STOWARZYSZENIE PISARZY POLSKICH ODDZIAŁ W KRAKOWIE

 

W TYM SAMYM JĘZYKU

szkice o twórczości autorów

Biblioteki Stowarzyszenia Pisarzy Polskich

 

Marek Rapnicki. Lektura dla dorosłych. O twórczości Krystyny Lenkowskiej

Chciałbym, aby tekst, który właśnie rozpoczynam, stał się raczej zapisem spotkania poety z poetką, niż portretem. A jeśli tych kilka spostrzeżeń ułoży się w portret, niech będzie to mozaika: z kamyków wiedzy i niewiedzy, przeczuć i pewności, zachwytu, ale też drobin sprzeciwu. Jeśli poeta spotyka poetkę, czego może się spodziewać? Odnalezienia nowej, niepodrabialnej dykcji; tworzywa, które zdoła go uleczyć, odnowić jego spojrzenie na widzialną i niewidzialną rzeczywistość, bo gdzieś obok, a może gdzieś dalej, na przykład w Rzeszowie, został wykreowany nieznany dotychczas, suwerenny świat — dzieło literackie. I choćby powtórzył za Tuwimem, że zna się na poezji tyle, co ptak na ornitologii, to w czasie owego spotkania, zwanego konwencjonalnie lekturą, pozyska szansę na odnalezienie innego ptaka w pełnym locie, na uszanowanie jego barw oraz głosu, akceptację odmienności, niechby zakończoną w języku synów Albionu tabliczką rare bird!

Krystyna Lenkowska, bo o jej twórczości tu mowa, swoją dykcję cyzeluje od dokładnie trzech dekad, czyli od swego debiutu literackiego spełnionego tomikiem Walc Prowincja[1] (WP)[2]. Trzymam tę książeczkę w rękach z jakimś wzruszeniem, wydłużony prostokąt tomiku, z czarno-białą obwolutą. Zawiera czterdzieści cztery wiersze. Tak się wtedy wydawało poezję. Wraz z rokiem przemian politycznych (młodszym warto przypomnieć, że chodzi o rok 1989) nastąpił wysyp niedużych lub całkiem małych, lokalnych oficyn, gdzie łatwiej było o druk autorów młodych i nieznanych; nikt wtedy nie mógł wiedzieć, kto nosi literacką buławę w tornistrze. Zazwyczaj debiut poetycki — o ile ktoś nie nazywa się Bolesław Leśmian albo Rafał Wojaczek — skrywa wielką niewiadomą, jako rodzaj brzydkiego kaczątka, z mniejszymi czy większymi zadatkami na łabędzia prawdziwej liryki. Nie inaczej było z pierwszą publikacją utworów poetki z Rzeszowa. Wyławiam utwory, które zapowiadały dobrą przyszłość; w najlepszych z nich jest lwi pazur, w kolejnych ostre ząbki czujnej obserwatorki okolicznego świata oraz wielki apetyt na życie, wraz z idącą za nim chęcią, by opisać go po swojemu. Walc Prowincja to wszak debiut stosunkowo późny, wystarczająco późny, aby uchronić się od dziewczyńskich westchnień i koncentrować swoją uwagę na tym, co przemija, jak i na tym, co trwa. Stąd bezpretensjonalny, bogaty w ożywczą świadomość własnego matecznika wiersz Rzeszów mojego dzieciństwa (autorka wielokrotnie będzie jeszcze przywoływać swoje rodzinne miasto). Zostają w pamięci wiersze takie jak *** wypisała mi się kredka różowa, Rozmowa z duszą w lustrze, Pani W., Druga oda do psa, Boskie podarunki; nie brak w nich liryzmu i sarkazmu, przedziwnie połączonych, a także czujności i dużej świadomości własnej kobiecości. We wspomnianym wierszu o „różowej kredce” czytelnika przyciąga ujmująca śpiewność, jakby na tekst czekał już brodaty bard. A Balladę o nogach chciałoby się usłyszeć w kobiecym wykonaniu, na przykład Miry Kubasińskiej.

 

Konie kraść bym poszła z tobą

gdybym miała swoje nogi

z tobą bym.

Żebyś w złote karki dmuchał,

abyś w zady kare świstał

świstał im.

