jak Profesor się czerwieni ze złości na to moje dyletanctwo. Gdzie Rzym, a gdzie Krym? Co prawda zaskoczyłam go kiedyś, że dziwnym trafem, wiem o nadmiarze jednego chromosomu w dwudziestej pierwszej parze chromosomowej w przypadku choroby Downa. Zapamiętałam to w Lublinie, w roku 1977, bo akurat kolega z medycyny powtarzał na głos materiał do kolokwium. Mniej więcej w tym czasie, Borg i jego współpracownicy otrzymali pierwszą cząsteczkę zrekombinowanego DNA. Ale kolega jeszcze o tym nie słyszał. Czepił się tego matołectwa i zadręczał mnie nieszczęsnymi faktami z genetyki. Od lat mi się to przypomina, kiedy tylko widzę na ulicy dziecko z chorobą Downa. Myślę o tej dwudziestej pierwszej parze jak o anty-oczku w grze w karty. A scenka wędkarska to moja mała lingwistyczna prowokacja.
- Czy już wtedy, przed wojną, mój bohater mógł usłyszeć wyraz „rybosomy”?
Sprawdzam w Internecie. W roku 1866 Mendel ogłasza podstawowe prawa genetyki. W 1869 Mieschner wyodrębnia kwasy nukleinowe ze spermy łososia.
- A jednak ryba? - J
W 1901 powstaje teoria mutacji. W 1909 Johansen w Cambridge wprowadza termin gen. W 1928 Griffith dowodzi, że cechy dziedziczne zapisane są w DNA. A w 1936, mniej więcej wtedy, kiedy Mój Profesor, przyszły genetyk, pracuje w drewnie i szkle w pracowni A.Z., Casperson ustala, że DNA jest składnikiem chromosomów.
- Czyli że Profesor nie mógł słyszeć wtedy, ani w Godowej ani w Strzyżowie, wyrazu „rybosomy” i na nic tu moje odwracanie czasu.
Ojciec posyła dzieci na tajne nauczanie do Hajdukówki. Ojciec z matką rozmawiają o biedzie. Czasem się z biedy kłócą. Rozmawiają też o polityce. O tym, że konspiracja nie dla nich i że najważniejsza jest organiczna robota i czas. Że sanacja niedobra, że Piłsudski się myli i że jakaś armia podziemna działa w okolicy. Syn pyta czy to dobrze czy źle.
- Na pewno dobrze jest pracować, a nie liczyć na cud.
Nie wiadomo czy ludzie bardziej boją się wywózki do Trzeciej Rzeszy czy śmierci głodowej. Syn jest już prawie dorosły. Przyjmują go do pracy w hitlerowskiej firmie budującej nadziemny schron tunelowy w starym austriackim przekopie w Żarnowskiej Górze, w Strzyżowie. Piętnaście kilometrów dalej inni budują, może nawet ważniejszy, schron Stępina-Cieszyna, wlot-wylot, w ramach tego samego kompleksu Anlage Sud. W sierpniu 1941 roku przyjedzie tym doskonale zamaskowanym tunelem, w swoim komfortowym pociągu sztabowym, sam Hitler w towarzystwie Mussoliniego.
Christa S., sekretarka Hitlera, jest zachwycona podbeskidzkim pejzażem. Bardzo chciałaby zostać tu dłużej, aby nabrać rumieńców. I szefowi by się to też przydało, bo jest śmiertelnie zapracowany. Harmonia tutejszych widoków sprawia, że to wymarzone miejsce na odpoczynek od ciężkiej pracy wojennej.
Pewnego dnia, w Rzeszowie, gdzie nasz bohater ma u Niemców kolejne zatrudnienie, dzięki biegłej znajomości niemieckiego, rozpoznaje wśród więźniów J.N., kolegę z gimnazjum, i przesuwa go, razem z innymi wcielonymi do Baudienstu, o trzy metry do sąsiedniej kolejki. Trzy metry w linii prostej na rzeszowskim rynku w roku 1942 wystarczyło, żeby nie pojechać na Wschód i przeżyć wojnę (trzy metry to dziś dziewięć miliardowych części sekundy, według Międzynarodowego Biura Miar w Sevres pod Paryżem). Tym samym, uwolni się jeden z impulsów, który 64 lata później doprowadzi do napisania „mojej paryskiej książki”, jako zadośćuczynienia za ocalone życie.7
Ojciec już nie zajmuje się handlem. Przyucza się garbowania skór cielęcych i kozich. Czego, jak czego, ale skór Niemcy zawsze potrzebują. Zapala się do tego tak, jak kiedyś do klisz fotograficznych. Mieszanie odczynników staje się jego pasją. Nowa pracownia ojca zastępuje synowi szkolną pracownię A.Z. Znów jest odkrywcą, a nawet alchemikiem. Myje skórę, robi podkład z mleczka kauczukowego, czasem dodaje do farby parę kropel oleju tureckiego, lub acetonu. Lub jedną kroplę rycyny.
Okazuje się, że przed strażnikami wojennego porządku nie da się niczego ukryć, choćby małej domowej manufaktury, nawet we wsi na końcu świata. Garbowanie skór, wciągnęli biurokraci Führera na bardzo długą listę przestępstw kryminalnych. Niemieccy żandarmi wpadają na trop nielegalnego geszeftu w Godowej. Nie zabijają garbarza i jego rodziny, nie wywożą; w zamian goszczą się bez skrępowania w godowskiej kamienicy. Przywożą skóry skonfiskowane Polakom przyłapanym na nielegalnym uboju bydła. Farbują też swoje stare obuwie żeby wyglądało wie ganz neue. Za usługi, na ogół, nic nie płacą. Sąsiedzi widzą i słyszą hitlerowców przesiadujących w kamienicy jak w karczmie i jak każdy tam „szwargota po szwabsku”.

