„Fraktal przyjaźni” FRAZA nr 1 - 2 (123 - 124) 2024
FRAKTAL PRZYJAŹNI
Zaczęło się od skargi. Poskarżyłam się Bogdanowi Loeblowi, że rzeszowscy malarze nie traktują poważnie mojej propozycji współpracy przy poetycko-artystycznej książce. Ich podejście do tematu wydawało mi się zbyt powierzchowne. Byłam na początku swojej publicznej drogi poetyckiej, więc bez doświadczenia wydawniczego i znajomości niuansów tej branży. To miała być moja druga książka po debiucie (Walc Prowincja, 1991). Napastliwa krytyka pierwszej publikacji zniechęciła mnie do wydawania na długie osiem lat.
Widać, pisany był mi malarz nierzeszowski, a posłańcem był nierzeszowsko-rzeszowski Bogdan Loebl – świetny poeta, prozaik, autor tekstów bluesów do muzyki Breakoutów, takich jak choćby słynny Kiedy byłem małym chłopcem, hej!. Loebl miał sentyment do Rzeszowa, gdzie spędził parę ładnych lat jako prezes rzeszowskiego oddziału Związku Literatów Polskich. W naszym mieście zaprzyjaźnił się z Tadeuszem Nalepą, po latach nazwanym ojcem polskiego bluesa i tu poznał swoją wielką miłość i przyszłą żonę Annę (tę ze słynnej piosenki z repertuaru Stana Borysa Anno).
Poza tym, Bogdan zawsze był dosadnym krytykiem rzeczywistości ze skłonnością do mizantropii, więc wybornie się z nim narzeka; zwłaszcza mnie – mieszkance południowo-wschodniej Polski, czyli tej części dawnej Galicji, gdzie kobiety mają przyrodzoną i natrętną skłonność do załamywania rąk nad marnością świata. Czarne poczucie humoru Loebla, poprzez paradoksalne wzmacnianie egzystencjalnego dyskomfortu, przerysowuje obraz do tego stopnia, że staje się on karykaturalny i tym samym odgania nieszczęście, czyniąc zeń małe nieszczęściątko. Bogdan nie lekceważy sprawy rozmówcy, nie omija tematu, ale przenosi zaskarżoną rzeczywistość w sferę pure nonsensu. Dodatkowo, tym razem, w trakcie naszej komunii pomstowania, podsunął mi rozwiązanie. „Weź Maśluszczaka – powiedział – i daj sobie spokój z rzeszowskimi malkontentami”.
Czytał moje wczesne wiersze, był jednym z moich pierwszych prywatnych krytyków. Znał też recenzje wewnętrzne drugiego tomu napisane przez Piotra Kuncewicza i Andrzeja Lama, których fragmenty umieściłam w tej pierwszej wspólnej z Franciszkiem książce. Pełna demokracja – tyle obrazów, ile wierszy. Nie trzeba dodawać, że Franciszek Maśluszczak, już wtedy wysoko ceniony przez krytyków i rozchwytywany na rynku artysta, zgodził się na ten mariaż. Pękałam z dumy. Sama dopasowałam obrazy do wierszy, a miałam z czego wybierać, bo artysta, wtedy znany mi bliżej zaledwie telefonicznie, przesłał na mój adres pokaźną kopertę slajdów ku uwadze i do wyboru.
Kiedy nasz polsko-angielski album w formacie A4 pod tytułem Nie deptać przylaszczek / Keep off the Primroses ukazał się w 1999 roku na rynku, dotarł do krytyków, został zaprezentowany na kilku promocjach w Rzeszowie i Warszawie, wystąpił na wernisażach malarstwa Maśluszczaka (np. w Galerii Artemis w Krakowie) – pojawiły się przychylne recenzje porównujące nasze światy – malarski i poetycki – wskazując na pewne pokrewieństwo wyobraźni.
Potem siedem moich kolejnych książek zostało opatrzonych obrazami Maśluszczaka: Pochodnio, różo (2002), Wiersze okienne (2003), Wybór Ewy / Eve’s Choice (2005), Sztuka białego (2008), Tato i inne miejsca (2010), Zaległy list do pryszczatego anioła / An Overdue Ltter to a Pimply Angel (2014), Troska (w wersji polsko-ukraińskiej wydana we Lwowie w 2014). Do pięciu z nich Franciszek wykonał indywidulaną okładkę inspirowaną treścią wierszy. Tym samym zostałam obdarowana pięcioma akwarelami (oryginałami okładek), na których moje poetyckie przesłanie znalazło wizualną metaforę oddaną ręką wybitnego malarza-przyjaciela.
