„Autoportret kobiety dokonanej” Piotr. W. Lorkowski TOPOS nr 3 (184) 2022

 

1. Wiersze Krystyny Lenkowskiej, zebrane w tomie Balkon mogłyby posłużyć za argument potwierdzający obiegowe przekonanie, że starość Stwórcy się nie udała. Konsekwencje zaś owego domniemanego błędu przypisywanego transcendencji najboleśniej odczuwają kobiety, upokorzone uczuciowo, fizycznie zdegradowane. Gdyby szukać dla tego zbioru punktów odniesienia, trzeba by w pierwszym rzędzie wskazać Baśń zimową. Esej o starości (2008) Ryszarda Przybylskiego, rozprawiający się z wyobrażeniem o mądrym dożywaniu kresu w dostojnym poczuciu należycie spełnionego wobec świata oraz bliźnich obowiązku. Starość w optyce poetki, to zdecydowanie nie radość, a tragiczny ostatni akt bycia udręczonego, zmarginalizowanego, usuwanego z pola widzenia urodzonych odpowiednio później.


2. Kompozycja zbioru łączy dwa dopełniające się wątki. Pierwszy zawiera sekwencję scenek i sytuacji z kobiecym podmiotem w roli głównej. Drugi, wobec niego równoległy, acz nieciągły, wyodrębniony typograficznie kursywą, tworzą refleksje i spostrzeżenia, odgrywające rolę komentarza. Tutaj należałoby je czytać łącznie, bo bywają kontrapunktem lub zapowiedzią tego, czego jesteśmy (względnie będziemy) słuchaczami lub świadkami.


3. Ciężar utraty, będącej udziałem tekstowej persony najłatwiej obrazuje fakt, że została ona pozbawiona ostatniej pociechy ludzi starych, mianowicie dobrych wspomnień o przeszłości. Bo przeszłość okazała się niewiele szczęśliwsza niźli starcza, schorowana, teraźniejszość. Przynależał do niej, przykładowo, małżeński związek z dziwakiem, co „miał tysiące książek/ w tym czterdzieści cztery/ z francuskimi symbolistami/ nie miał samochodu/ i nie odróżniał koloru cytrynowego/ od bahama yellow/ Bahamy go też nie interesowały” (Mąż). Powiedz, czytelniczko, czy dało się z nim żyć? Jakiejkolwiek udzieliłabyś odpowiedzi na tak postawione pytanie, weź pod uwagę, że nazwa geograficzna i wzmiankowany tutaj kolor wyraźnie wskazuje na to, iż lata największych aspiracji podmiotki do życiowego spełnienia przypadły na epokę, gdy bahama yellow, nie mniej niż dalekie wyspy symbolizowały luksus nieosiągalny dla przeciętnych śmiertelników zamieszkujących real-socjalistyczną część Europy. Owa epoka, mimo werbalnej postępowości, ultrakonserwatywne role społeczne narzucała bezwzględnie, często wbrew wyobrażeniom o spokoju rodzinnego, domowego bytowania (zob. Kuchnia i dzieci). Nie da się ukryć – życie źle bohaterce minęło, a minęło chyba tylko po to, aby umieścić ją na równi pochyłej.  Wpierw jeszcze pozwoliło pozostać we własnym mieszkaniu pod dozorem opiekunek zza wschodniej granicy, sportretowanych tak, że zlewają się nieomal w jedną, niezmiennie obcą, postać, (W wieży M3), po pewnym czasie odprawionych. Wtedy wolna, na krótko dostrzegła swój cel, spróbowała jeszcze skorzystać z resztek samodzielności, marnej, lecz zawsze: wyjść na świat, pokazać się sąsiadom, zademonstrować, że jeszcze nie ma ochoty z kretesem skapitulować przed dręczącymi ją słabościami. Niechby nawet za cenę cierpień, przypominających obrażenia po sportowych wyczynach: „garb wyszedł mi w prawej łopatce/ i kolana się wysadziły” (Wspinaczka). Dopiero kolejny, bardziej niebezpieczny uraz, ściągnął na nią nieodwołalny wyrok: wygnanie, wywłaszczenie z wolności, przymusowe przenosiny do domu starców (celowo używam tej nazwy, wszak perspektyw pogodnej starości w tym miejscu autorka nie sugeruje). Droga w tamtą, iście piekielną, stronę prowadzi poprzez czyściec oddziału ortopedycznego. Nie sama ją podmiotka przebywa. Jej los, dziwnym trafem, dzieli teraz niejaka Stacha, znajoma z czasów chyba jeszcze, przedszpitalnych. Budzić musi uczucia dość niejednoznaczne, skoro wita ją tytułowe Stacha niech ją diabli.  No cóż, ma za swoje, przecież nieco groteskowo, złośliwie próbuje udowodnić swoją nad koleżanką niedoli wyższość w miejscu, gdzie dominuje wizualna brzydota postaci odzianych w „kraciaste szlafroki/ buraczkowe swetry/ kulfoniaste dresy” (Na bal). Przeciwstawia się się im wyjściowa sukienka przydająca seniorce szyku na spotkaniu z rówieśnikami. Pośród nich bryluje piękny Olo, żywy dowód na to, że z mężczyznami starość obchodzi się trochę łaskawiej, zwłaszcza, gdy ci, ongiś odniósłszy sukces choćby w dziedzinie relacji damsko-męskiej, mogą korzystać z niego po najdłuższe lata podczas gdy kobieta kres własnego piękna utożsamia z kresem swego bycia. Etapy schyłkowej drogi odmierzają schorzenia, wypadki oraz momenty, gdy zniedołężnienie ogranicza zwykłe czynności fizjologiczne (Sedes) – bo i tym pisze poetka otwarcie, bezlitośnie.
 Dolegliwości ciała wyraźnie górują tu nad potrzebami ducha, podsuwającymi wizję transcendencji ukrytą pod ogólnym określeniem „Ktoś Inny”. Bezimiennego reżysera sztuki, o coraz bardziej przewidywalnym zakończeniu; swoistego władcy marionetek, teraz już zużytych, okaleczonych; aczkolwiek zdolnych do empatii (zob. Niedziela, dzień święty). Niemniej oczekujących na ogół jedynie odejścia ze świata, w przygodnych cielesnych reakcjach dopatrujących się zapowiedzi bliskiego końca. Słowem tym wydrukowanym osobno na końcowej stronicy, tuż przed spisem treści, zamyka się całość książki. Staje się zatem ono, w podwójnym znaczeniu, słowem ostatnim.