                                                                 sen jaki

Po dziesięciu dniach, wydaje mi się, że skończyłam z godowską historią i zostawiam ją w Paryżu. Jednak po powrocie do domu uświadamiam sobie, że moja paryska zbrodnia nie daje się porzucić, szelma. Zawisa nad okolicą jak chmura. Czasem udaje mgłę lub ranną zorzę. Jest jasna w pogodny dzień, ciemna w niepogodę, karminowa o świcie, o zmroku w kolorze Magenta, podszyta flamingowym różem. Odruchowo wyglądam jej przez okno.
Docieram do kolejnych, pieczołowicie zebranych, suchych faktów w następnych książkach J. N. Jeszcze nie znam najnowszych badań IPN, które przeczytam w roku 2009, kiedy postać Profesora już się pocznie i rozwinie na twardym dysku mojego komputera. Ta historia wilgotnieje w swoim kolejnym początku. Powoli uświadamiam sobie, że wkraczam na grząski grunt spraw akowskich, zazębiających się z wojenną i powojenną martyrologią, a także sprawami ubeckimi. A te nadal żyją tu swoim dziedzictwem esbeckim i stosunkowo nową, publiczną pasją odtajniania agentów komunistycznych.
Nocą, szóstego maja 1944 roku, ktoś wysadza ładunkiem wybuchowym drzwi w kamienicy Kiejzy, wchodzi do środka, plądruje dom i kradnie maszynę do pisania. Ktoś to dwaj ucharakteryzowani mężczyźni. Ojciec rozróżnia twarze, mimo doprawionych sztucznych wąsów. Córka leży w łóżku zemdlona jak kura w katatonii lub poczwarka motyla po pseudorefrakcji, nieatrakcyjna dla drapieżcy. Kiedy napastnicy wychodzą, wstaje niczym z martwych i wygląda przez okno. Widzi w ciemności kilkanaście ludzkich sylwetek. Słyszy cichą rozmowę. Tit-tak, tit-tak, tit-tak? tjuku-tjuku-tjuku? kudi-kudi-kudi? kusi-kusi-kusi? już czas–już czas-już czas? Nagle głośniejsze ostrzeżenie łit-karr! łit-karr! łit-karr! I zgrzytanie dżżżżżżż! dż-dż-dż-dżżżżż! trrrrrrrr! Potem przekomarzanie ach-ciach, ach -ciach, ach-ciach? ciach-ciach-ciach-ciach! to ty-to ty-to ty? W końcu wypominanie tak-tak-tak-tak! tacy-tacy-tacy? tacyt-tacyt-tacyt! Otwiera okno i wtedy niepojęta mowa milknie. Tak jakby ten głos należał do czasu i przestrzeni wewnątrz domu, a to, co za oknem było czasem innego świata. Może to wrażenie na skutek szoku? Rzeczywiście o mało nie umarła wyobrażając sobie, co się dzieje za drzwiami, które stały się murami Jerycha (gdzieś o tym słyszała, chyba na mszy w kościele) pękającymi nagle z łoskotem, żeby odsłonić ziemską czeluść jak próżnię.
Tej nocy cała rodzina, służąca i najbliżsi sąsiedzi czuwają razem w kuchni. Nikt nie może zasnąć. No i drzwi zewnętrznych już nie ma, bo rozsadził je granat. Dziewczyna opowiada swoją historię. Śpiewa ją jak ptak.
- Tit-tak, tit-tak, tit-tak? tjuku-tjuku-tjuku? kudi-kudi-kudi? kusi-kusi-kusi? już czas–już czas-już czas? łit-karr! łit-karr! łit-karr! dżżżżżżż! dż-dż-dż-dżżżżż! trrrrrrrr! ach-ciach, ach -ciach, ach-ciach? ciach-ciach-ciach-ciach! to ty-to ty-to ty? tak-tak-tak-tak! tacy-tacy-tacy? tacyt-tacyt-tacyt!
- Słowik – mówi matka.
- Słowik – przytakuje służąca.
- Musi to słowik – zgadza się Salka, sąsiadka.
Następnego dnia, ojca i syna wzywają na przesłuchanie do żandarmerii w Strzyżowie. Pytają o napastników. Mężczyźni potwierdzają napad zbrojny i kradzież maszyny do pisania. Hauptman Otton Koller pracuje w gabinecie obok. Dlaczego nie zamyka drzwi? Długo siedzą bezczynnie. Nie mogą przecież stamtąd wyjść bez rozkazu. Chłopak przypomina sobie nocnego ptaka, który zjawił się siostrze.
- Ciach-ciach-ciach-ciach! to ty-to ty-to ty? tak-tak-tak-tak! tacy-tacy-tacy?
- Słowik – mówi ojciec
- Łit-karr! łit-karr! łit-karr! dżżżżżżż! dż-dż-dż-dżżżżż! trrrrrrrr!?
- Tak słowik szary ostrzega o zajmowanym terytorium. Albo rdzawy.
Rozmowa się nie klei, więc milczą, bo nikt o nic nie pyta i ze strachu przed każdym, kto wejdzie przez jedne z kilku drzwi.
- Z lewej czy z prawej?
Kto odwraca czyją uwagę, od czego i czym, do dziś nie wiadomo na pewno. Kiedy tak tam siedzą, żandarmi wchodzą do domu w Strzyżowie i zabijają dowódcę plutonu dywersyjnego AK, o pseudonimie „Słowik”.
Ojciec i syn wciąż liczą minuty i godziny bezczynnego, śmiertelnego siedzenia.

                                                                      nie

W zielonoświątkową noc, 28 maja 1944 roku, zatrzyma się jedna nitka czasu. Bojówkarze AK nie przyjdą do jedynej w Godowej kamienicy, aby zlikwidować całą rodzinę pod zarzutem narodowej zdrady, która miała doprowadzić do śmierci „Słowika”. Ktoś nie zawoła „zabić tego cholernego hallerczyka, kolaboranta i jego parszywe nasienie”. Od kul nie zginą ojciec, matka i ich służąca. Syn i córka nie będą patrzeć na śmierć bliskich przez dziurę w desce, jak przez szparę w teatralnej kulisie. A może wyda im się, że nie patrzą. Już nigdy nie będą śnić, że na to nie patrzą i nie patrzą, bez końca. Na pewno nie wyda im się, że uciekają na dźwięk strzałów. Syn nie uzupełni swojej wiedzy o cudach. Że one i plagi nie chodzą parami. Że plagi nie mają rysów ludzkich i że wszyscy ludzie nie są do siebie podobni. Jak ci bojówkarze nie będą podobni do najbliższych sąsiadów służącej z Czudca.

