Krystyna Lenkowska

BLUE OCEAN

Babel bała się akwenów tak, jak diabeł wzdryga się przed wodą święconą. Nikt nie pamiętał żadnego topielczego przypadku z nią w roli niedoszłej ofiary. Podejrzewała więc, że musiała się topić w okresie prenatalnym. Może zachłysnęła się wodami płodowymi, kiedy jej ciężarna matka spadła z drabiniastego wozu razem z całą wesołą kompanią studentów UJ-otu, wdychając łapczywie zapachy wsi i sącząc wiejską nalewką z piołunu. Matka opowiadała o tym wiele razy przy rodzinnych okazjach. I zawsze puentowała zdaniem.

-To pewnie od tego mojego ciążowego pociągu do wódeczki z piołunu Babel ma takie dziwne oczy jak ryba w akwarium.

Historia z piołunówką nigdy nie robiła na Babel żadnego wrażenia. W poszukiwaniu genezy swojego strachu wolała wyobrażać sobie przodka, który niechcący obdarował ją genem lęku do bezmiaru wody. A bezmiar dla Babel zaczynał się już od basenu 50 na 100 i metr pięćdziesiąt głębokości. Jeśli nawet odległe pokolenia przekazują nam swoje cechy i choroby, to dlaczego nie miałoby się dziedziczyć także zmysłowych doświadczeń, zwłaszcza tych traumatycznych, dedukowała Babel.

W eleganckim, granatowym, jednoczęściowym, kostiumie kąpielowym z pomarańczową lamówką, dopasowaną kolorem do gogli, plastikowych japonek i czepka, Babel przeszyta panicznym strachem już na samą myśl o niebieskim dnie, dla niepoznaki maszerowała dumnie wokół basenu jak wytrawna pływaczka przed startem w zawodach. Lub jakaś współczesna nimfa przed rytualnym zanurzeniem, który symbolizował początek powrotnej drogi do swojej przyrodzonej wodnej krainy. W rzeczywistości Babel poszukiwała dogodnego zejścia do basenu. Zawsze jednak miała na uwadze to, że każda otchłań to śmiertelna pułapka. W końcu wybierała płytki koniec basenu, schodziła powoli, drżąc z zimna i niechęci. Potem szła po dnie kilkanaście metrów, kładła się nerwowo na wodzie i, zesztywniała, płynęła wyuczoną krytą żabką do przeciwległego brzegu, który wydawał jej się zawsze zbyt odległy. Z boku wyglądało to dość normalnie. Nowy ratownik oceniał dobrze jej umiejętności pływackie i kategoryzował w przedziale obniżonej czujności. Jakie było jego zdziwienie, kiedy kobieta w pomarańczowym czepku, która bez większych trudności przepłynęła około ośmiu basenów wzdłuż, nagle zaczyna tonąć na płytkiej wodzie i szamoce się w irracjonalnej rozpaczy, co spowalnia jej ruchy i tym bardziej zatapia. Mogłoby się wydawać, że Babel walczy z rekinem. Wokół niej, woda zabarwiała się jaskrawo od pomarańczowych akcesoriów.

Sądząc po tym, jak kiczowata formalnie była natura jej strachu do wody, przypuszczała, że ma go po urodziwej, zmarłej młodo praprababce, która zanim zginęła z własnej nieprzymuszonej woli w przejrzystej i bezkresnej na oko toni jeziora lub rzeki, założyła swoją najpiękniejszą niebieską suknię z dekoltem i najlepsze paryskie desusy jakie podarował jej małżonek razem z piękną broszką perłowo-szmaragdową, po tym jak okazało się, że obdarował identyczną broszką Zofię Potocką. Z pewnością praprababka nie wpadła do ciemnej studni nabierając wody zardzewiałym wiadrem. Sny Babel były panoramiczne, pełne światła i koloru.