Byśmy pod brzeziną siedli

tam gdzie czeszą się anieli,

niechby deszcz spadł

prosto z nieba

z nieba nam.

(WP)

 

Takiej frazy nie powstydziliby się Ernest Bryll czy Tadeusz Nowak. Z takim zadatkiem Krystyna Lenkowska wyruszyła przed laty w swoją poetycką Odyseję. Trzydzieści lat to czas wystarczający, by ukonstytuować swój liryczny dekalog, stworzyć własny, najpiękniejszy ze światów — świat ludzkiej wyobraźni — i oddać go niepodrabialnym szyfrem, wyróżniającym autora z chóru innych twórców. Gdyby ktoś znajomość z autorką rozpoczął od wydanego w 2002 roku tomiku Pochodnio, różo[3] (PR), znajdzie tam już pełny, wielobarwny autoportret poetki. Ostatni przymiotnik użyty został nie bez kozery, bowiem książka Krystyny Lenkowskiej (jak i kilka następnych) inkrustowana jest, począwszy od okładki, obrazami Franciszka Maśluszczaka, jednego z mistrzów malarstwa metaforycznego, którego dzieła, bujne w kolorze i lekko chagallowskie w formie, konweniują z literacką zawartością książki. Na pytanie, czy zasadny jest ów eksperyment, czy dobrej poezji potrzeba plastycznych szczudeł, piszący te słowa w tym konkretnie przypadku odpowiada: tak. Oniryczna wymowa prac Maśluszczaka pointuje wiersze, oferując czytelnikowi szerszą paletę artystycznych doznań, a poezja nie ustępuje tu pola uznanemu artyście. Tomik rozpoczyna, jeszcze przed tytułem — rzadko przecież stosowany — rodzaj inwokacji. Wiersz tytułowy. To wypowiedź w wysokich rejestrach, monolog zaborczy, świadomy swej rangi i ekstatyczny; inwokacja dojrzałej poetki.

 

Kim jesteś pochodnio, różo,

[...]

A może jesteś życiem samym, jego dreszczem, pacierzem w kurczowych palcach?

Może to dla ciebie nadciągają armie w ponętnych szykach,

śpiewają ekstatyczne trąby,

peleryny dla ciebie podpinają materią szlachetną

i aby w siodle twoje czoło lśniło nachylają cień góry wierni pretorianie?

(PR)

 

Nie ma wątpliwości: oto otwiera się opowieść jędrna i sugestywna, próba odkrycia własnej genealogii, usadowienia się w świecie i we wszechświecie. W tej trójdzielnej pieśni autorka manifestuje swoją odrębność i samotność, swoją znikomość, „nieskalane przemknięcie” (*** W tym miejscu, PR), aby w centrum osiągnąć pełnię, zaś w finale — jak to w życiu — zmierzyć się z brakiem, utratą, bolesnym wspomnieniem. Jest przy tym czujnym, współczującym[AS1]  obserwatorem: kiedy opisuje „świat widzialny”, odnosimy nieodparte wrażenie, że jest jego częścią, pogodzoną, rozumiejącą, skupioną na symptomach istnienia. Pięknie potrafi oddać sprawiedliwość mijanym krajobrazom, bezbronnym chwilom:

 

Zawisł w płomieniach księżyc

nad Iłżą

i stała się ruda

jasność na jedną krótką

chwilę.

(Iłżański księżyc, PR)

 

I nagle, w środku książki, mała perełka, wiersz-cacko, okolony przez pozostałe. Wyławiam utwór pod tytułem Jestem czuła, bowiem dla takich portretów sięgamy po poezję kobiecą. Trzy zwrotki, pod którymi podpisałyby się i Pawlikowska-Jasnorzewska, i Anna Świrszczyńska, i Halina Poświatowska. Być może każde pokolenie powinno mieć swoją nauczycielkę miłości. Oto manifestacja kobiecości (jak ona to robi?) gorąca i dyskretna jednocześnie. „Jestem jedną gęsią skórką” — kończy utwór poetka i trudno, by czytelnikowi nie udzielił się ten nastrój... Kontynuują go wiersze Dotyk słowa, Nic się nie stało, ...de lin. I dzieje się tak, że naraz czujemy się wspólnikami tajemnicy, na krótkie mgnienie depozytariuszami pewności, iż pełnia da się okiełznać, opowiedzieć! I tak jak pisze w rekomendacji tej książki świętej pamięci Janusz Szuber, poezja pozwala „choćby na chwilę — światłoczuły błysk,  uzyskać poczucie tożsamości, budując dla niej kruchy na pozór, a jednak paradoksalnie niezniszczalny dom”.

