NOWA OKOLICA POETÓW

Rok IV nr 9 (1/2002), Sztuka i Okolice

Red. Naczelny Stanisław Dłuski

PL ISSN 1506-3682

Indeks 353574

www.nop.net.pl

 

 

 

 

                                                „ ... bo każda miłość, jeśli jest prawdziwa, powinna niszczyć

                                                poprzednią, porażać całego człowieka, tyranizować i żądać

                                                wyłączności...”[1]

 

 

BARBARZYŃCA  W  OGRODZIE  WŁOSKIM

 

 

Zbigniewa Herberta publiczne wyznanie miłości do Piera della Francesca, malarza Quattrocenta, zrodziło u mnie nieodparte pragnienie ujrzenia ich (Piera i Zbigniewa) ucieleśnień piękna na własne oczy.

Moja droga Italii! Moja droga Italii była kręta i pokrętna (jak ludzki los pełen pokus, jak Orfeusza ścieżkami Hadesu i Tracji), przez cuda katedralne, mroki i światła Signorelli’ego, Duccia oraz ekstrawagancje jednego z papieży. Cztery razy odwróciłam się na głos „nieziemskich” zjawisk.

 

 

Wino, Orvieto i Sąd Ostateczny!

 

Żadne Il Duomo, ani we Florencji, ani w Wenecji, nie przyprawia tak o zawrót głowy jak gigantyczna katedra na placu małej  mieściny - starówki Orvieto. Ten kontrast z nijakimi domami wokół, to nieoczekiwanie jakiejkolwiek monumentalności i dynamiki architektonicznej, w tym właśnie miejscu, zapiera dech w piersiach. To jakby idąc lasem wejść na polanę ze strzelistym zamkiem rozmiaru wieży Eifla. 

Miał rację Herbert pisząc : „ ... katedra stoi (jeśli ten nieruchomy czasownik jest odpowiedni dla czegoś, co rozdziera przestrzeń...) ? ... i dominuje uczucie niemożności oswojenia się z tą architekturą...” [2]

Może jeszcze wczoraj takie wrażenie wywoływały wieże World Trade Center w Nowym Jorku na miłośnikach techno. Może. Ci co nie widzieli architektonicznego cudu (a może cuda?) WTC, nie zdążą tego sprawdzić.

Katedra jest już zamknięta, więc nieoczekiwanie spełnia nam się „barbarzyńska” chronologia zdarzeń. Najpierw wino, potem Sąd Ostateczny. W jednej z kilku restauracji, o nazwie powołującej się na etruskie korzenie, zamawiamy Orvieto i potrawkę z królika. Być może to jest to samo miejsce, w którym Herbertowi podała kiedyś ten gatunek wina dziewczyna uśmiechająca się oczami - po etrusku. A więc pijemy z namaszczeniem mocny, studziennie chłodny napój koloru słomy. Mrozimy wątpia, serce i czekamy aż nam się głowy rozpalą; wszystko według genialnie precyzyjnej instrukcji pana Zbigniewa H. Od siebie dodaję opis zapachu: wino Orvieto pachnie dzisiaj jak moja książka podróżna - południowym wiatrem i nakładanymi ręką mistrzów wyblakłymi farbami fresków, co w ciągu 600 lat stały się jednym szlachetnym zapachem natury. No tak, rzeczywiście panie Zbigniewie, opis wina jest trudniejszy niż opis katedry.

 

Następnego dnia, wewnątrz Il Duomo, w kaplicy Madonny di San Brizio, Sąd Ostateczny robi na mnie dokładnie takie wrażenie jak groza wisząca w powietrzu kiedy wymawiam cicho (tego

nie mówi się głośno, chyba  że pompatycznie) te dwa sakramentalne słowa: SĄD

OSTATECZNY.

