CI, KTÓRZY USŁYSZELI JEGO MILCZENIE
(wspomnienie o poecie Wiesławie Kulikowskim)
FRAZA nr 3 (113) 2021

CI, KTÓRZY USŁYSZELI JEGO MILCZENIE

(wspomnienie o poecie Wiesławie Kulikowskim)

 

 

Kiedy weszłam w środowisko literatów Podkarpacia i okolic, słyszałam wielokrotnie nazwisko Wiesław Kulikowski. Zaczęłam czytać jego wiersze publikowane w pismach literackich, we Frazie i NOP-ie; nie pamiętam szczegółów, raczej wrażenie bardzo dobrej poezji. Zdobyłam jego mielecki adres pocztowy i napisałam do poety list z zaproszeniem na moje Preteksty Literackie. I tak, Kulikowski stał się po raz pierwszy gościem 12. wydarzenia pod tym hasłem. Odbyło się 2 grudnia 2002 roku w piwnicach Prohibicji, Rynek 5 w Rzeszowie. Dziś to miejsce nazywa się Ceska Hospoda. Słowo wstępne wygłosił prof. Józef Nowakowski. Od tamtej pory byłam regularnie obdarowywana listami i kolejnymi tomami poety a, jak wiemy, był to poeta płodny.

 

Kulikowski prywatnie nie szczędził czasu na rozmowy telefoniczne, korespondencję, a nawet podróże na trasie Mielec-Rzeszów, kiedy celem było wydarzenie literackie, spotkanie wokół literatury, czy spotkanie z osobą, która była orędownikiem jego poezji. Byłam szczególnie wzruszona kiedy przyjechał autobusem z Mielca do Rzeszowa na promocję mojej powieści „Babeliada”.

 

7 września 2019, w Muzeum Okręgowym w Rzeszowie moderowałam autorskie spotkanie Wiesława Kulikowskiego, które zorganizowaliśmy wspólnie z pracownikami Muzeum pod hasłem EDD „polski splot”. W ciągu tych 17 lat Wiesław postarzał się, naturalnie, i w tym sensie pierwsze i ostatnie spotkanie różniły się znacząco od siebie. Nie pod względem jakości poezji; ta do końca trzymała swój wysoki głos.

Miałam wrażenie, że z wiekiem poeta łapał każdy dzień coraz bardziej kurczowo, jakby czuł namacalnie, że czas mu się wymyka. Tym samym kurczowo łapał się ludzi, którzy kontaktowali się z nim choćby logistycznie. Samo spotkanie autorskie, nawet zapięte na ostatni guzik, nie wystarczało mu. Poprzedzały go częste telefony Wiesława i długie rozmowy telefoniczne, jego podróże do Rzeszowa i rozmowy w realu. Okazywało się jednak, że te rozmowy nie dotyczyły przygotowanego wydarzenia, ani jego wierszy. One zawsze schodziły na temat lokalnego życia literackiego, w Mielcu, w Rzeszowie oraz dramatycznych, według Wiesława, niedomagań tego życia. Mógł o tym rozmawiać godzinami. Był mizantropem.

 

W trakcie oficjalnego spotkania w Muzeum, przed publicznością, parł w kierunku narzekania na rzeczywistość. Jako moderatorka starałam się odwrócić jego uwagę od tematów niekoniecznych na spotkaniu o poezji. Chciałam aby jak najwięcej wierszy Kulikowskiego zabrzmiało w muzealnym refektarzu, aby ci, którzy go do tej pory nie znali, zachwycili się tą poezją jak ja kiedyś. Czułam też, że to może być jego ostatnie spotkanie autorskie. O ile wiem, tak się stało.

Po zakończeniu oraz po rozmowach kuluarowych, mój maż odwiózł Wiesława na stację i wsadził do autobusu relacji Rzeszów-Mielec. Jednak następnego dnia, jego siostrzenica Agata poszukiwała wuja telefonicznie, co nas wszystkich zmroziło w obawie, że nie dotarł na miejsce. Tym bardziej, że całkiem niedawno miał udar. Na szczęście wszystko się dobrze skończyło. Wiesław był w domu, ale nie otwierał drzwi. Może nie słyszał, może miał chandrę. Na ile go poznałam w ciągu ok. 20 lat znajomości, mógł się zatopić w swojej melancholii.

Po wielu tygodniach od muzealnego wydarzenia, zadzwonił do mnie z podziękowaniem za udany wieczór autorski. Tyle czasu zajęło mu boczenie się na świat, na siebie, na mnie, że nie dałam mu wystarczającej przestrzeni do publicznego ponarzekania na nasze środowisko literackie.