                                                                 futur simple

W roku 2008 Profesor otrzyma na Uniwersytecie Rzeszowskim Doktorat Honoris Causa. W IPN w Rzeszowie, wyjdzie książka, która postara się precyzyjne pokazać jak powiązać godnie godowskie nitki z tysiącami prawdziwych i fałszywych wątków paryskich ukrytych do tej pory w opasłych tomach polskiej bezpieki8. W sali konferencyjnej UR odbędzie się promocja multimedialna. Happening słowa i obrazu. Autor stanie na podium i będzie mówił w coraz to nowym garniturze. Jeden nieuważny ruch i własnoręcznie przygotowany komputerowy anturaż wejdzie mu to na głowę, to na twarz. Jak niepermanentny tatuaż. Czasem rzuci mu się do gardła. Druk szyfrogramu stanie się niespokojnym wzorkiem na ubraniu. Autor będzie cały poszlaczkowany, następnie pomalowany w graffiti twarzy peerelowskich pułkowników, ambasadorów lub innych agentów bezpieki. Nagle godło IPN, okrągła pieczęć z orzełkiem w koronie, wejdzie autorowi na ramię niczym olbrzymi epolet, jakby właśnie awansował do stopnia oficera jakiejś nieznanej armii, gdzie zasadą są galony tylko na lewym ramieniu. Kapryśny generał nada mu epolet jak medal i zaraz go zabierze, kiedy tylko autor zrobi krok w lewo. Nada i odbierze, nada i odbierze. Jeśli autor zrobi krok w prawo i pół kroku do tyłu, epolet zmieni się w tarczę strzelniczą na piersi. Będzie można wycelować w serce autora, a nawet w serce orzełka w koronie, co nie będzie trudne, bo ptak urośnie zgodnie z prawem optyki. Ten bezwiedny taniec okaże się choreografią figur symbolizujących rzekome wyróżnianie, mianowanie, nadawanie (w rzeczywistości nadawano tylko pseudonimy), perspektywiczną nobilitację, poprzez wystudiowane gesty serdeczności, za nimi idące deklaracje i akty (okaże się, że to będą akta) PRL-owskiej bezpieki, która utka swoją misterną siatkę agencką w kraju, wypuszczając macki przezroczystego, galaretowanego potwora na mapę dyplomatycznego świata, a w nim, do miejsc zainfekowanych chorobą nazywaną, w zależności od okoliczności i stron dyskursu, świetlaną przyszłością, sowietyzmem, rządem mas, socjalizmem, sojuszem robotniczo-chłopskim, stalinizmem, odwilżą, komuną. I faktycznie mógłby być tańcem wojennym metodycznego namierzania, upatrzonego w gąszczu powojennych matni politycznych, ofiary tak, aby trafić w jej najczulsze punkty i osaczyć mistyfikacjami o upozorowanych znamionach prawdy. Może się zdarzyć (a kuku!), że ofiara, czyli wróg okaże się wyjątkowo odporny na truciznę, dzięki niewiarygodnej ilości antyciał wirusa zwanego komunizmem.
Nie licząc gry świateł, przypadkowego teatru cieni, tej symbolicznej sztuki w sztuce, która pojawia się zawsze tam, gdzie trochę widowni, skąpa iluminacja sceny oraz jedność miejsca i czasu akcji, prezentacja będzie systematyczna i suto udokumentowana. Zanotuję fragmenty biografii Profesora ważne dla mojego Paryża i wciąż niespełnionej we mnie zbrodni: Godową, Strzyżów i wojnę, w nich śmiertelną pomyłkę losu w sprawie „Słowika”, śmierć rodziców i służącej, rok 1945, koniec wojny z Niemcami, Kraków, podziemie antykomunistyczne, próbę dostarczenia broni dla więźnia, wsypę, UB, wyrok, więzienie na Montelupich, przyjazd Stanisława Mikołajczyka do Polski i amnestię, Lwówek