Wyspa nr 2 (62) 2022
ŁAD I PIĘKNO CZASÓW SCHYŁKU, Tomasz Wojewoda

Choć w istocie jest to czternasty już zbiór wierszy Krystyny Lenkowskiej, Balkon zapisze się w jej dorobku jako pozycja wyjątkowa. Po raz pierwszy bodaj mamy do czynienia nie ze zwyczajnym tomikiem poezji, z różnych czasów, poetyk i tematów, ale z publikacją spełniającą wszelkie kryteria tzw. książki poetyckiej, zorientowanej wokół jednego tematu, wyraźnie zarysowanej fabularnie. Balkon, gdyby posłużyć się terminologią muzyczną, byłby bez wątpienia albumem konceptualnym. Spośród wcześniejszych książek poetki częściowo owe kryteria spełniały także Wiersze okienne (2003) oraz Tato i inne miejsca (2010). Jest to zatem zupełnie inna książka niż wcześniejsza zaledwie o rok Kiedy byłam rybą (lub ptakiem), w której jednakże Lenkowska zdaje się antycypować tematykę Balkonu – przejmującym wierszem „Matka nie odchodzi[1]”.

 

     Na uwagę zasługuje niezwykle oryginalna konstrukcja narracyjna książki, w Balkonie mamy do czynienia z dwoma rodzajami wierszy, polifonicznie się uzupełniających. Większość treści tomu to monologi głównej bohaterki, pierwszoosobowe zapisy, sprawozdania ze stanu umysłu dotkniętego chorobą i zamkniętego w szpitalnej rzeczywistości, znajdujące się na paginie prawej i popychające naprzód fabułę tomu. W kontrze znajdujemy też w tomie wiersze na paginie lewej, pozbawione tytułów i różniące się sposobem zapisu (kursywa), których funkcja w kontekście całego tomu może stać się obiektem wielorakich interpretacji. Można zatem traktować je jako specyficzny rodzaj didaskaliów, próbę „rozmiękczenia” obrazu rzeczywistości szpitalnej poprzez wejście w inny, równoległy świat. Uprawniona byłaby też hipoteza, jakoby podmiotem lirycznym tej grupy wierszy była sama Śmierć, podsuwająca bohaterce obrazy („a Ktoś Inny patrzy z góry/ i tworzy tę sztukę”).

      Ja sam jednak skłaniam się ku oparciu linii demarkacyjnej między stroną lewą a prawą na dychotomii noc-dzień. Nocne obrazy, pojawiające się w głowie bohaterki cechują się o wiele większą uniwersalnością, estetyzmem. Noc podpowiada obrazki z przeszłości – zarówno te piękne, jak i kompromitujące. Pozwala pogodzić się z błędnym kołem continuum świata – niezależnego od życia i śmierci. Gdy się cierpi i odchodzi, ciemność jest ostatnim bastionem estetyki. Momentem zwrotnym wydaje się wiersz zaczynający się od słów „w niedzielę/ w czasie deszczu” (str. 20), w którym po raz pierwszy pojawia się słowo Geras – element przynależny raczej do rzeczywistości dziennej. Później wiersze zapisane kursywą zmieniają swój charakter – stają się bluźnierczymi trawestacjami modlitw, przywoływaniem Śmierci, by niemal dokładnie w połowie książki utracić regularność pojawiania się. Zupełnie tak, jakby noc coraz rzadziej stawała się momentem ulgi, a istniała jedynie gorzka teraźniejszość. To ten moment, w którym bohaterka mogłaby powtórzyć za Emily Dickinson „Poczułam Pogrzeb w moim Mózgu[2]”. Z kolei w wierszach tytułowanych pojawiają się, dotąd nieobecne, elementy wyobraźni nocnej, okruchy tamtego sensu: „jednak przy łóżku/ warują straże// moje kule/ dwa harty/ srebrne psiska z czarnymi głowami”, Brak złagodzenia po stronie lewej skutkuje zagęszczeniem po stronie prawej. W Balkonie donośnie przemawiają nawet puste kartki.