Brat Angelico zostawił tu niewiele po sobie; szybko porzucił pracę spłoszony podobno fatum jakiego obawiał się po śmierci jednego ze swoich uczniów, który zginął spadając ze szczytu sklepienia kaplicy. Malując może Chrystusa sądzącego? Robotę przejął, dopiero po 50 latach, Łukasz Signorelli, uczeń Piera della Francesca. I tu zawiązuje się nam wątek miłosny.

Kompozycje malarskie Signorelli’ego, zarówno te olbrzymie - kolorowe na łukach sklepienia jak i te niewielkie, ciemnobure ilustracje do „Czyśćca” z „Divina Commedia” Dantego - to

swoiste studium ruchu. Akcja jak na planie filmowym musical’u: wyrazista ekspresja, dramat, emfaza scen chóralnych, donośnych arii pojedynczych twarzy, ciał, dusz - to słowa, które same rwą mi się do bezdźwięcznego krzyku.

Zastanawiałam się, ile tu jeszcze, w tej artystycznej ciągłości, było z zachwytu Herberta dla śladów mistrza  Francesca. Czyżby chodziło o ten porywający wigor i ciemność rozdzieraną zewnętrznym światłem? Uczeń Signorelli był przecież wielkim artystą  (Herbert uważa, że nawet większym niż Michał Anioł jako twórca fresków w Kaplicy Sykstyńskiej). Mimo wszystko coś mi mówiło, że taki rodzaj fascynacji genialnego poety, byłby rozwiązaniem zbyt prostym, zbyt oczywistym. Jak pożądanie od pierwszego wejrzenia do pięknej, długonogiej, dojrzałej, lecz jeszcze młodej, kobiety w kołnierzu z lisów i pelerynie z wilczury, z zapraszającym znużeniem Marleny Dietrich w oczach, za którą podąża równocześnie pół berlińskiej ulicy mężczyzn. No i właśnie, niemal pół orvietańskiego placu turystów stłoczonych w kaplicy San Brizio zadzierało głowy gapiąc się, z nieodpartym podziwem dla niekwestionowanego dzieła i swoich ról w tym, czasem przerażającym, pięknie, na - jakby auto-akty - własne obnażone ciała, serca i szkielety. Trzeba dodać, za Herbertem, że Signorelli miał luki w wiedzy z osteologii (nauki o kośćcu), za to był, ze swoimi uśmiechniętymi szkieletami, dowcipnym eschatologiem.

 

 

Siena, Duccio, Wielka Maesta i sandały jak karaluchy!

 

Duccio di Buonisegna, malarz Duecenta był z pewnego punktu widzenia szczęściarzem. Żył w czasach kiedy wielkie dzieła mistrzów były traktowane z ogromnym pietyzmem. Procesje seniorów, urzędników i mieszczan sunęły ulicami Sieny prowadząc jego wielką Maestę do katedry. Tego dnia zamykano sklepy i modlono się do nocy. Czy jemu współcześni widzieli w nim to na co patrzył, może zbyt pobieżnie, parę wieków później amerykański krytyk sztuki Bernhard Berenson, a co w szczegółach afirmował polski poeta Zbigniew Herbert studiując Maestę. Wielką Maestę jak wyrafinowaną kompozycję nie płaskich obrazów, a przedmiotów, z których każdy jest doskonałą bryłą samą w sobie oraz skończonym elementem całości (ba! gdyby całość się uchowała). Nie mogłam nie oprzeć się oparciu na tej wrażliwości ujętej w finezyjną pokusę. Według zaleceń, postanowiłam, że w Sienie nie obejrzę niczego innego poza Ducciem, aby na długo pozostać w aurze jego subtelnych ekspresji malarskich, co okazywało się powoli kluczem do zrozumienia miłości do malarstwa Piera della Francesca.

