FRAZA nr 2 (100) 2018

Krystyna Lenkowska

„Bufet”, czyli „Cysorz ”

Najwięcej napisano o „Bufecie” pod koniec roku 2017. Że właśnie umarł, że muzyk, że legenda i że skutki cukrzycy go zmogły. Że, że, że. Ja sama też piszę o nim krótko po tym, jak już go nie ma. Historia zawsze daje pokrętnie. Jednym za dużo, drugim za mało. Ale to się wie dopiero po jakimś czasie, po jakiejś cezurze. W tym przypadku – po śmierci, która nie wpisuje się w życie. Śmierć to śmierć, a życie to życie. Dwa pojęcia, które rządzą się innymi parametrami. Nic nie wiemy o śmierci, podobno. Mówi się, że potrafimy badać wyłącznie wielkości fizyczne określające świat materialny. Nie mamy wyjścia, skupmy się więc na życiu. Chyba że zakwestionujemy tezę grubej kreski między życiem a śmiercią. Ja byłabym za wersją z cienką kreską, cholernie cienką kreską.

Życiorys „Bufeta” mógłby być gotowym scenariuszem na film obyczajowy. Za późno. Diabeł siedzi w szczegółach, a szczegóły, szczególnie te zniuansowane, wręcz skremowane, „Bufet” zabrał ze sobą do grobu. I jakoś nieodparcie wierzę, że nie z diabłem się teraz zadaje, a wręcz przeciwnie.

Dzieciństwo spędził podobnie jak inni chłopcy. Na rzeszowskim podwórku w Śródmieściu bawił się w chowanego, grał w piłkę nożną. Latem wyjeżdżał na kolonie z zakładu pracy ojca. Na przykład do Ropy koło Gorlic. Nikt nie zapamiętał Krzyśka chudego. Zawsze był z niego kawał chłopa. Jako dziecko i nastolatek nie był jednak otyły i za piłką ganiał równie sprężyście jak inni. Często grali na boisku Zespołu Szkół Budowlanych, które znajdowało się o rzut kamieniem od domu i zawsze było otwarte. Po piłce chodzili „na ranczo”, czyli za blok na ławeczkę pod budką ciepłowniczą. To tam, kiedy się podrosło, piło się wino. Latem ławeczka pod drzewem nadawała się do uprawiania rozmów i konsumpcji jabola, czyli wina jabłkowego patykiem pisanego – najtańszego, jakie tylko można było kupić. Z wiekiem chciało się coraz bardziej zniknąć wapniakom z oczu, więc Krzysiek założył klub w piwnicy. Tam obchodzili osiemnaste urodziny Grzesia P., który był młodszy od „Bufeta” i jego klubowych kumpli. Nieco wcześniej wynaleźli sprajciankę, czyli spirytus rozmajony Spritem. Ten ekonomiczny patent przydawał się choćby przy takich okazjach jak impreza z okazji wejścia w wiek pełnoletniości. Urodziny Grzesia P. nie były jednak tak huczne jak inne jubileusze w klubie, bo krótko przed tą datą umarł mu ojciec.

To było fajne osiedle. W sąsiednim bloku mieszkał Romek Rzucidło zwanym „Smutnym”, wokalista Restrykcji, potem Aurory i 1984. Klub „Bufeta” w piwnicy stał się na jakiś czas bazą muzyków alternatywnych. Przychodził „Mizerny”, „Pancerny”, „Czarny”, „Bzyku”, „Kisiel”, no i „Smutny”. Po paru ładnych latach można było tam też spotkać muzykujących młodziaków z osiedla, którzy w międzyczasie powyrastali i w 1991 roku stworzyli zespół Jesus Chrysler Suicide, a w 1993 i 1994 zagrali nawet na festiwalu w Jarocinie. W tym samym czasie gościnnie wystąpiły tam też zespoły Wańka Wstańka i 1984. Aż trzy zespoły z Rzeszowa znalazły się na tej samej ogólnopolskiej imprezie! Fenomen rzeszowskiej fali muzycznej – punka i rocka znów dał o sobie znać. W końcu wejście rzeszowskiego smoka-rocka z lat osiemdziesiątych zobowiązuje.

„Mizerny” zapamiętał, że w latach osiemdziesiątych on i „Bufet” częściej jednak spotykali się na ranczo niż w piwnicy, i właśnie na ranczo przeprowadzili najwięcej rozmów muzycznych na szczycie.

