Twórczość nr 5, 2014
Małgorzata Pieczara-Ślarzyńska
"NA FALI MIJANIA"
Krystyna Lenkowska: Kry i wyspy. Wydawnictwo Mitel, Rzeszów 2013, s. 72.


Stały ląd nie jest właściwy kondycji ludzkiej, zdaje się mówić Krystyna Lenkowska w swoich nowych wierszach z tomu Kry i wyspy, ósmego już zbioru w jej dorobku. Wyspy i kry – kry, czyli ruchome (fałszywe?) wyspy – istnieją na fali czasu, dają niejasną i migotliwą podstawę, by uczepić się ich i, jak w wierszu Lekcja oprawy z tomu Wybór Ewy (2005), „na fali mijania” trwać „z zapartym tchem”. Zarówno kry, jak i wyspy cechuje ograniczoność fizyczna, jednak kry dodatkowo charakteryzują się niestabilnością, chybotliwością, jak również drastycznym ograniczeniem czasowym i zależnością od warunków pogodowych, trudnych do przewidzenia. Te same cechy zdają się właściwe ludzkiemu istnieniu, umieszczonemu w zagadkowej i przypadkowej przestrzeni, na planecie „zanurzonej w wodzie i powietrzu” (Dziewczynka na krze), w określonym odgórnie czasie. To właśnie czas zaznacza się w tych wierszach najwyraźniej, wydaje się stanowić ich ośrodek. Czas, a wraz z nim przemijanie, element fundamentalny dla ludzkiego istnienia – istnienia ograniczonego przestrzennie (w wymiarze kosmicznym) i czasowo, niepewnego. Podobnie jak w poprzednim przejmującym tomie Tato i inne miejsca (2010), poświęconym odchodzeniu i śmierci ojca, i w najnowszym zbiorze będzie mowa o upływie czasu i nierozerwalnie związanej z nim perspektywie końca.

Pierwsza część, Na krze, obraca się wokół problemu przemijania w jego wielu namacalnych aspektach. Zmiana pokoleń, odchodzenie i narodziny, choroba i śmierć, życie i codzienność rozpatrywane są tu w perspektywie jednostkowej (Ach kochany Augustynie wszystko minie minie minie, Moi rodzice, Syn dorosły, Naturalnie, Una Blanka), jednak nie tylko. Wprawdzie znajdziemy tu przejmujące wiersze o śmierci najbliższych i o pamięci o nich („dziś znów ją zirytował tym / że drzwi wejściowe które zamówił / były tanie i kiepskie / a ona musi z tym żyć // od czasu kiedy umarł nic / nie wskrzesiło go bardziej niż ta jej krótka irytacja / jestem jej wdzięczna za tę namiastkę” – Moi rodzice), o zmianie pokoleń i zmianie sztafażu („Przychodzi mąż / potem na świat przychodzi syn / syn rośnie [...] // malujemy krzywe ściany / na niebiesko i łososiowo // syn wyrasta i odjeżdża [...] // bierze sobie żonę / żona bierze dziecko [...] // jedzą sushi / na kwadratowych talerzach śpią w białych ścianach / i meblach / czarnych doskonale.” – Naturalnie), o nowych narodzinach („Kiedy z góry spadła z manną / dziewczynka mała i biała” – Una Blanka). Niemniej jednak czas zapętla się w tych wierszach, wspomnienia o ojcu poetki oraz o pisarzu Augustynie Baranie istnieją obok przywołań postaci Chopina, Johna Keatsa, królowej Nefertari; poetyckie „tu” dzieje się w tych wierszach jednocześnie teraz i tysiąc lat wcześniej, teraz i sto, dwieście, trzysta lat wcześniej, bo poetą jest się „zwłaszcza tam gdzie ma tyle lat co pewne / przygraniczne miejsce na Ziemi”, „czyli z tysiąc no minimum kilkaset” (Dycio znaczy poeta). Nietzscheańska koncepcja wiecznego powrotu, którą daje się odczytać w tych wierszach, pozwala na bycie jednocześnie teraz i wtedy, jak oko Keatsa, które „czasem rzuca się na Hiszpańskie Schody / lub do Tybru” i zapętlone w czasoprzestrzeni przemierza w kółko te same rejony, bo „ono nie wie co się robi dalej”. Swoją drogą, wiersz Oko Johna Keatsa w Rzymie to utwór istotnie fenomenalny i wart uwagi. Długie trwanie Wiecznego Miasta, jego tradycja, „łuki Hadriana”, „kopuły Watykanu”, które omiata oko, latając dla osuszenia skrzydeł, przenikają się z punktową teraźniejszością, obecnym turystycznym Rzymem, reprezentowanym przez ulicznego handlarza:

jeśli na schody
rozpryskuje się a potem wraca nietknięte
jak żelowa meduza do ciemnoskórej dłoni
ulicznego sprzedawcy.