Były też pławne. Babel śliska i obła, super ergonomiczna, pruła syrenim ciałem materię wody na nieskończenie długie, niebieskie i przezroczyste tunele, którymi przemierzała swoje senne terytoria. Pojęcie brzegu było wykluczone. W wodnym królestwie Babel nie było ani zarysu brzegu, ani tratwy ani przysłowiowej brzytwy. Nic, tylko nieprzebrane połacie wody z każdej strony świata. Było pięknie i rześko. Dopiero, kiedy budziła się, ogarniała ją panika.

-Przecież nie umiem pływać. - Zresztą, cóż dałaby jej ta umiejętność w sytuacji zanurzenia tysiące metrów pod powierzchnią - argumentowała jakby pozornie na swoją korzyść. Przecież nie istniał żaden poziom gigantycznej masy wody w tym nieskończenie przepastnym akwenie. Ani żadne odniesienie do czegokolwiek.

Kiedy pewnego poniedziałku Dyrektor Katarzyna zwołała niezwłoczną naradę wszystkich pracowników firmy, można było pomyśleć, że stało się coś kosmicznego. Do tej pory Dyrektor zwoływała tylko zebrania kierowników działów czyli VIP-briefingi.

-Czyżby nasz bank stał się nagle niewypłacalny? -pomyślał Maks.

W windzie, koledzy żartowali, że BANK S.A., z całym szacunkiem, to nie Berkley Bank, którego pracownicy całkiem niedawno, przegryzając porannego tosta z żółtym serem i żurawiną, przeczytali w The Washington Post, że ich niezdobyta twierdza, opoka z najszlachetniejszego kruszcu, góra złota, imię uświęcone renomą, tradycją i kasą, upadło. Tak po prostu, jak upada ludzka twarz po poślizgnięciu się (na skórce od banana) nogi, która jest kończyną ciała w czystym garniturze i białej koszuli z Vistuli, przewiązanej jedwabnym krawatem Hugo Bossa i spiętej spinkami gratis od tegoż Bossa, na oczach wciąż infantylnie kokieteryjnej sekretarki szefa i jego samego rozhisteryzowanego tuż po tym, jak zwrócił uwagę ledwie żywej duszy na mierne wyniki w ostatnim miesiącu oraz na to, że roczny okres próbny na stanowisku kierownika Wydziału Kart Kredytowych właśnie mija. Hm, taki komediowy gag. Pasował nie do przysadzistego Maksa, a raczej do filmowego, wysokiego i gibkiego w pasie, Tima Robbinsa w roli urzędnika-ofiary, padającego na mordę z wdziękiem osobistym. Ale Robbins, który dobrze wie co to boss i Hugo Boss, nie wiedziałby niestety, co to Vistula. The Vistula River, Wisła, rzeka Wisła, woda Wisła, "ja Wisła, ja Wisła". Ani Wanda, co nie chciała Niemca i rzuciła się w jej wodnisto-błękitne oczy Jaćwingów. Wiedziałby za to doskonale nasz Tim i jemu podobni amerykańscy bohaterowie co to znaczy plajta banku. W Polsce można było policzyć na palcach jednej ręki takich, którzy pamiętali jeszcze bankructwo potężnej kasy oszczędności.