Zarówno ranczo, jak i klub w piwnicy straciły nieco na swojej lokalnej renomie, kiedy na serio zaczęły się próby muzyczne w Domu Kultury przy ulicy Kochanowskiego. I potem właśnie tam „Bufet”, chciał nie chciał, regularnie podążał. Wtedy jeszcze bardzo sprawnie chodził na swoich mocnych nogach. Najpierw był zespół Taniec Radosnych Korytarzy, później Modeln, następnie 1984 i w końcu Wańka Wstańka. Te zespoły Grześ P. dobrze zapamiętał i kibicował każdej formacji „Bufeta” aż do swojego wyjazdu do Szwecji za pracą. Imponowało mu, że znał osobiście najbliższych kolegów „Cycosza” (tak go nazywał, bo tak usłyszał wyraz „Cysorz” i tego się trzymał do końca). Chodził na koncerty, kiedy tylko „Bufet” występował w Rzeszowie. Do Jarocina nie pojechał, bo wtedy już zaczął kursować „na saksy”. Wcześniej jednak załapał się na wyjątkową imprezę u „Mizernego” i Robert Gawliński (który tam wpadł z żoną menedżerką, bo akurat z Wilkami koncertowali w Rzeszowie) zagrał swój słynny Son of the Blue Sky, zapowiadając utwór „specjalnie dla Grzesia P., przyjaciela „Bufeta”. Przyjaźń z „Bufetem” nobilitowała towarzysko.

Na Turkienicza Krzysztofa Barę również odwiedzały pary, Mario Czachara z Kingą, „Mizerny” z Dzidką. Sam „Mizerny” wpadał najczęściej. Umawiali się, że trzeba coś ustalić w kwestii muzycznej, ale kiedy Piotr przychodził do klubu, odkładali to na później, bo albo „Bufet” miał gości i obowiązki gospodarza, albo Mizerny zapadał się nagle w swój świat i myślami już był gdzie indziej.

Po śmierci „Bufeta” okazało się, że tych osób, które określają się mianem jego przyjaciół, jest znacznie więcej niż Grześ P. mógł przypuszczać. Spędził wiele dni, tygodni, miesięcy i lat u boku Krzyśka, ale większości z tych ludzi deklarujących publicznie wielką przyjaźń z „Cycoszem” nigdy wcześniej na oczy nie widział.


Kiedy „Bufet” pracował w wypożyczalni filmów VHS u Wacka Skuby, Grześ P. przychodził do niego o godzinie 21. Zamykali interes, brali kilka filmów i szli do mieszkania rodziców P. na ulicę Turkienicza 28A. W owych czasach obejrzeli wspólnie setki filmów. Znali na pamięć dialogi z Misia Barei, Rejsu Piwowskiego czy piosenki z Hair. Ich najukochańszy utwór z tego musicalu to Manchester England England. Potem „Cycosz” szedł piętro wyżej, do siebie, czyli do mieszkania swoich rodziców.

Często grali też w karty. Na przykład w tysiąca. Kiedy nie mieli dość, grali w miliona według tych samych zasad.

W piątki, tradycyjnie, Grześ P. wpadał do „Bufeta” na pierogi ruskie. Mama Krzyśka, Ula, świetnie gotowała. Była mistrzynią w lepieniu pierogów. „Bufet” raz w tygodniu zasiadał do postnego od mięsa obiadu z dużą porcją ruskich na talerzu. Tak, pierogi ruskie to wielki przysmak Polaków. Rosjanie nie znają tego określenia i zwyczaju. Tuczą się pod innymi nazwami. Grześ P. zaprzecza legendzie, jakoby „Bufet” zjadał sześćdziesiąt sztuk ruskich na raz. Dwa talerze, owszem, wtryniał, ale pierogi mama Krzyśka robiła małe i wykwintne, więc w sumie trzydzieściczterdzieści takich pierożków na jedno posiedzenie to znów nie taki wyczyn dla chłopa na schwał.

Kiedy bliski kolega „Tede” pracował jako barman w burdelu na Sobieskiego, „Bufet” zachodził tam niemal co dzień, a raczej co wieczór. Bez kolegów nie fungował. W kantorku u Rafała, szefa tego przybytku, któremu „Bufet” dał ksywkę „Suchy”, regularnie rozprawiali we trzech o muzyce. „Cycosz”, „Tede” i „Suchy”. Urządzali sobie zawody w odgadywaniu nazwisk wykonawców, tytułów albumów i lat ich wydania. Rafał był w tym dobry, ale „Bufet” znał 100 procent odpowiedzi poprawnych.

To były piękne czasy, wspomina Tede, choć wiadomo było, że „Bufet” ma ciężki charakter, jest wybuchowy i kłótliwy. Niektórzy paradoksalnie usprawiedliwiali chamskie ekscesy przyjaciela mówiąc, że to mocny w gębie chłop, żadne tam lelum polelum, i popyskować musi.

W 1998 „Bufet” wybrał się z przyjaciółmi do Chorzowa na koncert Rolling Stonesów. Jeszcze w Rzeszowie mieli stłuczkę na tyle poważną, że bez pomocy blacharza się nie obeszło. Wyklepali blachy ekspresowo i ruszyli na Śląsk jeszcze tego samego dnia. Zespół Rolling Stones, wielka miłość Krzyśka, nie mógł przecież czekać. No i na tę wyprawę, „Bufet” był już dobrze wyposażony w duży słoik pierogów ruskich od mamy i butelkę sprajcianki. To nie mogło się zmarnować.