 

W recenzji zbioru Milcząca na złotej kładce (2010), opublikowanej na stronie www.pisarze.pl, nazwałam Kulikowskiego milczącym na złotej kładce. Tekst ten wciąż wydaje mi się aktualny, jakby napisany dzisiaj. „Czytając Kulikowskiego, za każdym razem doświadczam ciekawego uczuciowego zjawiska. Czuję jakby ktoś przerzucił tęczę między mną a moją pamięcią. Jakby gdzieś, kiedyś zapamiętana muzyka, która ma znajomy kolor i kształt, rozpinała się nade mną i pode mną jak most szukający drugiego brzegu.  
Podmiot liryczny tej poezji, choć gra na czarownym homeryckim flecie chwaląc (słowami jak nutami) piękno świata, jakże odległym od basów i dysonansów platońskiej orkiestry, paradoksalnie nigdy nie popada w pięknoduchostwo. Pod urokiem „mgieł idących za Brueglem”, „koni zaplątanych w powoje, różowe lejce”, „fiołków ściekających z rynien”, „drzwi z klamkami jak brylanty”, ta poezja przybliża mnie do granicy sentymentalizmu, ale nigdy jej nie przekracza. Chwali świat, oczarowuje nim, ale nie wprost. To laudum, hymn ku czci piękna, rodzi się samo, we mnie czytającej wiersz.

W człowieku jest taka ckliwa nutka, którą każdy projektuje na swój sposób. Wyzwalanie się „sentymentalnego” zewu w trakcie obcowania z poezją Kulikowskiego nie ma nic wspólnego z romantyczną, afektowaną czułostkowością. Wręcz przeciwnie, ono delikatnym gestem prowadzi ku sublimacji uczuć, wyrafinowaniu kreowanego świata, kiedy wciąż jedną nogą, jednym okiem, sercem, trzymamy się swojskiej, bliskiej, bezpiecznej, znanej skądinąd, może z dzieciństwa, jedynej Arkadii, której wizja przesądza o obrazie rzeczywistości. Prędzej można by tę poezję przypisać dziedzictwu sentymentalizmu jako umysłowemu i literackiemu kierunkowi europejskiemu, który ukształtował się w drugiej połowie XVIII wieku w opozycji do klasycyzmu i obowiązujących wymogów estetycznych. Kulikowski, osobny współczesny sentymentalista niesentymentalny, w centrum zainteresowania stawia człowieka i jego uczucia, skupia się na indywidualizmie, wnętrzu, czułości. I choć darmo by tu szukać nastrojów religijnych, dominuje smutek i melancholia, często na łonie natury, z dala od zdobyczy cywilizacji.
Według historii literatury sentymentalizm odznaczał się przesadną, łzawą afektacją, bliską rokoku. Z pewnością poezja Kulikowskiego w tym względzie stoi na jego antypodach. Ideowo prędzej by wpisać tę poezję do preromantyzmu, który wyrażał prawdziwe uczucia, a nie, sztuczną zabawę maskową. W tym sensie, Wiesław Kulikowski był (i pozostanie) we współczesnej poezji polskiej XX-tego i XXI-ego wieku prekursorem neoromantyzmu, który może nadejdzie jako kolejny nowy romantyzm; zawsze w końcu nadchodzi.
Poezja Kulikowskiego nie jest poezją intelektu i rozumu. Uczucia, odczucia zmysłów, były dla niego ważniejsze od wszelkich konceptów rozumowych. Materią tej poezji jest natura, nastrój; z jednej strony dziecięca prostota, a drugiej - zaskakująco subiektywne wrażenia poety kultury. Na przykład obcowanie z „łubinowym polem” nie różni się od obcowania z „cieniem Franza Kafki”, tak jakby obie te figury liryczne mogły funkcjonować wymiennie, bez względu na to, że jedna z nich jest oparta o nazwę, wiedzę i relację merytoryczną, a druga odnosi się do pierwotnego kontaktu z przyrodą. I to pogranicze prostoty natury i oczywistej obecności sztuki, świata realnego i tego drugiego, wykreowanego w uczuciach, instynktownego, pobożnego życzenia zachowania w pamięci naturalnego piękna, stanowi o oryginalności, wiarygodności i sile wierszy Wiesława Kulikowskiego. Jest przesłaniem i ocalaniem mitu prawdy o uniwersalnej formie piękna, która jest w człowieku zakodowana, odciśnięta w matrycy pamięci tak mocno, że całe pokolenia dadaistów, katastrofistów i innych turpistów nie są w stanie tego odkształcić. Równocześnie nie było w Kulikowskim piętna akademizmu i formalizmu, żadnych rygorów estetycznych. Choć zdarzało się, że bawił się w małe gry lingwistyczne, ”le toit - tła”, „łubin – lubi”, nie miał żadnych zapędów do rewolucji na poziomie języka, ani aspiracji do nowoczesności pod jakąkolwiek postacią językową czy obrazową, niemal żadnych gadżetów słownych świadczących o tym, że wiersz powstał w XXI wieku. Jednak w tej poezji nie ma też nic z epigoństwa, czy choćby namiastki czegokolwiek na starą modłę. Trudno o nim również powiedzieć, że był poetą wyraźnie klasycyzującym.