Berenson traktował Duccia jak epigona, zwłaszcza w stosunku do jego „renesansowego” rówieśnika Giotta, u którego cenił nową koncepcję bryły i siłę ekspresji oraz określał mianem geniusza. Według Herberta, nie wspiera tej opinii zestawienie Madonn con Bambini we florenckiej Galerii Uffizzi, gdzie obaj artyści, razem ze swoim nauczycielem Cimabue, są podobnie bizantyjscy w klimacie. Dla mnie jednak, Madonna Duccia wciąż JESZCZE bije od środka boskim blaskiem, a Madonna Giotta - JUŻ świeci nieco po ludzku. Nie zmienia to faktu, że Berensonowi, może, wymknęło się uchwycenie nowatorskich syntez Duccia - łączenia kultur: aleksandryjskiej, rzymskiej i bizantyjskiej. Dając wiarę rewelacyjnym koncepcjom Berensona, jemu wpółcześni nie byli dla Duccia łaskawi, bo nie klasyfikowali go w sferze zasłużonej genialności. Herbert polemizując z tym poglądem opisuje kilka z czterdziestu pięciu scen z życia Chrystusa i Marii - Opus Magnum Duccia, którą była właśnie Wielka Maesta. A oglądał ją „w gorączce” w Museo dell’Opera del Duomo, kilkadziesiąt lat przed moją sieneńską „gorączką”.

Największe wrażenie robią na mnie ludzkie detale namalowane pędzlem Duccia i słowem Herberta. W scenie „Mycia nóg” Chrystus i Apostołowie, jak aktorzy, grają za pomocą ciała, gestów, oszczędnymi środkami, subtelną, nie przerysowaną kreską, takie uczucia jak: szacunek, miłość, pokorę. Nawet „ciała” trzech czarnych sandałów mają tu swoje dramatyczne role. Są bardziej dynamiczne niż inne rekwizyty na obrazie („w obrazie” można by rzec, mając na myśli scenę filmu): „... odbijają mocno od różowego tła podłogi, a powiedzenie „leżą” nie oddaje istoty rzeczy. Są chyba najbardziej ożywione z całej sceny, ich układ po przekątnej i rozłożone na boki rzemyki wyrażają szczurzy popłoch...”[3] lub przebiegłość karaluchów.

Na tysiącach malowideł świata podobna „natura morta”, obok innych martwych przedmiotów, pochopnie może, nazywana jest martwą naturą.

W moim odkrywaniu historii miłości Herberta do Piera della Francesca, Duccio był obowiązkowym etapem poszukiwań. Intuicyjny, spontaniczny gust poety kształtowała z pewnością nie tylko jego wrażliwość, ale i erudycja. Jako znawca historii sztuki, a tym samym malarstwa współczesnego widzi w Ducciu, ostatnim wielkim artyście starożytności - mistrza i prekursora kompozycji i dramatyzmu, a nade wszystko malarza, który wzrusza swoją subtelną ekspresją. I właśnie ta subtelność wyrazu jest moim tropem w zrozumieniu namiętności wyrafinowanego miłośnika sztuki do Piero della Francesca, o czym wkrótce przyjdzie mi się przekonać.

 

 

Dygresja bez morału!

 

Nie dotrzymałam słowa i weszłam do sieneńskiej katedry. Po pierwsze dlatego, że tam kiedyś wisiała, ba! świeciła własną energią, Wielka Maesta Duccia. Po drugie - skusił mnie duchowny w czerwieni (nieopatrznie i tradycyjnie zwanej purpurą) - Pius II, kiedyś Eneasz Sylwiusz Piccolomini, poeta, autor swawolnych komedii i jednej libertyńskiej powieści, który nawet po późnym nawróceniu nie przestał marzyć o wiecznej sławie, ale w cnocie. A po trzecie - Piero della Francesca, mój bohater „romantyczny” zetknął się, jako już dojrzały malarz, z Piusem II, któremu na zamówienie namalował freski na ścianach pokoi w Rzymie. Te dzieła, niestety, nie zachowały się do naszych czasów.