Myślę, że nie popełniam nadużycia, nazywając Franciszka Maśluszczaka przyjacielem moim i naszej rodziny. Dwadzieścia pięć lat znajomości i współpracy, odwiedziny u Maśluszczaków w Warszawie i wzajemne – w naszym domu w Rzeszowie, stała korespondencja i telefony (Maśluszczakowie pamiętają o imieninach Krystyny zarówno w marcu, jak i w lipcu), obecność Basi i Franciszka na weselu naszego syna Szymona, to znajomość przez duże Z.
Na publicznych wystąpieniach Franciszek okazuje się być showmanem. Recytuje wiersze znanych autorów z pamięci, opowiada frapujące anegdoty, czasem dworuje sobie z przyjaciół w niepowtarzalny sposób. Kiedyś powiedział w Domu Literatury, przy okazji promocji mojej książki Tato i inne miejsca, że świat nie zapamięta jego wystaw, dzieł i tego, że wiele z nich znajduje się w posiadaniu czy to prywatnych kolekcjonerów, czy w państwowych kolekcjach różnych krajów świata, ale zapamięta, że był ilustratorem książek poetki Krystyny Lenkowskiej z Rzeszowa. To cudowny przykład jego ironii, która bawi, śmieszy i „tumani”, ale nie „przestrasza”, czyli nie ma znamion przytyku.
Basia Maśluszczak, żona artysty, to osobny, ale nieodłączny temat tej historii. Kultura, skromność, dyplomacja, naturalne i niezmordowane zaangażowanie na rzecz sztuki męża- artysty; chodząca życzliwość. Mój mąż Waldek jest również mocnym ogniwem tego przyjacielskiego czworokąta.
Warto dodać, że w ramach przyjacielskiej solidarności, Franciszek przybywał na warszawskie promocje moich książek nawet wtedy, kiedy projekty ich okładek wykonywali inni artyści: Marek Sobczak, Marek Pokrywka, Agata Dębicka, Maciej Mraczek. Czasem, kiedy był na wyjeździe, zastępowała go Basia.
Ja natomiast uczestniczyłam w wernisażach jego malarstwa, dwa razy nawet odwiedziłam go na plenerach malarskich w Mikołowie, których był komisarzem. Przy tej okazji organizował mi spotkania autorskie w siedzibie „Arkadii” – dawnym mikołowskim mieszkaniu poety przeklętego, Rafała Wojaczka, który jest patronem tego magazynu literackiego - pisma katastroficznego, jak głosi jego Redakcja. Tam poznałam wielu ciekawych poetów, malarzy, twórców i intelektualistów mieszkających na Górnym Śląsku. Nie obyło się bez małego skandalu, który po latach wydaje mi się komplementem, choć wtedy niektóre „wybryki” artystów konsternowały moje kobiece i mieszczańskie myślenie o świecie literatury i sztuki. Krótko potem opisałam tamten Mikołów wierszem zatytułowanym Fraktal pokrewieństwa:
Zagrasz tak jak zwykle. Po prostu nie zrobisz niczego na siłę, jakbyś zapomniał o niej
Pod pistacjowym T-shirtem. Bingo!
Fajnie jest w swoim kultowym miasteczku robić coś wciąż inaczej.
Nic nie grozi. Usta kobiety na socpomniku – duża rozchylona tarcza. Chowasz się cały
Jak we własną różę. Dzieci śpią, grad rozmiaru kurzych jaj nie w tej okolicy.
Nawet mały wyrok w zawieszeniu nie zagraża, jeśli nie przypieprzy się miejscowy
Psychopata i nie rozkwasi brwi lub wargi.
Uciekamy przed policją, śmiercią, paradoksem. Każdy to przecież robi.
Jest dobrze, pod warunkiem, że umie się zapomnieć o Białasie, który nie zdążył
wsiąść
Do taksówki. Nadzieja w jego maratońskich nogach i woli życia mimo piętna.
Kto wie, może tej nocy ty mu niosłeś piękno jak piętę.
I znów dżin, piwo i śpiew. O tej porze taniec jest całą pionową prawdą.
Jeszcze tylko mały zaległy krwotok z nosa i oczy kobiety w czasie.
Te same od kilku godzin, że nie do wiary. Że w końcu stoją tak blisko jak siostra i
matka,
Butelka mleka z kroplą krwi, niedokończona madonna z obrazu Maśluszczaka.
Zadziwione, że chronią przed sobą, somnambuliczne.
Mikołów 2002; [1]
„Fraktal” to słynny klub w Mikołowie. A pojęcie fraktal (łac. fractus – złamany, cząstkowy, ułamkowy) potocznie oznacza zwykle obiekt samopodobny (tzn. taki, którego części są podobne do całości) albo „nieskończenie złożony” (ukazujący coraz bardziej złożone detale w dowolnie wielkim powiększeniu). Pisząc ten wiersz, myślałam o pokrewieństwie poetów. Że jesteśmy samopodobni, nawet jeśli nic o sobie nie wiemy. Teraz myślę, że na „pokrewieństwo artystyczne” trzeba zasłużyć. Choćby czasem spędzonym wspólnie, szacunkiem, podziwem, lojalnością, uwagą, adekwatnością relacji.