4. Przyjrzyjmy się jeszcze wierszom drukowanym kursywą, umieszczonym po lewej stronie czytającego. Na samym początku pozostającym z relacją o senioralnych przygodach i przypadłościach w nieco luźniejszym związku. Zrazu świeże, zaludnione przez postacie wiodące powszedni żywot pośród swoich obowiązków czy zabaw (por. np. „chłopcy grają w piłkę…”). Niebawem jednak stają się cierpkie od bolesnych ostatecznych pytań („Czy padół się pogłębia? / czy niebo oddala?”), przechodzących w bluźniercze modlitwy opuszczonej („choraś Mario”), w gwałtowne apostrofy błagalnego żalu („moja wino”) lub w antycypacje bliskiego już przybycia „zamorskiego króla” („wszystko ma zapach kadzidła”). Wszystko wypowiedziane wprost, niedyskretnie, na swój sposób bezwstydnie. Ale czy w takim poniżeniu ma się jeszcze siłę na wstyd? Bynajmniej. Nie oczekujmy od podmiotki zastosowania się do reguł dyskrecji, widząc ją wyzutą z możliwości sensownego istnienia, czytając: „kobieta jest dokonana/ leży na plecach/ i prawą ręką dotyka/ kości pod lewą piersią// podzieliła się wszystkim/ co miała/ jej połowa zużyła się// zostało żebro/ po Adamie” („kobieta jest dokonana”). Wielu chciałoby odwrócić wzrok od obrazu poniżającej biedy, straszniejszej niż materialna (wcześniej pojawia się wzmianka o sprzedaży mieszkania).  Miast gotowości do walki o jeszcze-swoje można przeciwstawić swej biedzie już tylko bezradny krzyk protestu, głos podniesiony w imieniu wszystkich dokoła, podobnie dokonanych, pokonanych, odartych z godności; krzyk podniesiony w imieniu ożywającej na mgnienie pamięci o dawnym życiu, jeżeli nie szczęśliwym, to przynajmniej prawdziwszym niż wegetacja. Zdarzają przecież się tekstowej personie przebłyski świadomości, nagłe odkrycia, rozpoznania niegdysiejszego cudu życia i przypuszczenia (lub może już – przeświadczenia), ze chwila odejścia, wymknięcia się w nicość, będzie do owego cudu powrotem, wolnym jednakże od cierpień czy ograniczeń gdy  balkon oraz umożliwiający poruszanie się balkonik  na nic się już zdadzą.

 

5. W swoim najnowszym zbiorze poetka stawia na bezpośredniość wyrazu, na sprawozdawczy konkret (zob. „w niedzielę). Do symboli kulturowych odwołuje się pomysłowo. Podpisze się „Maria Nyks”, wywodząc nazwisko od mitologicznej bogini ciemności i nocy, albo dom, gdzie pod opiekę trafia jej podmiotka, nazwie Geras (skądinąd wiadomo, że ośrodki o takiej nazwie działają w Niemczech), przywoła tym samym imię bóstwa personifikującego antyczne pojęcie starości bezwzględnej wszystkimi, związanymi z nią, nieszczęściami.
Wiersze odważne. Wiersze przerażające. I najmniejszej wzmianki o zaletach „srebrnego wieku” wieku.  Pesymistycznemu realizmowi Lenkowskiej z tego rodzaju złudzeniami zupełnie nie po drodze.

Piotr W. Lorkowski

Krystyna Lenkowska: Balkon, Fundacja SŁOWO I OBRAZ, Augustów 2021