 

     Przedstawiona z prozatorską precyzją rzeczywistość szpitalna jawi się jako rodzaj parodii normalnego życia. Lekarka Maria Nyks nienawidzi szpitala, choć kiedyś go kochała. Początkowo klnie i złorzeczy (nie bez finezji) na wszystko i wszystkich dookoła, byleby tylko nie dopuścić do siebie myśli o starzeniu się i degradacji własnego ciała. By znosić otaczającą ją rzeczywistość, potrzebuje żywego lustra, a raczej krzywego zwierciadła, którym jest jej współtowarzyszka niedoli, Stacha. Nigdy nie miała własnego balkonu, do ogłaszania objawionych prawd miastu i córce, teraz musi zadowolić się balkonikiem, który służy jedynie do wtarabaniania się. Starość jawi się w Balkonie jako rodzaj nowego, powtórnego dzieciństwa. W obrazie rodziny doświadczonej cierpieniem bliskiej osoby widzimy życie jako rodzaj atawizmu, odruchu („wymykali się/ i szli na azymut/ przed siebie/ byle dalej/ w piękno/ w bezpieczeństwo”). Nadzieję pozostawia walka, którą podejmuje bohaterka. „W końcu jestem szczupła/ i nie dam sobie wmówić że chuda”. Walka o zachowanie godności do końca, mimo słabnących sił i ciała, które staje się coraz większym ciężarem. Śmierć przedstawiona jest w Balkonie jako moment mistyczny, wręcz wyczekiwany – jest kosmicznym zjednoczeniem pustki z pustką. Warto zauważyć, jak ważną alegorią jest dla Lenkowskiej kosmos – tu jest symbolem końca, co stoi w idealnej harmonii z wierszem z jej poprzedniej książki – Kiedy byłam rybą (lub ptakiem), gdzie „Lola/ siała Kosmos[3]”.

 

      Parodia to tym bardziej dojmująca, że dla głównej bohaterki tomu Lenkowskiej pobyt w Geras jest przymusowym przejściem na drugą, nieznaną dotąd stronę sensu – jest ona emerytowaną lekarką, geriatrą, uzależnioną od wypisywania recept (teraz głównie już samej sobie). Sytuacja poetycka w Balkonie jest tak naprawdę sytuacją par excellence bernhardowską – przymusową izolacją od świata. Piotr Paziński stwierdził kiedyś, że to właśnie Thomasowi Bernhardowi powiodła się próba opisu Kafkowskiego zamku od wewnątrz. Można uznać Balkon za udaną kontynuację tych wysiłków na gruncie poetyckim. Czy bowiem Geras nie brzmi podobnie jak Amras – tytuł powieści Bernharda, którą rozpoczyna motto z Novalisa, będące doskonałym streszczeniem Balkonu: „Istota choroby jest równie mroczna jak istota życia[4]”? Amras – miejsce odosobnienia dwóch braci, którzy po samobójczej śmierci rodziców zostają umieszczeni w wieży, będącej własnością ich wuja (u Lenkowskiej wszak pojawia się „wieża M3”)? Czy Amras nie brzmi podobnie jak Amherst? Czy Emily Dickinson miała własny balkon? To akurat raczej wątpliwe. Jakim ewolucjom podlegałaby jej poetycka fraza, gdyby takowy posiadała?

      Co więcej, Geras, w mitologii starożytnych Greków jest imieniem boga starości, którego rodzicielką była Nyks (nazwisko to nosi główna bohaterka Balkonu, czego dowiadujemy się z pieczątki widniejącej pod kolejną receptą). Nad wyraz jasno wynika z powyższego, że to szpital jest bardziej dzieckiem Marii Nyks, niż odwiedzająca ją córka, przynosząca nakładkę na sedes.

 

      Ktokolwiek, choćby przelotnie zna Krystynę Lenkowską, bez trudu rozpozna pierwowzory większości bohaterów Balkonu – nie tylko główną bohaterkę, ale również „dziwaka [który]/ miał tysiące książek/ w tym czterdzieści cztery/ z francuskimi symbolistami”, czy też „zięcia-taternika” ze specyficznym poczuciem humoru („kolana się wysadziły od poręczowania schodów”). Zrozumie też w lot, co ma na myśli podmiot liryczny, gdy zwraca się apostrofą do powieki „w obrazie suchego/ oka”. Ale ma to znaczenie co najwyżej drugorzędne, gdyż w oderwaniu od autobiograficznego kontekstu, opowiedziana przez poetkę historia nie traci nic ze swojej czytelności – tym samym Balkon nie staje się hermetyczną książką, skierowaną wyłącznie do wąskiej grupy przyjaciół. Amos Oz powiedział kiedyś, że „aby być artystą, wystarczy mieć traumę, babcię i balkon”. Dzięki swojej poetyckiej zręczności i wrażliwości, Krystyna Lenkowska z prywatnej mitologii wysnuła opowieść, która daleko wykracza poza wymiar jednostkowego doświadczenia.