To charakterystyczne zakorzenienie w czasie, jego nawroty i urywki, nakładające się na siebie i zachodzące we właściwym dla siebie tajemniczym porządku, odnaleźć można w wierszach dryfujących na krze – będącej ułamkiem czasu, wypustką w wieczności i w kosmosie. Kolejna część tomu, Za-miast-o, to, być może, pewnego rodzaju zabawa ze śmiercią. Zabawa, bo tytułowa igraszka słowna nadaje temu fragmentowi zbioru szczególny, gorzko-słodki, ton. Wiersze eksplorują bycie po-śmiertne, tam gdzie „rano opiłki słońca spadają tak lekko że / Wymykają się prawu / Wszystkiego” (Nekrolog Wisławy Szymborskiej, wiersz kończący tę część tomu), snują refleksję eschatologiczną na granicy istnienia i innego istnienia („Kiedy umarł człowiek / a duszy ciężko było opuścić ciało / zawisła nad nim jak ptak / nad pustym gniazdem / [...] / wciąż dosiada ptaków / coraz to bardziej ulotnych i leci // do skutku” – Podróż ptakiem), w kościołach i w czasie, gdy poezja łączy się z wiarą:

w międzyczasie ludzie znów
ukrzyżowali Jezusa
złożyli do grobu
a on znów zmartwychwstał

wiersze były stacjami
poeta nazywał się Mario Luzi
i też był Włochem

ale gdyby nazywał się inaczej
inną mowę miał
gdzie indziej
kiedy indziej

i tak
nie byłoby odwrotu.

(Vera croce)

Z byciem po-śmiertnym wiąże się również problem znikania i pamięci, jej niedoskonałości. Utwór Znikanie („Znika człowiek / i nagle okazuje się / że nie dość rzetelną / pamięć zostawił po sobie [...]”) każe pomyśleć o wierszu Wisławy Szymborskiej Dnia 16 maja 1973 na podobny temat. Pamięć – zjawisko ułomne i niepewne, magazynuje się w zakamarkach świadomości, ujawniając się znienacka i mimo woli (Miast-O) lub wcale, nie dość rzetelna, nie dość wiarygodna, nie dająca oparcia, a jednak uporczywa i nie do wymazania, jak szept przenikający „filigranowy detal każdej kuci każdego seraju / każdego sklepiku” w Sarajewie (Sarajewo). Jednostkowe ludzkie wspomnienia bywają wątpliwe – Mireille Be z wiersza Koncert organowy w Le Mans „nie patrzy na młodość / daleką wątpliwą” – prawdziwe zdaje się tylko tu i teraz, „nie przygarniam w tej szczelinie / czasu nie pamiętam / słowa trwam wolno” (W Rzeszowie nad Wisłokiem).

Na fali czasu-już-nie-czasu dopływa się do Wyspy, trzeciej części tomu. Wyspa to w zasadzie bezludna („Nie ma Rzymian ani chrześcijan / [...] // puste są groby i sarkofagi bez wiek / [...] / wszyscy zmartwychwstali” – Alyscamps), odseparowana, z której być może nie ma wyjścia – jak w motcie do jednego z wierszy, cytacie z piosenki zespołu The Eagles („You can check out anytime you want but you can never leave”), zabiegu charakterystycznym dla tej poetki, która już wcześniej zręcznie posługiwała się cytatami z rozmaitych rejonów kultury. Wyspa to jakiś cel na horyzoncie, ale też jakiś teren ograniczony, skazany na łaskę i niełaskę „nikogo”, który (podobnie jak w wierszu Ewy Lipskiej) „nie przypływa” lub też właśnie podpływa i zostaje po nim „biały szkwał pamięci”, „po jednym z tych co wołali mnie / po imieniu a potem / nie mieli mi nic więcej do powiedzenia” (Wyspa Lavigny). Wyspa to może także rodzaj przystanku, rodzaj progu oddzielającego nieznane, nieprzewidywalne krainy:

matowe słońce przenicowało tu
biel i brzask
dzikie serca gdzie okiem sięgnąć
byle jakie wino plastikowe krzesła
martwa libacja świata
na aluminiowym progu skaleczoną stopą
nie wiem w którą ruszyć stronę
(Do widzenia)