Śląski, 1946, Berlin, dwie karkołomne misje kurierskie z Niemiec do Polski i z powrotem, Francję; a w Polsce komunizm, aresztowanie siostry, szantaż, misternie tkaną siatkę ubecką, a po latach nową siatkę esbecką (głównie płonnym zakusom UB i SB wobec Profesora poświęcona będzie ta książka IPN), aby złapać w nią tłusty kąsek upatrzonego agenta, rzekomego niemieckiego sługusa, Polaka zdrajcę, sprawcę śmierci akowców, polskich Żydów, złodzieja dwóch milionów złotych z polskiej kasy państwowej, uzyskanych ze sprzedaży dwóch stad bydła, uciekiniera, teraz francuskiego naukowca z tajną wiedzą jądrową i genetyczną, mojego Profesora. Pomnożą się, zazębią i wykluczą fakty i daty. Ujrzą światło dzienne matactwa służb specjalnych w szyfrogramach, liczbach, listach fałszywkach, pytaniach, znakach zapytania. Ogarnie mnie obezwładniająca bezradność. Poczuję empatię, winę i żal jak kosmiczną samotność. Przypomni mi się życiorys Szekspira, swoją drogą, też syna mistrza cechu skórzanego. William S. musiał opuścić rodzinny Stradford-upon-Avon, bo uprawiał kłusownictwo i zastrzelił hrabiemu jelenia, za co został uwięziony. Salwował się ucieczką do Londynu. Biografia domniemana, barwna, dramatyczna. Jaki jest sens żalu nad jeleniem po śmierci Hamleta? Jaki jest sens dociekania po latach czy polski chłopak sprzedał bydło i sprzeniewierzył pieniądze, aby uciec do Paryża po śmierci rodziców? Gdzie szukać prawdy, skoro większość akt polskich służb specjalnych może być mistyfikacją, czyli materiałem do tragedii lub komedii i tylko autor sztuki będzie miał rację? Jaki jest sens żalu nad wirtualną sztuką zwierza zaprzężonego do piekielnego wozu, choćby się ta strata uświęcała i mnożyła w konwój prowadzący do Teatru Globe lub paryskiej Sorbony? A jednak będzie mi żal najdrobniejszej prawdy, którą daimonion przerobi na fałsz lub postawi obok fałszu jak tombak przy złocie.
W nowej książce znajdą się nowe (dla mnie) dowody, nowe nazwiska, nowe sytuacje. Maszyna do pisania zejdzie na plan dalszy. Jednak tak się przyzwyczaiłam do tej cholernej maszyny, że nie będę mogła jej odłożyć ad acta. W tej całej tragedii to ona będzie najbardziej paradoksalną namiastką godności akowskiej bojówki. Będzie maszyną do wygrania wojny, celem, który miał usprawiedliwić tragedię. Nie umieją zdobyć broni, więc kradną maszynę do pisania, żeby odfajkować jakąś akcję i lepiej skoordynować inne działania, na przykład kradzież broni. Przez dalszy splot konspiracyjnych okoliczności, co nazywam „ornitologiczną pomyłką”, maszyna mogła się stać przyczyną śmierci ojca, matki i służącej. Znacznie trudniej będzie zaakceptować taką wersję prawdy, w której bojówkarze okażą się bezideowymi, ordynarnymi złodziejami i zamiast maszyny do pisania ukradną ubrania oraz pieniądze. Jak będzie można nazwać kolor, pomiędzy białym a czarnym, w którym ta zmiana przestanie mieć znaczenie? Czy znajdą się słowa, które określą tę głębię?
W czasie kradzieży maszyny do pisania lub ubrań z pieniędzmi, oddziały AK wraz z wojskiem, ochotnikami i marzycielami w całym kraju, będą szykować się do akcji Burza. Dojrzewa Powstanie Warszawskie. Wciąż, ktoś tu, komuś tam, będzie stawiał kardynalne pytania jak powstania, i nie dostanie odpowiedzi. O zew, o krew, o sens.