Bohaterka książki swoje istnienie (i swoją istotność) manifestuje w relacji z innym, tym drugim. On, z nim, bez niego... Sens jest tu funkcją nie tyle zbliżenia, ile poczucia wspólnoty, stałej obecności. A jeśli zagraża samotność czy rozstanie, pozostaje krucha pociecha: „Zostaje po nas rozproszony / blask dotyku / słowo. // Na nic komu takie // dziedzictwo” (Dotyk słowa, PR). Nie niweczy ona jednak świadomości zaprzepaszczonych szans, taki stan przypomina chorobę: „Zostałam [...] dotknięta nagłą / tkliwością / bezużyteczną” (Epifania, PR). Nie ma wątpliwości, istnieje tylko jedna alternatywa: „[...] w miłość / lub bezmiłość” (*** Jest tylko jedno wyjście, PR). A jeśli już, jeśli pisane to drugie wyjście, trwa nasza gotowość — na szansę, na spotkanie, na wszystko:

 

[...]

Zostawiam na lusterku

dyskretny ślad

oddechu.

Tli się we mnie parna przestrzeń.

(Nic się nie stało, PR)

 

Jeśli mamy tu do czynienia z autowiwisekcją, jest ona na tyle dyskretna, by nie drażnić i na tyle przejmująca, aby poruszyć. I niech rzuci kałamarzem, kto nie znalazł się w sytuacji tak olśniewająco opisanej w wierszu Po szóste.

Mija rok. Niczym suplement poprzedniego tomiku, otwieramy Wiersze okienne[4] (WO). Na dobrą sprawę, obydwa można czytać jako dylogię, dwa skrzydła tej samej elegii na śmierć „infanta”. Materia rzeczy identyczna, wzrasta jednak — to dobrze — zwięzłość przekazu. Książki poznaje się okiem, ale też dłonią; twarda okładka niedużej objętości tomiku, znów opatrzona dziełem F. Maśluszczaka, przywodzi na myśl książeczki dla dzieci z czasów dzieciństwa. Przez sensory opuszków przenika zaufanie do tego, co w środku. To książka nerwowa i bardzo osobista. Wiersze po to, by cieszyć się i delektować słowem? Nic podobnego! Wiersze rodzą się z bólu, aby go okiełznać; aby rozpaczać, opłakiwać z godnością. Aby uzmysłowić sobie wyraźnie, że dla jednych życie to ucieczka, a dla innych pogoń. Że inaczej nie będzie. A powinność poety tkwi w przyjęciu takiej perspektywy i przetworzeniu jej w cenny kruszec. Co bolało w życiu, boli nadal, ale jakby inaczej: „Zdarzy się że wejdzie w ciebie ból wędrowny” (*** Zdarzy się że wejdzie, WO). I ta myśl, że najważniejsza jest miłość: „Wstaje pierwsza i krząta się po głowie / porządkuje obrazy i kolejność uczuć / siebie usuwa z drogi / stara się stąpać tak cicho jakby jej nigdy nie było” (Miłość, WO).

Dramaty małe i duże podmiotu lirycznego dzieją się wśród didaskaliów codzienności. Wiersz potrafi policzyć ulotne cuda świata i „moje na nich nieleżenie” (*** Pęknięcia gałęzi, WO). Czytajmy więc Memento; Jest Jest; Etiudę zimową; czytajmy Sen. Czytajmy, bo one powstały dla nas jako swoista — excusez le mot — szczepionka, wytworzona na bezbronnej piersi poetki. I pokłońmy się autorce Takiego pejzażu, która miała odwagę mierzyć się z losem przy użyciu słów, narzędzi ocalenia; która liczyła „łzy wypierane z gardła z powrotem do nosa ucha / byle nie oka” (*** Zdarzy się że wejdzie, WO). I na koniec: wiersz Po piąte, wszak utwór niewątpliwej agnostyczki — arcydzieło.