O ironio, przetrwały freski z życia papieża w Bibliotece Piccolominich malowane ręką Pinturicchio, które po mojej uczcie duchowej „u Duccia” wyglądają jak sztuka zdobienia sklepień, niekoniecznie, sakralnych. Za to sama historia z życia Piusa II rekompensuje niedosyt z jakim opuszczam katedrę.

Pienza, położona niedaleko od Sieny, urokliwe miasteczko włoskie, wcale nie tak senne jak za czasów Zbigniewa Herberta, kiedyś nazywała się Corsignano. Jednak Pius II, który tam się urodził i wychował jako Eneasz Piccolomini uważał, że ta nazwa brzmi zbyt podle jak na życiorys papieża. Gdy dostąpił duchownego dostojeństwa zmienił nazwę miasta na „Pienza” i pośpiesznie go rozbudował. Od tamtej pory historia ex-libertyńskiego papieża, który wpłynął spektakularnie na swoją biografię, dzięki samopotępieniu i kilku dekretom administracyjnym, inspiruje poetów, pisarzy, historyków sztuki, turystów i marzycieli. Przyjeżdżają do Pienzy aby powłóczyć się wśród majestatycznych murów katedry, pałaców i kamienic wzniesionych w ciągu bardzo krótkiego czasu za sprawą papieskiego pastorału jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki. 

Historia życia Eneasza układa mi się w humanistyczną logikę włoskiego renesansu: burzliwa młodość, Homer, Wergiliusz, kobiety, wino, studia obyczajów z autopsji, mizantropia, nawoływanie z zapałem do świętych wypraw krzyżowych, dementi, uduchowienie, w końcu projekcja swojego własnego studium obyczajowego na ścianach katedry w Sienie.

I tylko usilnie staram się usłyszeć i powtórzyć to dostojeństwo w śpiewie nazwy „Pienza” i  pospolitość (a może pospolitą swawolność?) w nutach „Corsignano”. Takie prywatne master class z włoskiej muzyki dawnej. A moim mistrzem jest echo tego miasta co, przywołane, uwalnia się z jego polifonicznych kamieni.

 

 

Arezzo, drzewo krzyża i kobiety Francesca!

 

Gdyby Arezzo, Borgo, Urbino, San Sepolcro lub Monterechi, gdzie żył i malował Piero della Francesca, leżały nie na uboczu kupieckich i artystycznych tras podróżnych Italii, w wieku XVII i XVIII, zachowałoby się może więcej szczegółów z życia genialnego artysty. A tak na dobrą sprawę, nawet jego data urodzenia nie jest pewna (1415/1420). Tym samym jest on, w tym eseju, bodaj pierwszy raz bohaterem „romansu”, choć wciąż bez prawdziwej anegdoty o cielesnej miłości i szaleństwie.

Warto dodać, że „odkrywcami” Francesca byli m.in. Stendhal i Malraux, pisarz i poeta. Czyli inspirował on nie tylko wielkich historyków sztuki, ale też wielkich epików i liryków (sam uprawiał, swoim malarstwem ciekawą narrację). Prawie 500 lat później, Piero della Francesca - narrator, ze swoim mistrzostwem formy, był dla Zbigniewa Herberta - artysty (bo czyż nie dał nam on wielu dowodów na to, że jest malarzem i rzeźbiarzem uczuć?), obiektem ogromnej pasji i podziwu.

Czas i ekonomia zdecydowały o tym, że moje Grande Finale miłosnej historii o malarzu i poecie musiałam umieścić tylko w jednym z prowincjonalnych miejsc. Wybór padł na Arezzo, miasto gdzieś między Perugią a Florencją.

Nie bez znaczenia był też fakt, że tu urodził się Petrarka, wygnaniec, który w Arezzo i w filozofii znalazł swoją ojczyznę.