                                                        passé composé

W latach dziewięćdziesiątych tego samego wieku zaczęły krążyć po Rzeszowszczyźnie plotki, potem artykuły w pismach, wreszcie książki, na temat moralnej rehabilitacji Profesora i jego rodziny. Że obcy nie kolaborowali z hitlerowcami, a po wojnie mój Profesor nie współpracował ani z UB ani z SB. Wielokrotnie nagradzany we Francji za osiągnięcia naukowe, teraz otrzymał Doktorat Honoris Causa UJ oraz wiele innych polskich nagród. I został Honorowym Obywatelem Strzyżowa, co może dla niego najważniejsze. Odbył, pierwszą po półwieczu, podróż na trasie Paryż - wolna Polska. Polska, czyli rodzinna Godowa, gdzie wciąż stała na baczność kamienica dziadka, a w niej rodzice i czas. Wreszcie przyszedł ten moment, żeby samemu złapać przerwaną nitkę czasu za oczko sieci kosmosu. Żeby w noc świętojańską tamci młodzi jak ptaki musieli przyjść i żeby ktoś musiał zawołać „Zabić!”. I zabił tych drugich, też młodych i pięknych. Czarnobrewą matkę, milczącego ojca, śmiertelnie zaskoczoną służącą i żeby ktoś inny mógł zobaczyć to w pamięci, jeszcze raz jak pierwszy raz i mógł śnić o tym bez krępowania ręką ust. I już nie musiał uciekać, bo los musiał się w końcu wypełnić jak życie i śmierć. To nic, że w przeciwną stronę niż czas.
- Bardzo proszę poetę, aby się wstrzymał z pisaniem aż do wydania książki dokumentalnej.
Stron prawie trzysta, setki godzin wywiadu, tysiące metrów taśmy magnetofonowej i filmowej. (To nie mieli cyfrówki? – zastanawiam się po cichu). To nie takie proste. Tu łatwo popełnić błąd. Lub grzech powierzchowności.
Odłożyłam pióro, wyłączyłam komputer i poszłam spać. Śniło mi się, że ląduję na Orly. Z okna samolotu widzę na płycie lotniska trzy znajome postaci: przystojnego ojca, czarnobrewą matkę i roześmianą służącą. Macham do nich białą chusteczką, ale oni mnie nie widzą. Samolot kołuje na pasie bez końca. Wreszcie otwiera się właz i zbiegam po schodkach. Rozglądam się nerwowo, bo wiem, że tu czeka na mnie mój pochmurny Paryż. Dystyngowany, milczący.
                                         