Omawiający nie powinien ujawniać sympatii i preferencji. Zrobię, jak nie powinienem: tomik Sztuka białego (SB) podoba mi się szczególnie, jest bowiem przykładem namiętnej walki z czasem, który „[...] krąży nad urodą i historią jak sęp”. Już w introdukcji pod tytułem Jak na dłoni autorka nie ukrywa, że tu będzie chodzić o wszystko. Zostajemy zaproszeni w opowieść osobną, intrygującą, intensywną. Bardzo intensywną. Z pamięcią, że „kiedyś było tu lato, upał i jasna noc” (W południe Rzeszowa, SB). Jest to opowieść nie wprost, jak nie wprost były portrety Georgesa Braque’a; z tąpnięciami pamięci, z poszukiwaniem siebie samej w mierzwie dni i nocy, z zatartymi kierunkami „tamtego” świata; chwilami z przenikliwością mikrobiologa, a czasem z naiwną bezradnością dziecka. Słowa w tańcu syntaktycznie wykreowanych znaczeń nie dają wątpliwej satysfakcji pełnego „odczytania”. Rośnie temperatura przekazu, lecz wiele tu jeszcze miejsca na tajemnicę. Ale zawsze — owa tajemnica spełnia się między dwojgiem:

 

Odmieniam cię przez drogę i drogę przez przypadki

Na drodze drogą z drogi mój drogi.

Jest już cała odmieniona

Wiele razy droga i droga.

Kładzie się na moich oczach miękko wśród rzęs

(Ty — ona, SB)

 

Ach, i może jeszcze początek wiersza Uważny powrót w rodzinne strony, dla samej radości śledzenia tej narracji, jak i dla czytelniczej zachęty:

 

Po drugiej stronie stołu ogromnego jak miasto,

Ponad jego ostrą krawędzią horyzontu widzę stoisz

Za plecami kobiety której twarz chyba znam i zsuwasz

Jej ramiączko po pulchnym ramieniu

Tak delikatnie

Jak tylko można to zrobić wzrokiem.

(Uważny powrót w rodzinne strony, SB)

 

Wytrawny znawca literatury i poeta, Krzysztof Lisowski z Wydawnictwa Literackiego, zauważył na łamach „Nowych Książek”[5], iż „autorka nie należy do żadnych szkół, nie uzależniła się od niczyjej, bardziej wyrazistej poetyki. [...] to sprawa wytworzenia specyficznego dystansu między światem, a tym, kto o nim opowiada, między opowieścią o «ja», a kimś kto — niejako z ptasiej, anielskiej może, jakiejś napowietrznej perspektywy — potrafi spojrzeć na samego siebie. To «obce oko» w nas pojawia się w dzisiejszej polskiej poezji niezwykle rzadko”. Tak, rzeszowianka zdaje się nie zawdzięczać swojej metody twórczej wybitnym protoplastom, jakkolwiek krainę jej wierszy zaludniają postaci wywodzące się zarówno ze sztuki wysokiej, jak i kultury masowej. Nie bez znaczenia także, przy tak ekspresyjnej twórczości, jest grafika wiersza, jego planigrafia. Utwory Lenkowskiej przypominają często kształt Ameryki Południowej, gdzie zwężające się wersy pointy, ciętej, sarkastycznej lub czułej, podobne są kropce pod wykrzyknikiem. Tak jak w rozpoczynającym tomik wierszu Jak na dłoni:

 

[...]

Stoimy na nabrzeżu półnadzy

Drżącym światłem.

(SB)

 

Następne książki, Tato i inne miejsca[6] oraz Kry i wyspy[7] rozwijają i udoskonalają stylistykę autorki. Zwłaszcza w drugim z wymienionych tomików fraza ulega swoistemu oczyszczeniu, a jednocześnie w paradoksalny sposób nabiera rytmu i śpiewności, czego koronny dowód stanowi kończący tom wiersz To nic to kwiat amarylis. Niejakim zaskoczeniem było wydanie przez Krystynę Lenkowską w 2016 roku tomu prozy pod tytułem Babeliada[8]. Powieść niedługa, szyta „krótkimi seriami”, ujawniająca zmysł narracji, kondensację wątków, z pysznie zarysowanymi postaciami bohaterów i przejmującym finałem; książka — jak zaświadczała Anna Janko: „[...] elitarna w każdym calu. Dla czytelnika poszukującego w literaturze artystycznej przygody i egzystencjalnej prawdy”[9].

