Miesięcznik NOWE KSIĄŻKI 11 / 2020 Katarzyna Bieńkowska recenzja pt. "Koyaanisqatsi, albo czaso-wietrzeń”
Krystyna Lenkowska, Kiedy byłam rybą (lub ptakiem)", Kraków 2020, s. 94
Koyaanisqatsi, albo czaso-wietrzeń
Najnowszy tomik wierszy Krystyny Lenkowskiej to prawdziwie skrzydlata książka (a może płetwiasta?). Rozpinając skrzyd(e)ł(k)a odsłania swój charakter, siłę i piękno. Na pierwszym skrzydełku widnieje tytułowy wiersz, w którym poetka pisze: „Kiedy byłam rybą/ lub ptakiem/ nie potrzebowałam dobrego imienia/ i pewności jutra// ani solidnego łóżka/ z miękką poduszką/ dla ciała// nie szukałam przyczyn i odpowiedzi/nie rzeźbiłam łokciami dołków w stole/ i materacu// tylko milczałam lub śpiewałam// kiedy byłam rybą/ lub ptakiem”. Jest to przekorny manifest, gdyż Lenkowska w pewnym sensie realizuje swoją tęsknotę za prostszym „zwierzęcym” byciem i ekspresją, w swoich wierszach milcząc właśnie (milknąc, przemilczając, choć zawsze znajdując słowa) albo śpiewając (radosne, rzewne, smutne lub drapieżne pieśni), a jednocześnie nieustannie szuka przyczyn i odpowiedzi, tropi swoją tożsamość i stara się umościć bezpieczne posłanie na materacu tkanym żmudnie z wątków minionych, teraźniejszych i tych przyszłych, najmniej pewnych.
Na drugim skrzydełku natomiast natrafiamy na fragment recenzji Janusza Pasterskiego, tak przenikliwy i piękny, że sam mógłby być wierszem. Nie sposób jej tu nie zacytować: „Wiersze Krystyny Lenkowskiej są dobrym przykładem tego, jak dźwiękowa faktura słowa może budować nici skojarzeń i organizować wizję świata przedstawionego. Poetka chętnie łączy chropowatość z lirycznością, dynamizuje i łagodzi, wprowadza dysonansowe jakości. Jakby w przekonaniu, że poezja wyrasta z życia człowieka, ale równocześnie stale się ponad nie wznosi, ujawnia swą demiurgiczną moc. Plastyczne, barwne, oszczędne, ekspresywne i refleksyjne wiersze. Jak roztocznica wnikają intensywnie w oko i pamięć czytelnika”.
I właściwie to by wystarczyło. Czytelnik już jest olśniony, zaintrygowany, spełniony, kontemplując te słowa, może milczeć albo śpiewać, może czuć się też tym bardziej zachęcony, by szukać przyczyn i odpowiedzi. Jeśli jednak zaryzykuje, zajrzy głębiej pod skrzydła i podda się gwałtownemu, nierównemu pulsowi tej poezji, czeka go doznanie na miarę Koyaanisqatsi Godfreya Reggio, hipnotyzującego filmu, atakującego obrazami i dźwiękiem, porażającego i kojącego na przemian. Samo słowo „koyaanisqatsi” w języku Indian Hopi ma dość szerokie znaczenie, to – podaję za internetowym słownikiem – „szalone życie, życie pozbawione równowagi, życie w zgiełku, dążenie do katastrofy, stan, w którym należy zastanowić się nad zmianą trybu życia”. Wiersze Krystyny Lenkowskiej stanowią w moim odczuciu poetycki ekwiwalent tego dramatycznego pojęcia. Poprzez dramatyczno-liryczne migawki ogarniają i wyrażają całą grozę życia i śmierci, czułość pamięci, rozmach wyobraźni. Przyroda, historia, polityka, cywilizacyjny chaos, radość i lęk, sens i bezsens wypełniają rozbuchaną gonitwę myśli, a rozpędzone frazy, natłok obrazów i zgiełk słów przeplatają się z medytacyjną ciszą.
„Rozmowa się wije/ rzepak razi w oczy (…) i tylko śmierć niezwykła/ zyskuje doraźnie/ a zwykła traci i traci” pisze Lenkowska w wierszu Wiosna 2017. W kalejdoskopie zdarzeń i w kontemplacyjnych otchłaniach, zmagając się z bólem duszy i ciała, poetka niejednokrotnie wadzi się ze śmiercią, próbuje niejako ją przechytrzyć, ugodzić celnym słowem jak sztyletem, choć zdarzają się też chwile złudnego (?), ambiwalentnego pojednania. W wierszu O śmierci poetka stwierdza: „najgorsze jest jednak to// (a może właśnie pocieszające?)// że w tym samym momencie/ umiera również cała przeszłość cała pamięć/ cały ten świat”. „Przypływ odpływ” falujący explicite w wierszu bez tytułu oraz implicite w całym tomie zagarnia wszystko, słońce, morze, fabryki, gdańskiego wojewodę, miliony padłych pszczół, „śmieci stonki glony muszle i boje” na brzegu, tłuste rybitwy, bezdomnego o poczerniałej twarzy, dzieci budujące z piasku swoje pierwsze mury i warownie, atletyczną joggerkę i – to już w wierszu Czaso-wietrzeń – wiatraki, których śmigła „tną czerwoną/ o zachodzie/ smugę samolotu”. A przecież „dziś czas tej płaskiej planety/ opiera się prawie wszystkim/ parametrom// żeby nie wiem jak miarowo/ mielić przestrzeń”, konkluduje poetka i tak naprawdę trudno powiedzieć, czy te słowa niosą przewrotną pociechę czy raczej powiew kosmicznej grozy. Jedno jest pewne – poezja Krystyny Lenkowskiej wietrzy nam w głowach, wwierca się w myśli i serca i sieje ożywczy zamęt w czasoprzestrzeni, w której wiruje nasze koyaanisquatsi.
Katarzyna Bieńkowska
|