Wyspa nie idylliczna zatem, a zaledwie postojowa. Wiersze z tej części przeniknięte są intensywnością doświadczania pamięci, refleksji o śmierci i transgresji. Mimo to nadal wypełniają je charakterystyczne dla Krystyny Lenkowskiej humor i dystans – „jaki brak? chyba barak cierpliwości” (***„Cierpliwość jest szczeliną”), a także rodzaj bajkowego nastroju, kojarzącego mi się szczególnie z pierwszym zbiorem Nie deptać przylaszczek / Keep off the primroses (i spajającego się ściśle w moich wspomnieniach z ilustrującymi wcześniejsze zbiory reprodukcjami obrazów Franciszka Maśluszczaka, których w obecnym tomie brak – na rzecz obrazu Marka Sobczaka na okładce, świetnie wpisującej się zresztą w klimat tomu), jak i tutaj, na przykład w wierszu Widok 2012, w którym – niczym w La précieuse Pawlikowskiej-Jasnorzewskiej – delikatny obrazek załamany zostaje przez końcowy dobitny zwrot ku zgoła innej perspektywie:

Zaświeciły wrzosy w lesie
jakby ktoś zapalił lampy
i oświetlił drogę w głąb
dla królewskiej pary

liliowe trzewiki
i różowe poły płaszczy
zamiatają dywan puchu
w kierunku przepaści.

Zatem czy Wyspy Szczęśliwe? – raczej nie, a jeśli szczęśliwe, to tylko do pewnego stopnia, do pewnego momentu, wyznaczonego przez dojmujące doświadczenie ograniczoności i zanurzenia w niewiadomym, w być może pustym oceanie. Wyspy pełne światła, lecz światła dziwnego, niepokojącego, intensyfikującego poczucie tymczasowości i ulotności, kruchości raczej niż przynoszącego życie i radość.

Ton nadziei i lekkości powraca w części czwartej, Kraśki wiosenne, niosącej pewną nadzieję, przywracającej wierszom wiosnę i życie, korespondującej też z – również ostatnią – częścią poprzedniego tomu Tato i inne miejsca: Kraśki. Czwarta część zdaje się najsilniej związana zarówno z klimatem panującym w poprzednich próbach lapidarnego wiersza poetki, jak i z poetyką bliską Emily Dickinson, którą ostatnio przekładała Krystyna Lenkowska. Mimo lekkiej formy – tematyka pozostaje poważna, niepokojąca. Tych kilka drobnych wierszy pełnych jest ponadto przedstawicieli fauny, jak bocian i kraśki, kowalik i biedronka, a także – niezmiernie ważnych w poezji Dickinson, która była właścicielką imponującego herbarium – rekwizytów botanicznych, jak zawilce, dzwonki i cynie, jak – przede wszystkim – kwiat amarylis, bohater końcowej świetnej ballady. Przywoływane kwiaty nasycone są symboliką, podobnie jak w wierszach Dickinson (w niemalże dwóch trzecich spośród wierszy amerykańskiej poetki obecne są florystyczne nawiązania). Do rozwiązań formalnych charakterystycznych dla tłumaczonej poetki Lenkowska odnosi się w pierwszym w tomie utworze Pisanie niepiękne: „dodaję przepastne myślniki – / jak u emily de”, niemniej takich bezpośrednich zabiegów próżno szukać w dalszej części tomu Kry i wyspy. Początkowy wiersz, stanowiący niejako zapis zmagania się ze stylem, niczym na chybotliwej krze, poszukiwania własnego wyrazu, wiersz pełen skreśleń, niedokończony i nieokreślony otwiera tom, który skończy się formą doskonale zamkniętą i architektonicznie stabilną, jaką stanowi ostatni wiersz To nic to kwiat amarylis. Konstrukcyjnie, ciekawie zresztą, spajają tom nawiązania do ptaków i chmur w wierszach początkowym i końcowym, a także przedostatni wiersz Emilka. W jednym z wywiadów poetka stwierdziła: „zachwyca mnie poezja Dickinson. Ona wpasowuje się w moje oswajanie rzeczywistości; afirmowanie życia poprzez zgodę na śmierć i ułomną rzeczywistość, przez ciągłe rozszyfrowywanie światów przyszłych i jakby codzienne doświadczanie wieczności, która już się zaczęła”. Problem wpływu tłumaczonej poezji na twórczość własną autora przekładu to temat na osobną rozprawę, dość powiedzieć, że Lenkowska z powinowactwami – mimo wyraźnej w wielu jej wypowiedziach oraz w samych przekładach admiracji dla amerykańskiej poetki – radzi sobie bardzo dobrze, a jej wiersze brzmią zdecydowanie jak jej własne wiersze, samoswoje. Nie zapominajmy, że kwiat amarylis to także symbol uznania dla poety, uznania, które niepodważalnie należy się Krystynie Lenkowskiej.

Małgorzata Pieczara-Ślarzyńska