Spotkanie z Krystyną Lenkowską kończy (jak na razie) tom pod tytułem Kiedy byłam rybą (lub ptakiem)[10] (KBR). Zbiór ujawnia wszystkie dotychczas znane zalety pisarstwa rzeszowianki, ale zawiera coś jeszcze, pewien rodzaj umiaru, postępującej destylacji słów, co sprawia, że ta wypowiedź jest intensywna i oszczędna zarazem; to mikstura mocno wytrawna, głos z lapidarnej, pozornie „suchej” prowincji Szymborskiej, albo nawet Lipskiej. Wiersze, w których próżno szukać słodyczy, podlizywania się czytelnikowi zgrabnym rymem, perskim okiem pseudoporozumienia. Krystyna Lenkowska składa relację, może nawet — raport. Raport bezkompromisowy w tym sensie, że stara się objąć całość zagadnienia sprowokowanego byle drobiazgiem: spacerem, wyjazdem, wspomnieniem, opowieścią kogoś z rodziny. W tym wszystkim szorstkość, sarkazm, dużo sarkazmu. A pod nim morze czułości; skrywanej, a przez to tylko bardziej wymownej. Tak na przykład w wierszu Biały czarny Kraków:

 

[...]

i nikt i nic nie upada

oprócz dwóch przypadkowych manekinów

pod sklepem

i biała gwiazda już nie spada

jak kiedyś spadała na poziomą noc

 

czarną

 

od kilku szarych tajemnic.

(KBR)

 

Czujność? Bezmierna. Inteligencja? Z Doliny Krzemowej. Poetka nie rzuca słów na wiatr, ona je ryje w naszej wrażliwości, w naszych sumieniach, szuka sposobu, aby porozumieć się w istotnym; żadne tam gadka szu szu szmatka (Słonne, KBR). Tu chodzi o to, aby dać świadectwo prawdzie. Boże broń! Autorka unika patosu jak ognia. Miejsce wielkich słów zajmują szczegóły, wycinki, drobne kwiatki, o... rudbekia jedna / roztocznica naga (Roztocznica jedna!, KBR). W tej kapitalnej elegii na wygnanie Łemków rolę drogowskazu, wyrzutu sumienia spełnia niewielki polny kwiat, rudbekia właśnie. Żółty znak, że czyjeś oczy na to złociste, skromne cudo patrzyły.

Dowcip, swego rodzaju narracyjny spryt osładza nawet te strony, na których Krystyna Lenkowska wyrusza na prywatną wojnę. Daje upust swym sprzeciwom politycznym, a nawet — idę o zakład — moralnym (O! piersiach ciężkich na cienkich nóżkach, Ludu, KBR). Mijam ze zrozumieniem szydercze strofy, aby zaraz znaleźć się w Chinach i połykać ze smakiem taką opowieść:

 

Nawet w Hangzhou

gdzie góry milczą dyskretnie

choć widziały niejedno

 

gdzie słońce wyleguje się w ogrodach

(*** nawet w Hangzhou, KBR)

 

Nie byliście w Chinach? No to jesteście! Mistrzyni skrótu wprowadza nas zaraz potem w rozmowę z dawną miłością (W Nigdzie, KBR). Ten monolog, wypowiadany wobec zmarłego, chwyta za gardło. Dalej jest jeszcze smaczniej, jest Zimowa fizyka nad rzeką. Nie ma co cytować, bo trzeba by przepisać wiersz; w każdym razie bohaterka liryczna wychodzi na spacer „w szarym walonkach” (KBR). Więcej nie zdradzę! Poetka buduje swoje utwory ze słów mowy potocznej — jak się rzekło, żadnych udziwnień i rumieńców — a mimo to w nadzwyczajny sposób dynamizuje brzmienie tekstu, skurcza go i rozpręża, by mógł ujawnić „swą demiurgiczną moc”, jak napisał we „Frazie”[11] Janusz Pasterski. Prawda!