BANK S.A. powstał kilka lat temu w wyniku fuzji kilku polskich banków: PHB S.A., POK B.P. i kilku mniejszych banków spółdzielczych. Urzędnicy, którzy uniknęli redundancji, mówili: "kupił nas Niemiec", dla odróżnienia od MONDE S.A. MONDE był drugim dużym bankiem, który miał swój oddział w mieście. Wyłonił się z połączenia kilku większych banków, gdzie czołową rolę pełniła znana w świecie firma Le Monde, która była też w posiadaniu linii lotniczej, telefonii komórkowej i kilku tytułów gazet codziennych we Francji. Ci, którym udało się pozostać na swoim stanowisku w MONDE, mówiąc "kupił nas Francuz", dawali świadectwo swojego poparcia dla zmian. Roczniki sześćdziesiąte i młodsze, w BANK'u i w MONDE, wypowiadały podobne zdania ze szczególną dumą. Brzmiało to niemalże jak "dostałem pracę w berlińskim banku" lub "przyjęli mnie do pracy w paryskim MONDE". Ludzie starszej daty, którym nieoczekiwanie udało się jakimś dziwnym trafem pozostać w firmie "na czas szczególnie określony", jak to formułował nowy kontrakt, unikali, jak mogli, tematu zmiany statusu własności z polskiego na niemiecki, tego swoistego anachronizmu dziejowego. Lub w zaufanym gronie mówili o pracodawcy gorzko i przy wódeczce per "okupant", rozpamiętując rozbiory i ostatnią wojnę. Jeśli rozmowy potoczyły się w przyjaznym kierunku, ktoś w końcu się pocieszał, że za Niemca to budowali solidne drogi i trwałe tory kolejowe, a ile domów z pruskiej cegły nadal stoi jak ta lala!. Starsi pracownicy MONDE mieli problem innego kalibru. Wstydzili się przyznać do francuskiego szefa jak to francuskiej choroby. Z dwojga złego, woleli skojarzenie z paryską Heute Couture, o czym jednak mówili z przekąsem, jakby nazwa sama w sobie nie gwarantowała rzetelności proporcjonalnej do spektakularnych, "wypasionych" billboardów Le Monde. Maks był na tyle młody, by nie mieć uprzedzeń historycznych i na tyle dojrzały, by nie zachłysnąć się "błyskotkami świata zachodniego". Tak nazywał marketingowo-PRowską politykę swojej firmy, BANK'u S.A., jak również gadżety, które pracownicy otrzymywali na konferencjach i zjazdach "team-buildingowych". Uważał, że różne techniki afirmacyjne, z którymi obowiązkowo musieli się zapoznać, na przykład NLP, to była "Normalna Lipa Pracownicza" czyli "normalny bull shit", jak mawiał.

Ciekawe też, że językiem konferencyjnym był tylko angielski, zarówno "u Niemca" jak i "u Francuza" i każdy pracownik mógł się ubiegać o dofinansowanie nauki właśnie tego języka. Hałas rozmów kilkusetosobowego tłumu pracowników BANK'u w największej sali konferencyjnej nazywanej Plenarną, w odróżnieniu od mniejszej zwanej Walną, był podobny do wrzasków rozbrykanych dzieci na krytym basenie.

Dyrektor Katarzyna stanęła za pulpitem mównicy, chrząknęła w tubkę dłoni, poprawiła włosy i oznajmiła przez mikrofon, że od dziś należy zapomnieć o NLP, PRS, UWZ oraz wszystkich technikach i strategiach obowiązujących do tej pory, bo właśnie nadszedł czas "Blue Ocean" i tylko "Blue Ocean".

-I koniec z rywalizacją- kontynuowała -pokonywaniem konkurencji, eksploatacją popytu, wysokimi kosztami, zdobywaniem rynku na siłę. Koniec z krwią, od której ocean robi się czerwony!- Krzyknęła jak rewolucjonistka na Placu Czerwonym w Moskwie.

I kiedy nadszedł naturalny moment, w którym Dyrektor Katarzyna miała wyjawić odkrywcze parametry nowej strategii, nastąpiła cisza. Dyrektor odeszła od mównicy, stanęła na podium w lekkim rozkroku, poluźniła jedwabny szal owijający jej pulchną szyję, odpięła guziczek błękitnej bluzki, wzięła głęboki oddech, jakby zaraz miała uprawiać scuba diving i bez mikrofonu powiedziała zmysłowo swoim ciepłym mezzosopranem, ustawionym przez specjalistów od PR.

-Nowa przestrzeń rynkowa, nowy popyt, niskie koszty, koniec z pojęciem konkurencji czyli Błękitny Ocean możliwości. -Plu ołszyn- dodała cicho i słodko, jakby przemówiła prosto z telewizyjnej reklamy farmaceutycznej, wyuczonym tekstem. Zabrzmiało to jak "płucz oczy" lub ewentualnie "płucz uszy". Summa summarum, te dźwięki i skojarzenia były miłe uszom i bardzo relaksujące. Takiej Katarzyny zebrani tam jeszcze nie widzieli i nie słyszeli.