Na swój osobny i cichy (tak cichy że aż milczący) sposób, poeta chciał nam podszepnąć, że rodzimy się z uniwersalnym obrazem piękna, który jest punktem wyjścia do życia i sztuki. I że ten zachwyt nigdy nie ustaje.
Uważam, że Kulikowskiemu bez wysiłku, bez zadyszki „cierpień twórczych”, niezmiennie, do końca udawało się zachować naturalne, równomierne tętno czystej poezji jak czystej duszy, nieskalanej pokrętnością cywilizacji. „Trzymam się jednego głosu” mówił metaforycznie w wierszu pod tytułem „Trzymam barwy głosu, trzymam się”, co brzmi z jednej strony jak deklaracja wiary i wierności, a z drugiej jak rozpaczliwa obietnica trzymania się „potarganej” nadziei, „chwiejnej” przyszłości. Każdy bez wyjątku, nawet poeta bezkompromisowego piękna, rozpacza w obliczu nagłej śmierci, samotności. Wydaje się jednak, że osobista tragedia, ba! całe lata obcowania z dramatyczną chorobą najbliższej osoby, nie pokruszyły szkła jego delikatnej, nieśmiałej, płochej afirmacji świata muzyki i koloru. Może rzeczywiście dzieje się tak, że zajęty życiem, jego realnym smutkiem, nie szukał wierszy tak, jak nie szukał piękna, ale „wiersze same go znajdowały”, jak pisał o nim arcytrafnie inny świetny poeta, Krzysztof Lisowski. A piękna strona świata (mam wrażenie, że właśnie chodzi tu o stronę świata, a nie stronę życia; nie w sensie geograficznym, co filozoficznym) tak jak wiersze, cały czas Kulikowskiego dopadała, był na nią skazany. Żeby kochać piękno, trzeba mieć dotkliwą świadomość jego drugiej strony. Trzeba, nie raz, dojść do granicy, gdzie próbuje się je odrzucić po to, aby mu nihilistycznie nie zaprzeczyć.

W poezji Kulikowskiego, jego anty-manifestach, nie ma mocniejszych deklaracji niż obwieszczenie przynależności do koloru, dźwięku, kawałka przestrzeni, a wszystkie one są znakami na drodze, po której poeta stąpał bardzo ostrożnie jak po strunie światła, nad łąką, kopnym śniegiem lub po „chmurach jak bryły węgla””.1

Pamiętam wspólną z panią Eweliną Radion, polonistką (która już wtedy pracowała nad doktoratem z poezji Kulikowskigeo) podróż do Mielca w 2003 roku i fetę z okazji uhonorowania poety odznaką Albertus Towarzystwa Kulturalno-Charytatywnego im. Alberta Chmielowskiego. Lokalni oficjele, mieleccy czytelnicy-wielbiciele, przemówienia, laudacje, zastawione stoły. Ogólnie mili ludzie dumni ze swojego ziomka, świetnego poety. Zapamiętałam szczególnie pana Skalskiego i jego opowieść przy stole o swoim przodku, słynnym pilocie lotnictwa Stanisławie Skalskim, wtedy jeszcze żyjącym.

Nigdy nie mogłam zrozumieć dlaczego Wiesław narzekał na swoje miasto i w jakim sensie.