Mając w pamięci świetliste „glorie” włoskich katedr w Wenecji, Florencji, Orvieto i Sienie oraz pomniejsze kościoły tamże, świątynia św. Franciszka wydaje mi się wyjątkowo skromna i „siermiężna”. Trudno uwierzyć, wchodząc w ten surowy mrok, przez sień i chór, że kryje on w swoim prezbiterium „jeden z największych cudów malarstwa wszystkich czasów”[4].

Ten podwójny cud - to „Legenda Krzyża” sama w sobie oraz jej malarskie ucieleśnienie w postaci cyklu czternastu fresków, ręki (głowy i serca) Piera della Francesca.

Ich tematem są dzieje cudownego krzyża Chrystusowego, zwanego Prawdziwym Krzyżem (Vera Croce), od  jego początku w chwili stworzenia świata aż do roku 615, kiedy to ukradziony krzyż sprowadzono z powrotem do Jerozolimy. Historie te zaczerpnął nasz mistrz z apokryfów i legend, a przede wszystkim ze „Złotej legendy” Jakuba de Voragine. Często fikcyjne i anachroniczne, pomieszane z prawdą  Ewangelii, podawane z ust do ust, służyły przez lata umacnianiu wiary chrześcijańskiej.

To co uderza innością to pozornie beznamiętne ujęcie postaci na freskach. Ludzie ci nie patrzą nam w oczy, żaden z nich. Nie epatują swoimi emocjami; ich teatr jest bardzo oszczędny w gesty i mimikę. Ewa, Matka Rodzaju („Śmierć Adama”), rozpacza nad umierającym Adamem „taktownie”, bezdźwięcznie. Królowa Saby (rozpoznanie drzewa krzyża), symbol wschodniego Kościoła, w swoim mistycznym doznaniu, pada na kolana, przed chrześcijańskim drzewem krzyża, wciąż skupiona i pomna swego dostojeństwa; nie dramatyzuje cudu, robi to za nią subtelnie „chór” dworek otwierających usta w niemym zadziwieniu. Umiar, wszędzie umiar, stonowanie i subtelność ekspresji. Scena bitwy w „Zwycięstwie Konstantyna”, jednym z najwybitniejszych dzieł Piera della Francesca, to dyscyplinowany harmonią płaszczyzn tumult: ludzi, koni, chorągwi, zbroi. Nawet metodyczne męczenie Judasza, w „Torturze Hebrajczyka”, jest kontrolowane przez artystę. Nie czuje się grozy na twarzy skazańca ani oprawców. Jednak  geometryczna (profetycznie kubistyczna!) precyzja maszynerii tortur wprowadza jakby zawieszone uczucie lęku. W kolejnej (choć trudno mówić o kolejności w przypadku wzajemnie typologicznie przeciwstawionym zabiegu prezentacji wydarzeń legendy) scenie walki (pokonanie Chozroesa), rytuał bitwy przebiega jakby według ustalonego planu i dyscypliny. Niebo też sprzyja przejrzystości obrazu, jego geometrycznej harmonii, nie zakłóconej widokiem zabitych i rannych. Ten spokój, który tu emanuje, dynamizowany jedynie realizmem scen i pasją szczegółów, jest bardziej ekspresyjny i poruszający niż niejeden krzyk, szał i „giewałt” na obrazach, które dotychczas widziałam.

Piero della Francesca pozwala przeżyć legendę krzyża każdemu na swój własny sposób, nie narzuca żadnej psychologii zdarzeń, nie przytłacza naszej wyobraźni. Zostawia wolną przestrzeń dając znaki,  jak mamy w niej odczytać jego formę, bryłę, perspektywę powietrza i światła.

Osobny fascynujący temat to - kobiety Piera della Francesca. W zasadzie wszystkie one są do siebie podobne, fizycznie i psychologicznie. Królowa Saby ma gładko uczesane włosy, co podkreśla jej piękną głowę i długą szyję. Swoje nieruchome, migdałowe oczy kieruje w dal, jakby w przyszłość.

