Od pewnego czasu, mieszka u mnie, zwłaszcza w jednym „Pokoju”, Emily Dickinson. A ten „Pokój” to moje lokum niepokoju jej poezji. Choć kiedyś zamknęła swoje fascicles (zeszyty) w skrzyni, a swoją komnatę przed ludźmi, szczęśliwy los sprawił, że od 1890 roku, kiedy po odkryciu, pokazano światu jej wiersze, dickinsonowska myśl może przenikać granice wyobraźni i „niewyobrażenia” innych. Ta amerykańska poetka okresu postromantyzmu (1830 – 1886), a jakby nam współczesna, może nawet rówieśniczka wszystkich pokoleń poetów naraz, przez ostatnie lata swojego życia prawie nie opuszczała pokoju w rodzinnym domu w Amherst, Massachusetts. Nie ma pewności co było przyczyną tego dziwactwa. Na pewno towarzyszyła jej przepastna, „niepoprawna” lub wręcz obrazoburcza, jak na owe czasy i protestanckie wychowanie, myśl o tym co i jak jest ważne w przyrodzie, śmierci, religii i miłości. „Corpus delicti” to jej wiersze zanurzające się coraz głębiej w wieczności, czemu poetka dowodzi zadziwiająco epigramatycznie, treściwie i dosadnie zarazem. Poezja Emily Dickinson jest pełna pozornych paradoksów, które okazują się spójnym procesem unikalnego rozumowania. Na przykład precyzyjną definicją lub tezą filozoficzną, albo logicznym dowodem, czy wręcz sylogizmem. Jej ekspresja tragizmu jest wyraźnie prowokacyjna, ale i iluzoryczna. Ekspresja żalu – dojmująco surowa i smutna oraz równocześnie zabawna i kokieteryjna (powściągliwie i konfrontacyjnie zarazem; ten typ unikalnej „kokieterii” to temat na osobną rozprawę). Ekspresja wiary – gorliwa, zwłaszcza tam, gdzie absolutem jest natura, choć bywa i bluźniercza; w naszych czasach powiedzielibyśmy „wadząca się z Bogiem”. Jej nabożny stosunek do Boga potrafi przejść nagle i płynnie w dezynwolturę. Jednorodny, uporządkowany wiersz, „zamknięty” w monotonną czterolinijkową zwrotkę, o metrum wybijanym na 4 – 3 – 4 – 3, z jednym, najczęściej „ułomnym”, czyli niepełnym, rymem (slant rhyme) w 2 i 4 linijce, przypominający dziecinną rymowankę lub kościelny hymn protestancki, otwiera się na myśli trudne do ogarnięcia. A nieoczekiwana zmiana rytmu niektórych wierszy, oczarowuje i oślepia. Jej empatia wobec otaczającego świata jest niebotyczna, choć on okazuje się ułamkiem nieskończoności, podobnie jak śmierć, co Dickinson, w wielu wierszach, opisuje i czym sama wydaje się przerażona i zadziwiona. Lub z czym przechodzi do filozoficznego porządku, bo wie „COŚ o tym” od jakiegoś tajemniczego (dla nas), oczywistego (dla niej) początku. Dickinson, zawsze surowa na poziomie języka, swojego instrumentu grającego jakby na werblu (antypody frazy homeryckiego fletu), „nie kobieca” nawet w wierszach o pszczole, trzmielu, róży, porcelanie i koronce, jest wiarygodna, frapująca, ponadczasowa. Osobna. Wśród 1775 wierszy są dzieła wielkie, całkiem wiele ich, które świadczą o jej geniuszu i dopuszczeniu do metafizyki (niektórzy twierdzą nawet, że była mistyczką). Choć nie napisała niczego poza krótkimi wierszami, nie opublikowała żadnej książki (za jej życia ukazało się zaledwie kilka wierszy) miała nieodparte poczucie własnej odrębności, „królewskiej elekcji” duszy skazanej na „biały żar” poezji. Prywatnie była osobą nieśmiałą i tylko poprzez wiersze, załączane do listów, szukała akceptacji wśród nielicznie wybranych osób.