 

Wiesław Kulikowski żył w poczuciu niedocenienia. Pisał:

bo już wiadomo, że to on dźwiga pod górę te owoce cierpkie,
aby nakarmić swój cień.
Przechodzi przez głęboką mgłę.
Już jest dalej,
gdy przychodzą rankiem
ci, którzy usłyszeli jego milczenie.2

Z jednej strony miasta Mielec, Rzeszów (Fraza, NOP, Preteksty Literackie), Kraków nie zapominały o nim nigdy. Był stale na ustach uważnych czytelników poezji i innych poetów którzy, jak wiadomo, na ogół są najbardziej wnikliwymi czytelnikami cudzych wierszy. Biblioteki, domy kultury, towarzystwa zabiegały o jego poetycką obecność. Krakowski Oddział Stowarzyszenia Pisarzy Polskich regularnie organizował mu spotkania autorskie przy ul. Kanoniczej w Krakowie, wydawał jego książki w Bibliotece SPP. Lublin również go celebrował (Akcent), bo przecież Wiesław Kulikowski był, bodaj, jedynym i ostatnim dziedzicem lubelskiego poety Józefa Czechowicza.

Jednak sam fakt mieszkania w Mielcu, zbyt daleko od zainteresowania konsekwentnej, ogólnopolskiej krytyki literackiej, sprawiał, że uwaga nad jego poezją na ogół nie sięgała dalej niż Kraków i Lublin. Mam wrażenie, że poza Frazą, NOP-em i Akcentem ostatnio nie drukowano Kulikowskiego ani intensywnie, ani ekstensywnie, a tym samym nie recenzowano jego książek. Krytyka literacka powinna być wpisana, a nie jest, w całościową, rzetelną, dyskursywną, recenzję literatury. Ten niedostatek skutkuje tym m.in., że uznani poeci nie budują szkół poetyckich, więc młodzi i „młodsi” poeci muszą uprawiać sobie nawzajem poletka literackiej recenzji aby istnieć, a akademiccy krytycy literatury często asekuracyjnie, są zbyt zajęci zdobywaniem stopni naukowych, czyli bezpiecznymi, sprawdzonymi tematami wokół i tak sowicie przez historię nagrodzonych żyjących i/lub umarłych poetów. W tym sensie, Kulikowski był niedocenionym poetą.

Nie miał też tłumaczeń na języki obce. Kiedyś namówiłam Magdalenę Gilewicz, prof. Literatury z California State University, rzeszowiankę z urodzenia, od kilkudziesięciu lat zamieszkałą w USA, aby zajęła się przekładami wierszy Kulikowskiego na język angielski. Wiedziałam, że ona poszukuje nieznanej jeszcze w Ameryce dobrej polskiej poezji współczesnej, którą mogłaby zainteresować rynek amerykański. Zorganizowałam ich spotkanie w Rzeszowie w restauracji Muza, przy Teatrze Siemaszkowej. Nie wiem dlaczego nie było ciągu dalszego.

Wiesław telefonował do mnie często i regularnie. Czasem nie mogłam odebrać telefonu. Narzekał, że za rzadko się kontaktujemy. Wolałam pisać listy lub kartki. Potem, kiedy ktoś założył mu skrzynkę mailową, próbowaliśmy mailować, bo Wiesław po powrocie z Białorusi postanowił nie tracić kontaktu z poznaną tam Wiesną, jak mi opowiadał, i nawet jego adres zawierał jej imię, wiesna1@interia.pl. Można by też pomyśleć, że skrót „wies” był od imienia Wiesław.

Zostałam obdarowana pięknym lirykiem Muzyczna historia jednej kartki z lasów olsztyńskich od poetki Krystyny L., opiekunki przylaszczek, który miał aż cztery wersje. Wiesław pytał, czy słyszę w tym wierszu muzykę Schuberta i Griega. Dwie pierwsze redakcje są znacząco inne od wersji trzeciej i czwartej, mają też dodatkowy człon w tytule. Finalna wersja została opublikowana w książce Poranek odnajdzie zaginioną (Sandomierz 2008). Poniżej zamieszczam jedną z pierwszych wersji, którą poeta przepisał wiecznym piórem na papierze czerpanym i przysłał mi tradycyjną pocztą:

 

Kartka z lasów olsztyńskich od poetki Krystyny, opiekunki przylaszczek”

 

 

Przylaszczka z kartką od Krystyny

z lasów olsztyńskich.

Otworzyły się wszystkie drzwi jednego zdania.

Przyszedł wiatr, duch kartek – obrazy jak firanki poodsłaniał,

Gałczyński ze strony 144.

To on, już szelest liści

może prosił, błagał

Krystynę jak siostrę wiewiórek

o pozostanie na dłużej

- razem z mężem (i bratem wysokich drzew) Waldkiem –

w miejscu, w którym się złamała

jedna bardzo ważna gałąź.