     Choć Balkon jest dosyć gęsto, jak na zbiór wierszy, zaludniony przez postaci, falsyfikacji można poddać twierdzenie, jakoby jego główną bohaterką miała być akurat geriatra Maria Nyks. W istocie mamy tu do czynienia z powolnym stwarzaniem centralnej postaci tego tomu. Balkon nie jest więc, jedynie „śmiercią w obrazkach”, ale sumą obrazów, metafor, sytuacji. Dopiero złożenie w całość tych funeralnych puzzli konstruuje właściwego protagonistę, którym jest Śmierć (co widać w zamykającym tom wierszu „Koniec” złożonym tylko i wyłącznie z pustki, bądź też ze słów już wymykających się percepcji żyjącego).

 

      Podobno dotychczasowe, publiczne prezentacje Balkonu wierszy charakteryzują się wyjątkowym rozchwianiem recepcyjnym. Powodowały wśród odbiorców tonacyjną ambiwalencję – od śmiertelnej powagi (Kraków), po śmiech przez łzy (Warszawa). Tymczasem to właśnie komizm, pozornie tylko nieprzystający do funeralnej tematyki jest jedną z najmocniejszych stron Balkonu. Lenkowska nadaje w swojej książce moc sprawczą śmiechowi, czy wręcz szyderstwu („nie mam już łóżka ortopedycznego/ bo go wyśmiałam” – mówi bohaterka w wierszu „Szyna”). To, co zostaje wyśmiane – znika, Maria Nyks żyje dopóty dopóki wyśmiewa własną śmierć, dopóki ją kwestionuje. Za to dopiero wyśmiewanie własnego życia staje się zapowiedzią Śmierci, tej pisanej wielką literą, obdarzaną szacunkiem (w jednym z wierszy nazywaną „zamorskim królem”).

      Komizm Balkonu jest nie tylko elementem poetyckiej narracji książki, posiada bowiem niezwykłą umiejętność wykraczania poza fikcjonalność, wkraczania w rzeczywistość. Sądzę, że w pełni docenić ten element potrafią jedynie czytelnicy, którzy choć w niewielkim stopniu dzielą z podmiotem lirycznym trudne doświadczenie odchodzenia najbliższej osoby, poprzedzone długotrwałą i nie pozostawiają złudzeń opieką. Balkon wychodzi takim osobom (nam!) naprzeciw i wyposaża w szeroki zasób zdań, fraz, powiedzonek, które w trudniejszych momentach można sobie powtarzać w kółko – by nie zwariować do reszty, by poradzić sobie choćby z tzw. syndromem opiekuna, bowiem każda choroba jest jak nabój, z którego lecą odłamki. Wiersze zamieszczone w jednej z poprzednich książek Lenkowskiej – wydanym ponad dekadę temu tomie Tato i inne miejsca bywają wykorzystywane dla potrzeb terapii opiekunów osób dotkniętych chorobą Alzheimera. Sądzę, że również i Balkon posiada podobne terapeutyczne właściwości.

 

„Bo w nieszczęściu potrzebny jakiś ład czy piękno” – tymi słowami Czesław Miłosz kończy jeden ze swoich najgenialniejszych wierszy „Moja wierna mowo[5]”. Czytając nowy zbiór wierszy Krystyny Lenkowskiej, weźmy sobie do serca frazę noblisty i korzystajmy z tego piękna, trzymajmy się tego ładu jak stalowej podpory zanim czas sprawi, że nasze balkony niepostrzeżenie zyskają złowróżbne zdrobnienia.

 

Tomasz Wojewoda

 

 

Krystyna Lenkowska, Balkon, Fundacja Słowo i Obraz, Augustów 2021, str. 56

    

 

 

 

Tomasz Wojewoda (ur. w 1988 roku w Rzeszowie) – poeta, tłumacz, romanista, krytyk literacki, stały współpracownik kolektywu krytycznoliterackiego „Tłusty Druk”. Dotychczas wydał trzy zbiory wierszy: „Notatki z podróży” (2008), „Chleb i ziemia” (2011), „Monologi spod nosa” (2017). Publikował m.in. w „Wyspie”, „Frazie”, „Afroncie” oraz „Poezji dzisiaj”. Mieszka w Rzeszowie.

 



[1] K. Lenkowska, Kiedy byłam rybą (lub ptakiem), Kraków 2020, str. 12

[2] E. Dickinson, Jest pewien ukos światła. Poezje wybrane, Łódź 2018, str. 81, przeł. K. Lenkowska

[3] K. Lenkowska, dz. cyt., str. 7

[4] Th. Bernhard, Chodzenie. Amras, Łódź 2017, str. 117, przeł. S. Lisiecka

[5] Cz. Miłosz, Poezje, Warszawa 1981, str. 343