Patrząc wstecz, na szlak wyznaczony kolejnymi tomikami rzeszowianki, nietrudno doszukać się wspólnego mianownika wszystkich książek. Imponuje samodzielność tego dzieła, spiętego temperamentem autorki, jej zmysłem obserwacji oraz walorami intelektu. W książkach Lenkowskiej kipi i błyszczy lawa ludzkich doświadczeń, żar uczuć. Jest to jednak żywioł przekształcony, niejako ścięty ironią i bohatersko wykreowanym dystansem; to one stwarzają warunki dla lirycznej opowieści. W niej mnóstwo didaskaliów „z epoki”, lecz sam wiersz przekracza doraźność i staje się symbolem odwiecznej wędrówki po sens i szczęście. Dla postawienia kropki, dla większej jasności, pomoże mi w tym tekście świętej pamięci Adam Zagajewski, poeta, a w swych znakomitych esejach także teoretyk literatury: „Dwa, albo nawet może trzy języki. Wydaje się, że mówimy i piszemy nie w jednym tylko języku, że jest ich więcej — a nie mam tu na myśli języków etnicznych. Jest jeden język, który bierze swój początek w blasku, w wielkim marzeniu. Ten język jest dzisiaj mało używany, ale nie przestał istnieć. Drugi język ma swój fundament w rozpaczy. To jest język konstatacji, naturalizmu, celnych uwag, przenikliwie krytycznych spostrzeżeń, język, który nie zostawia suchej nitki na konstytucji naszego świata, niszczy złudzenia. Ten drugi język słyszy się bardzo często. I wreszcie jest jeszcze trzecie narzecze: język ironii. Tym językiem posługują się ci pisarze, którzy nie potrafią się zdecydować, który z dwu pierwszych wybrać [...]”[12]. Krystyna Lenkowska używała, moim zdaniem, wszystkich trzech „narzeczy”. Co prawda w różnych proporcjach, lecz z dominantą tego trzeciego, języka ironii właśnie. Po to wszakże, by zobiektywizować i ostudzić nieco ów żarliwy monolog polskiej woman in love, jakim w istocie jest kilkanaście wydanych przez nią tytułów. Nie jest to twórczość do jednorazowego odczytania, do niej trzeba wracać, pozwolić się przyciągnąć temperaturze i energii przekazu. Stanisław Dłuski w przedmowie do Sztuki białego pisał: „Poezja kreacyjna i wychylona ku transcendencji nie pozwala zasnąć spokojnie; autorka — podkreślam — stawia wysoko porzeczkę samej sobie i nam wszystkim, którzy próbujemy przeniknąć tajemnice jej świata”. W zasadzie zgoda, z tym że ja sam lokuję poezję Krystyny Lenkowskiej w kategorii heroicznego agnostycyzmu, której użyłem onegdaj w odniesieniu do wierszy Ewy Lipskiej. Jest to rozróżnienie w domenie idei, dystynkcja w sferze ducha, która prawdopodobnie wpływa również na dykcję, „ciało” wiersza. Widać to chociażby w Do widzenia z tomiku Kry i wyspy:

 

[...]

dzikie serca gdzie okiem sięgnąć

byle jakie wino plastikowe krzesła

martwa libacja świata

na aluminiowym progu skaleczoną stopą

nie wiem w którą ruszyć stronę.

 

Czyżby więc jedynym ratunkiem dla poety była możliwość wypowiedzenia, iż nie ma ratunku? Z niecierpliwością czekam na odpowiedź w kolejnych książkach autorki.



[1]K. Lenkowska, Walc Prowincja, Rzeszów 1991.

[2]Tomy oznaczone w nawiasie siglami będą za ich pomocą przywoływane w tekście – przyp. red.

[3]K. Lenkowska, Pochodnio, różo, Warszawa 2002.

[4]K. Lenkowska, Wiersze okienne, Rzeszów, 2003.

[5]K. Lisowski, Po drugiej stronie, „Nowe Książki” Nr 11, 2005, s. 26-27.

[6]K. Lenkowska, Tato i inne miejsca, Kraków 2010.

[7]K. Lenkowska, Kry i wyspy, Rzeszów 2013.

[8]K. Lenkowska, Babeliada, Rzeszów 2016.

[9]Cytat pochodzi ze skrzydełka omawianej książki.

[10]K. Lenkowska, Kiedy byłam rybą (lub ptakiem), Kraków 2020.

[11]J. Pasterski, Oko, kwiat i bezsenność, „Fraza” Nr 2, 2018, s. 252-253.

[12]A. Zagajewski, Lekka przesada, Kraków 2011, s. 191.