                                                         Paryż 2007

Droga z lotniska do piętnastej dzielnicy nie robi na mnie żadnego wrażenia, nie licząc mojego strachu pasażera w nieoczekiwanie szybkim samochodzie marki Skoda i podziwu dla mojego kierowcy, czyli Profesora lat 83 i pół. Dojeżdżamy szczęśliwie na miejsce i w duchu odszczekuję wszystkie jatki, które mi się przydarzyły po drodze w mojej wyobraźni.
- Czeska Skoda? –
Lewicowy sentyment, czy wiara w dobrą jakość Volkswagena, który przejął koncern w roku 1990? Przy sprzyjającej okazji pytam Profesora i okazuje się, że jednak chodzi o tę solidną niemiecką markę. Na moje podejrzenia o lewicowanie jak lewitowanie młodości, oburza się. Nie komentuje moich skojarzeń z „niemiecką robotą” (przecież dotknęła go też „bolszewicka robota”, „akowska robota”, „peerelowska robota”, a tylko dwie – śmiertelnie. Wróć: „dwie - śmiertelnie”; zresztą zagrożenie śmiercią cywilną, jakie mu bezpieka serwowała w Polsce i eksportowała do Francji to nie w kij dmuchał.
– Proszę sobie oszczędzić tej, niejednoznacznej w powadze, dosłowności. Nie przystoi się licytować w zbrodni.
– Święta racja – mówię bez przekonania dla świętości wszelkiej racji).
Mój podziw dla jego pragmatyzmu, a zwłaszcza braku wojennych i powojennych fobii, ma wtedy formę zdania prostego. Dziś, im bardziej myślę o zbrodni, zastąpiły go meandry pytań wielokrotnie współrzędnie złożonych. Przede mną jeszcze długa i zawiła droga do granicy sensu.
Kilka godzin później, jednego z kilku początków, docieram metrem do centrum Paryża, dla niektórych centrum świata. A co najmniej Europy, biorąc pod uwagę fakt, że jeszcze za czasów Nabokowa, Paryż obok Petersburga, był stolicą naszego kontynentu. Paryż stoi tam w niewymuszenie dumnej pozie i błyszczy w słońcu. Jeszcze nie wiem, że mój kosmiczny scenarzysta zmieni nagle scenopis i światło. W ostatniej chwili, nieprzygotowany, spóźniony, zadyszany, będzie tworzył to miasto a vista w dygresjach i znakach zapytania jak ja swój raptularz będę gryzmolić na kolanie, pośród tłumu Paryżan śpieszących do pracy i setek turystów (na pierwszy rzut oka, wszyscy będą jedną wielką rodziną; potem przyjdzie drugi rzut, trzeci rzut i następne; i z masy wyłonią się różne rasy, plemiona, typy i urody). I znienacka dopadnie mnie, a jakże!, to polskie pompatyczne „dumanie na paryskim bruku”9. Jakie to szczęście historii, że dziś wciąż mam tylko małe sprawy do załatwienia. Z małym, ciężkim sercem pójdę wzdłuż Sekwany i kupię u bukinistów jeden sztych i sennik miłosny.