Basia i Franciszek od bodaj 45 lat mieszkają w Warszawie przy ulicy Służby Polsce. A ja od 25 lat mieszkam we fraktalu służby talentowi i człowieczeństwu Franciszka Maśluszczaka. Tak więc fraktal pokrewieństwa dusz jest między mną a Maśluszczakami, a nie mną a tamtymi poetami z Mikołowa, których wiersze ledwie pamiętam. Wiersz jest „tylko” raportem poetyckim. Uczucia w wierszach, w sztuce w ogóle, chodzą zupełnie innymi drogami niż uczucia między ludźmi. Wiersz żeruje na człowieku, na wszelkiej materii, a przyjaźń jest na antypodach tego żerowania. Jest harmonią wzajemności. Jednak na początku tej drogi był podziw do sztuki.
Kiedyś opisałam i opublikowałam w „Nowej Okolicy Poetów” swoje włoskie peregrynacje śladami Piera della Francesca. I w czasie tej podróży zaczęłam porównywać malarstwo quattrocenta z obrazami Maśluszczaka; to podobieństwo uderzyło mnie nagle w czasie moich wizyt we włoskich kościołach i muzeach. Pisałam na przykład, że to, co jest w tych freskach odmienne od innych dzieł, to pozornie beznamiętne ujęcie postaci. Ludzie ci nie patrzą nam w oczy. Nie epatują swoimi emocjami; ich teatr jest bardzo oszczędny w gesty i mimikę. Czyż podobnie nie można powiedzieć o malarstwie Maśluszczaka? – myślałam wtedy.
Po latach moje myślenie o tym potwierdziła Droga Krzyżowej w kościele Wniebowstąpienia Pańskiego na warszawskim Ursynowie, którą Maśluszczak uważa za jedno z największych wyzwań w swojej karierze. Franciszek i Basia od lat mieszkają na Ursynowie, który jest ich miejscem na Ziemi. Od dawna związani są z tą parafią.
We włoskim Arezzo, skromna świątynia św. Franciszka kryje w swoim prezbiterium „jeden z największych cudów malarstwa wszystkich czasów”. Ten podwójny cud - to „Legenda Krzyża” sama w sobie oraz jej malarskie ucieleśnienie w postaci cyklu czternastu fresków, ręki (głowy i serca) Piera della Francesca.
Ich tematem są dzieje cudownego krzyża Chrystusowego, zwanego Prawdziwym Krzyżem (Vera Croce), od jego początku w chwili stworzenia świata aż do roku 615, kiedy to ukradziony krzyż sprowadzono z powrotem do Jerozolimy. Historie te zaczerpnął mistrz Piero z apokryfów i legend, a przede wszystkim ze „Złotej legendy” Jakuba de Voragine. Często fikcyjne i anachroniczne, pomieszane z prawdą Ewangelii, podawane z ust do ust, służyły przez lata umacnianiu wiary chrześcijańskiej.
Piero della Francesca pozwala przeżyć legendę krzyża każdemu na swój własny sposób.
Jego postacie na obrazach rozpaczają taktownie, bezdźwięcznie, nie dramatyzują; czasem otwierają usta w niemym zadziwieniu. Wszędzie umiar, stonowanie i subtelność ekspresji. Precyzja obrazu wprowadza jakby zawieszone uczucie lęku. Podobnie droga krzyżowa Maśluszczaka nie ocieka krwią, nie szokuje cierpieniem.
Franciszek Maśluszczak podobnie jak Piero della Francesa nie narzuca psychologii zdarzeń, nie przytłacza naszej wyobraźni. Zostawia wolną przestrzeń, dając znaki, jak mamy odczytać ich formę, bryłę, perspektywę powietrza i światła.
W kolejnych latach Maśluszczak domalował w „swoim” kościele tryptyk „Wniebowstąpienie” i zaprojektował witraże w prezbiterium. Tym samym dołączył do grona wielkich polskich malarzy jak Stanisław Wyspiański i Jerzy Nowosielski, których freski podziwiamy w świątyniach. W tym tekście staram się zasugerować, że bohater tego tekstu dołączył, w moim mniemaniu, również do grona malarzy włoskiego renesansu.
A wszystko to, co tu napisane zaczęło się od słowa, od wiersza, od wierszy. Zaczęło się od kreski, od obrazu, od obrazów. Na początku było słowo. Na początku był obraz. Na początku były słowo i obraz.
[1] Fraktal pokrewieństwa w: Sztuka białego, Instytut Wydawniczy Erica, Warszawa 2008, ilustracja na okładce Franciszek Maśluszczak
|