Maria w „Zwiastowaniu” jest piękna swoim ujmującym wyciszeniem, spokojem gestów, jak rzeźba. Królowa Helena, matka Cesarza Konstantyna, jak i jej dworki (wykopanie krzyża) ma gładką fryzurę i jest pełna pokory w swoim oczekiwaniu - przenosi wzrokiem naszą uwagę z urody kobiet na krzyż i zdarzenia wokół krzyża.

Patrząc na kobiety Francesca w kościele św. Franciszka w Arezzo, już żałuję, że tym razem nie zobaczę „jednej z najbardziej prowokujących Madonn, jakie kiedykolwiek artysta odważył się malować”[5]. Mam na myśli Madonnę z kaplicy w Monterchi, piękność, dając wiarę opisowi Herberta,  zmysłowo dotykającą swojego brzucha, jakby dotykała tajemnicy macierzyństwa. Pokusa poetyckiej deskrypcji rozogniła bardzo moje pragnienie ujrzenia Madonny z Monterchi, jednak spełnienie to przekładam na następną „marszrutę” po włoskim renesansie.

 

Dochodzę do wniosku, że genialność Piera della Francesca polega, między innymi, na tym, że rozpalił on miłość do swojej sztuki u ludzi prostych i uczonych. Ci uczeni z różnych epok to m.in. Cavalcaselli, Crowe, Berenson, Longhy. Sam okiełznał swój talent i pracę nauką, z takich dziedzin jak: architektura, malarstwo, geometria, perspektywa, proporcje, abakus, optyka, starożytność oraz naśladowanie praw natury i światła.

Fenomen tego malarstwa opiera się m.in. na prawach, które sam odkrył dla siebie. One to właśnie rządzą kompozycjami jego dzieł. Są to: „zasada współgrającego tła i prawo spokoju”[6] Odnoszę wrażenie, że tym ujął on najbardziej swojego miłośnika, wielkiego polskiego poetę i pisarza, Zbigniewa Herberta. Jest to przykład cudownej, bezkompromisowej fascynacji sztuką. Tyle lat  po śmierci artysty pędzla, inny wieki artysta pióra, z odległego kraju Europy, poświęca mu wiele kompetentnej uwagi i  ogrom wyrafinowanego uczucia, nazywając siebie barbarzyńcą w hołdzie wielkiemu dawnemu mistrzowi.

Energia tej miłości do włoskiego renesansu promieniuje na tych, którzy z tą sztuką obcują, a nawet wcześniej - ona może zaprojektować takie obcowanie. Tak jak to było w moim wypadku, kiedy ja, barbarzyńca, pojechałam z książką Herberta „Barbarzyńca w ogrodzie” do Włoch. On, zapewne, zrobił kiedyś podobnie z dziełem Berensona pod pachą.

 

Ciekawe czy Piero della Francesca mógłby odwzajemnić Herbertowi tą miłość, gdyby dożył do naszych czasów? Jakby ocenił jego studium przedmiotu, człowieka i perspektywy? O czym rozmawialiby w języku sztuki?

Dla mnie, obaj są w pewnym sensie podobni w kreowaniu metafizycznych emocji, dlatego pamięć o nich stoi u mnie na tej samej półce pod hasłem.: „Subtelna monumentalność”.

 

„... wyjmij

z cienia przedmiotu

którego nie ma

z polarnej przestrzeni

z surowych marzeń wewnętrznego oka

krzesło ...

 

niech będzie

cichsze od aniołów

dumniejsze od królów

prawdziwsze niż wieloryb

niech ma oblicze rzeczy ostatecznych...”[7]

 

 

 

                                                                                                                    Krystyna Lenkowska

 

 

       

 

 

 



[1] Zbigniew Herbert „Barbarzyńca w ogrodzie”, 1998 Czytelnik, str. 229

[2] j.w. str.61

[3] j.w., str. 96

[4] j.w. str.233

[5] j.w. str.239

[6] j.w. str.248

[7] Zbigniew Herbert „Studium przedmiotu”