Następnego dnia choć odmieniona, wciąż niedostępna, Dyrektor Katarzyna, była już nad błękitnym morzem Korsyki razem z narzeczonym Tobiaszem, który właśnie awansował na specjalistę do spraw Blue Ocean w największej prywatnej firmie ubezpieczeniowej w kraju, PUS S.A., co było równoznaczne z tygodniowym urlopem w wybranym przez siebie terminie.

Diana, córka Babel, miała kilkanaście lat i, jak na swój wiek, poważne osiągnięcia w żeglarstwie i nurkowaniu. Ku rozpaczy Babel, na Podkarpaciu, działał niezwykle sprawnie jeden klub żeglarski, do którego pięcioletnią Dianę zapisał jej ojciec chrzestny, Arek, pionier polskiego żeglarstwa ekstremalnego, rodem z Wrocławia. Kilka razy w sezonie letnim, Diana wyjeżdżała na obozy kondycyjne w okolice Trójmiasta lub na Chorwację. Na siedemnaste urodziny poprosiła rodziców o zgodę na rejs po greckich akwenach. Wspierał ją w tym wujek Arek. Babel wpadła w melancholię. Prawie nie odzywała się do męża i córki. Była natomiast bardzo rozmowna przez telefon, kiedy zadzwonił ktokolwiek, bliska przyjaciółka czy daleki znajomy. Wyrzucała z siebie potok słów na dowolny temat. Jakby zapadła na logorea, patologiczny, bezładny słowotok. Maks złośliwie nazywał tej jej stan horror vacui, lęk przed próżnią. Najważniejszy był sam akt mówienia. To pomagało Babel odwrócić myśli od natrętnej wizji w której świetlista twarz Diany, jej ciemne oczy w aureoli czarnej, połyskliwej burzy loków, mieszają się z falami oceanicznymi, znikają i wracają w postaci piany morskiej. Diana Piana. Piana Diana. Kiedy telefonował wujek Arek, Babel kłamała, że Diany nie ma w domu albo że jest chora i nie może podejść do telefonu, a ona sama, jak wiadomo, z natury nie rozmawia o wodzie i wszystkich wodopodobnych tematach, kwitowała.

Lepsze dni w pojęciu Babel to były te, kiedy czuła się oswojona z myślą o córce żeglującej po morzu Jońskim lub Śródziemnym. Nawet zazdrościła jej upalnej pogody, chłodzonej lekką bryzą morskiego wiatru, kiedy ona sama walczyła z lepkim podkarpackim upałem stulecia i plagą zmutowanych ślimaków w ogrodzie.
Pewnego dnia, porządkując pokój Diany, Babel zauważyła na biurku rysunek zatytułowany "Budowa samosteru", a na nim coś, co przypominało kosmiczny poduszkowiec, opisany słowami: rumple, knaga, pawęż, śruba motylkowa. Babel nie znała żadnego z tych słów. Były tam też inne określenia: statecznik, przeciwwaga, pływak, bloczek, stelaż, oś pozioma i ster, które Babel znała skądinąd, ale na pewno z diametralnie innych kontekstów. Powiedziała do siebie powoli i wyraźnie "ziemia ... ogień ... powietrze ..." jakby chciała złapać utraconą równowagę.

Na drugiej kartce zobaczyła ręką Diany starannie zapisane hasła, jedno pod drugim, a po nich wielokropek, który sugerował miejsce na dopiski. Przeczytała głośno drżącym głosem:

"Atlantyk ..........................
Puck .............................
Kadyks ............................
Las Palmas .............................
....................................
Puerto Calero ...........................................................................................................
Barbados .......................................................................................................
Około 3000 mil morskich !!!"

Determinacja trzech wykrzykników na końcu przeraziła Babel najbardziej.