„Cała poezja Paryża, jego szarych uliczek, sklepików, małych kawiarenek, bistro, handelków, ulicznych sprzedawców, powoli stanie się moją własnością”10. Pisali o tym mieście wielcy i mali. Ja dziś wciąż widzę go obrazami z albumu mojego ojca. Ten świat zmieni się jutro nagle z powodu książki o Godowej, którą już mam w plecaku, przyczajoną jak chimera na wieży Notre Dame. Nie przeczuwam niedoskonałej zbrodni (a czy naprawdę istnieją doskonałe?) sprzed sześćdziesięciu trzech lat, którą noszę ze sobą razem ze składaną parasolką i mapą Paryża. Ani doskonałej w prostocie śmierci, której pośpiech dotknie mnie wkrótce (za pół roku umrze mój ojciec). One obie zmienią mój Paryż.
Paryż, „wielkie miasto, które sina Sekwana pospiesznymi falami przerzyna”11.  Z jej „łona powstają gmachy połamanym składem”12. Całymi dniami włóczyłam się po nim w deszczu jak po ziemi obiecanej innym. Oni zasiadali w wiklinowych fotelach na Placu des Vosges lub wzdłuż Sekwany, w nonszalancko pomiętych szalikach, w gęstych czuprynach, z błyszczącymi oczami i krzesali iskry. Taki rytuał - krzesanie iskier zębami białymi od niewinnych niczemu słów i sera: pasteurisé, contrôlé, allégé, au lait13.Krzesali iskry na przemian całując drugich innych. Uuu! Miałam ciarki w okolicy ramion i smak szampana na dolnej wardze. Paryż. W metrze, gdzie pocałunki były szybkie i matowe, wszyscy byliśmy inni i równi, w obliczu służb mundurowych i automatycznych szczęk drzwi. Różniliśmy się kolorem skóry i oczu, wiekiem, kształtem palców u nóg. Ale nasze twarze były wciąż podobnie niepodobne na Carte Orangé Rigoureusment Personelle14.
Paryż. Przychodzi taki moment, że nagle musi zastąpić ci wszystko. Milczącego ojca, czarnobrewą matkę, niepowtarzalny obrys ust i dłoni. Trzeba bez zastrzeżeń przyjąć to, czego ci nie da. Wymyślić to, zamknąć w kaligramy lub proteinowe wzory. Paryż fabriqué, contrôlé, bleu15.
Krystyna Lenkowska

Opowiedziana tu historia nie ma charakteru stricte historycznego, a jest subiektywną, literacką interpretacją istniejących dokumentów i zasłyszanych opowieści


1 B. Horowicz, Paryż - przystanki sentymentalne. Wstęp Jarosław Iwaszkiewicz, Warszawa 1974.

2 M. Jasnorzewska-Pawlikowska, Paryż.

3 Według Lalki B. Prusa, który nigdy nie był w Paryżu.

4 Z Godowej w świat, materiały do biografii prof. Franciszka Chrapkiewicza-Chapeville, pod redakcją prof. dr hab. Józefa Nowakowskiego i dr. inż. Stanisława Urbanika

5 J. Przyboś, Przed Notre-Dame po latach.

6 Z Godowej w świat, jw.

7 jw.

8 Pozyskać ”Dobrego”, Wywiad PRL wobec Franciszka Chrapkiewicza i jego rodziny, pod redakcją Anny Fary, Piotra Szopy, Roberta Witalca, IPN, Rzeszów 2008

9 Według Epilogu Pana Tadeusza Adama Mickiewicza.

10 Według Książki moich wspomnień Jarosława Iwaszkiewicza.

11 J. Kochanowski, Elegia 8, księga trzecia.

12 J. Słowacki, Paryż.

13 Pasteryzowany, kontrolowany, łagodny, zabielany.

14 Karta Pomarańczowa Bezwzględnie Osobista.

15 Wytworzony, kontrolowany, siny.