 

Trzeba było odnaleźć śpiewające ślady,

to wszystko, co najważniejsze

dla imienniczki księżniczki, ten czas tylko jeden

(przeszły jak teraźniejszy),

jeden orzech trudny do zgryzienia, zdanie pierwsze i jednocześnie ostatnie.

 

Zdarzenie było z wiatrem, nie ze smutkiem,

jakby nie było poważnych zmartwień, spraw poplątanych,

a czas nie był inny, za odległymi snami,

nie jak Pstrąg Schuberta

i nie były już ważne manuskrypty, istotne szczegóły, znaki szczególne.

 

Później, już przez sen, mój własny, wszyscy do mnie przyszli

z mrozem jak z malarzem Holbeinem,

przez wiersz znany prawie na pamięć.

Ustały śmiechy, również pięknej młynarki.

odpadły rymy, sosny znieruchomiały.

Było poważnie, jakby nie można było przejść przez pola białe,

przez zasypane litery –

i przypomnieliśmy o jednej bardzo ważnej zgubionej rzeczy,

należącej do muzyki.

Zaszyliśmy się w środku zimy

jak w zeszycie z pytaniami.

Śnieg padał na dłonie

nie tej, która była księżniczką w Mediolanie,

więc nie we śnie -

i zakwitł nawet na jednym palcu.

Słowa zaczynały wracać na swoje miejsca,

ale nikt nie słyszał tych najczystszych.

Zapadły się w śnieg harmonijki ustne

i nawet opowieści wędrownego waltornisty.

Jednak kilka kartek z nutami się odnalazło,

bardzo ważnych dla Ani, grającej na fortepianie,

i z jedną żółtą okładką.

Dużo nawet znaczyły ich plamy, zagięcia.

 

Otrzymałem dzwonki prawdziwe od Krystyny przed Podróżą Zimową do wiersza,

podobne do tych od sanek,

którymi może jechał anioł,

który był kiedyś Holbeinem,

może nawet kiedyś z nami na ślizgawce,

na zamarzniętej rzeczce Rosi.

Zostały w wieczności koleiny.

 

Śnieg zasypał leśniczówkę Pranie, dawną ślizgawkę, każdą plamę,

wszystkie rymy, dzwonki dawne.

Jedno przejście zostało koło fletu – wiele znaczeń opadało, zasypywało drogi.

Jeden cień się zesunął ze śniegu, załamało się światło.

Można było jechać skrzypcami

do jednej bardzo ważnej dla nas drobnostki.

Został jeszcze Król olszyn.

Na Waldka Krystyna zawsze mogła liczyć,

gdy trzeba było jechać dla niej po jedną nutę jak po lekarstwo.

Jeden wiersz wypadł z koleiny,

wiersz dla Krystyny, z podziękowaniem za jedną przylaszczkę,

uratowaną w wypadku, gdy zaczynała się już Wiosna Griega

i już Euterpe wrzucała do skrzynki pocztowej kartkę białą.

 

Ostatni raz Wiesław zadzwonił do mnie jesienią 2020 roku. Oddaliśmy się telefonicznej rozpaczy po śmierci poety, Janusza Szubera. Wiesław był również zatrwożony z powodu pandemii.

Od kwietna tego roku miałam regularne wieści o Kulikowskim od Marka Pękali. Kontaktowaliśmy się w sprawie, ostatniego jak się okazało, tomu poetyckiego Wiesława; także na temat wspaniałego wstępu Marka do tej książki oraz pogarszającego się zdrowa poety; tego też, że odradza mi telefonowanie do Wieśka, bo już nie zrozumiem jego niewyraźnej mowy.

1 lub 2 sierpnia zauważyłam wpis Marka na Face Booku o śmierci Wiesława Kulikowskiego. Byłam wtedy na wakacjach nad morzem. Krótko potem był pogrzeb Wiesława w Mielcu. W podobnym czasie w Sanoku, odłożony o 9 miesięcy, odbył się pogrzeb Janusza Szubera. Nie dane mi było uczestniczyć w ostatnich ziemskich drogach żadnego z tych dwóch świetnych poetów z Podkarpacia, z którymi łączyła mnie bliska znajomość, co traktuję jako osobisty łut szczęścia.

 

Krystyna Lenkowska

 

 

 

 

1 Wg fragmentów recenzji KL, która ukazała się na www.pisarze.pl - marzec 2011

2 „Niepogodzony, który sam siebie już dawno odrzucił”, /w:/ Wiesław Kulikowski, Milcząca na złotej kładce, Krakowska Biblioteka SPP, Księgarnia Akademicka, Kraków 2010