Tego samego dnia do milionów kobiet i mężczyzn, żon i mężów, matek i ojców na całym świecie przyszedł ten sam kilkuletni chłopiec z jasnymi włosami i niebieskimi oczami, którym się nie odmawia. Babel natychmiast się do niego przyzwyczaiła i nazwała Pullo, bo w gipsowej zbroi, szpitalnej tunice zawiązanej na troczki, z twarzą w drobny rzucik ran, jak rzymski legionista po śmiertelnej bitwie, wzbudzał w niej bezwarunkowy odruch opiekuńczości. Zaraz zadzwoniła do szpitala w Khao Lak, w Tajlandii, skąd przyszła wiadomość internetowa i gdzie Pullo, pewnie, leżał na wznak jak nieboszczyk. Wyobrażała sobie że nagle wstał i dosiadł jaskrawoniebieskiego nocnika. Niczego nie uronił. Czuwał w półśnie, dryfował. Widziała go dokładnie na monitorze komputera, jak zaspaną syrenkę w akwarium. Na niebieskim tronie, pod fryzem z morskiego akantu, ten mały król Legionu Karłów nie rozumiał, co do niego mówią w królestwie obcego języka. Patrzył na świat, który był filmem, animowaną bajką. Jego prawdziwe życie było za ścianą szkła lub lustra. Pullo miał wzrok tak penetrujący, że Babel siedząc przed komputerem, odwróciła się za siebie, szukając za plecami sensu ukrytego w jej pokoju. Zgaduj zgadula. Pullo już wiedział, kim nie jest w nowym języku świata. Ciekawe czy pamiętał co się stało? Czary mary, cóż, trwało chwilę, blitz krieg. Spadło z morza z nieskończonym dźwiękiem mi. Mamiiiiiiiiiiiiiiiiiiiiiii! w uszach tsunami. Święty pomruk prześwietlonego powietrza. W Khao Lak.

* -Twój babski sentymentalizm doprowadzi nas do zguby albo szaleństwa, co na jedno wychodzi -powiedział stanowczo Maks przy kolacji.
-Masz rację, to tautologia.
-Mamy już psa i trzy podrzucone koty. No i mamy dziecko.
-Dianę nie dziecko.
-Oby się twój czarny humor nie zmaterializował.
Czego chcesz? Diana jest miła, mądra i odważna.
-No tak! I niedługo przepłynie samotnie Atlantyk na pontonie jako pierwsze dziecko na świecie.
-Nie kracz.
Chyba nie myślisz poważnie o adopcji? -zapytał zaniepokojony.
-Myślę poważnie.
-Dlaczego akurat Pullo?
-Bo to jedyne dziecko na świecie, o którym wiem, że nie rzuci się na moich oczach na głęboką wodę.
-I to wszystko z powodu wody? Tylko tyle?
-Aż tyle.
Maks westchnął głęboko
-Przepraszam cię, ale mam obowiązkową robotę na dzisiejszy wieczór.

Poszedł wolno do swojego gabinetu i usiadł przy biurku. Zaczął pisać.

Rozwiązaniem, za jakim postulują twórcy Blue Ocean Strategy - Chan Kim i Renee Mauborgne, jest zaniechanie walki z konkurentami i skupienie się na nowej, jeszcze nie odkrytej przestrzeni rynkowej. Nie istnieją idealne firmy, jak twierdzi Tom Peters w swej koncepcji "In Search of Excellence", są natomiast strategiczne posunięcia biznesowe bliskie ideału, a Blue Ocean Strategy jest narzędziem do ich kreowania.

Postawił kropkę i zaczął od nowego akapitu.
Droga Babel,
Płynę niewielkim statkiem w kierunku Messeni aby odzyskać skradzione bydło. Nie boję się piratów messeńskich, którzy grasują na wyspach Morza Jońskiego, nie płynę do Arkadii.

Przerwał i poszedł po puszkę z piwem. Wrócił i napisał kolejny akapit.

Za jakiś czas, wystrugam wiosło. Z wiosłem na ramieniu, będę szedł piechotą po twardym gruncie tak długo i tak daleko, aż dojdę do kraju, w którym pierwszy zdziwiony człowiek zapyta mnie co to za niespotykana rzecz, którą niosę. Tam się osiedlę i zacznę budować arkę. Może zdążę przed potopem. Twój Odys.