Co jakiś czas, w ramach odpoczynku od pracy na saksach, Grześ P. przyjeżdżał ze Szwecji do Rzeszowa. Mieli z „Cysorzem” swój wieloletni rytuał. Przez dwa tygodnie codziennie oglądali razem programy sportowe lub słuchali muzyki. Dyskutowali też o polityce. Mieli podobne zapatrywania światopoglądowe. Zawsze czymś tam nieco zakrapiali. To się nazywało „kawa u Cysorza”. Po śmierci Krzyśka, córka zapytała Grzesia P., retorycznie i empatycznie, „a gdzie ty teraz będziesz jeździł na kawę?”

Chodziły słuchy, że ostatnio „Bufet” żył porządnie. A „ostatnio” w jego przypadku to zaledwie kilka lat przed przeczuwanym końcem. Wydawało się, że nagle zaczął o siebie dbać i żył higienicznie. Prowadził nawet „Zeszyt kontroli kalorii” i regularnie mierzył poziom cukru. Jego bliski przyjaciel Grześ P. miał jednak wrażenie, że „Cysorz” pilnuje się wyłącznie zrywami. Choć zrozumiał, że płaci niezmiernie wysoką cenę za swoje nieporządne życie na full, nie potrafił konsekwentnie zrezygnować z nadużywania tego, co smaczne i wygodne; przede wszystkim z objadania się i zapadania w fotel na wiele, wiele godzin domowych seansów filmowych. Był sybarytą. Nie odstawił też alkoholu, choć zdecydowanie go ograniczył. Powtarzał, że jest alkoholikiem. Znając jego poczucie humoru, nie można być pewnym do końca, czy mówił to serio, czy prowokacyjnie.

Dziesięć miesięcy przed śmiercią, w rzeszowskim klubie „Morgan”, śpiewał: „Stokrotne dzięki papierosom i kawie. Kiedy nie wyrobię to wódką poprawię”1.

Lekarz prowadzący doradził Krzysztofowi, że jeśli już musi coś uczcić, niech to robi białym winem rozcieńczonym wodą mineralną, czyli szprycerem. Wydawało się, że „Bufet” przyparty do muru straszną chorobą starał się dostosować do fachowych zaleceń i, chciał nie chciał, pił to zbezczeszczone wino zamiast wódki.

Trzy tygodnie przed nagłym zgonem imprezował z kolegami i ich żonami w Radawie. Pili czystą wódkę, popijali wodą mineralną („Bufet” już tylko białe wino z minerałką), grali w remika, śmiali się serdecznie. Adam Ch. grał na gitarze, „Bufet” śpiewał Whisky moja żono, koledzy mu wtórowali. Było spoko. Żadnej balangi alkoholowej; żony i whisky zobowiązują.

Ostatnimi laty przyjaciele zabierali „Bufeta” na wycieczki. Najczęściej na weekend do Radawy. Krzysztof spędził tam ostatniego Sylwestra 2016/17 w gronie bliskich przyjaciół. Później wybrali się do Władysławowa, gdzie Rafał i Kn wyrabiają i sprzedają pizzę w okresie letnim. Kn, siostrzeniec „Bufeta”, ceni sobie nadmorską sezonową pracę kucharza u „Suchego”, jak kiedyś doceniał swoją robotę barmana w jego rzeszowskim Night Clubie.

„Bufet” czuł się tam jak na wakacjach. Morze, przyjaciele, wino i śpiew … i pizza. Jednak wino wyłącznie rozcieńczone, dlatego może, ten niedostatek promili w jednej szklance, rekompensował sobie dużą ilością płynu. Kończyło się na dwóch butelkach szprycera na wieczór. Przyjaciele bastowali go i starali ograniczać do jednej butelki.


W młodości Krzysiek miał głowę do piwa. Potrafił wypić dziesięć browarów w czasie jednej imprezy – mówi „Mizerny” – przetrzymywał wszystkich i na końcu to on wzywał taksówkę. Inna anegdota przebija ten przykład. Grześ P. pamięta, że pod koniec lat osiemdziesiątych założyli się z kumplami kto wypije najwięcej piw jedno po drugim. Na podwórku budowlanki (Zespołu Szkół Budowlanych), dwa kroki od bloku, w którym mieszkali, Piotrek alias Lakier wlał w siebie dwadzieścia sześć półlitrowych butelek piwa Leżajsk. „Bufet” wygrał z wynikiem dwadzieścia osiem flaszek.

Nie przypadkiem więc Krzysztof Bara dostał przydomek „Bufet” już za młodu. Dał mu go „Mizerny” przed pierwszym występem w Jarocinie. Przecież artysta musi mieć chwytliwy i wiarygodny pseudonim. Od początku „bufet” pasował do „Bufeta” jak ulał.

Najczęściej identyfikuje się Krzyśka z Leżajskim fullem, nie z powodu ksywy „Bufet” ani piwnego zakładu z chłopakami z podwórka, ale przez wzgląd na największy przebój, jaki stworzyli z „Mizernym” dla swojego zespołu Wańka Wstańka & the Ludojades.

Gdyby ten utwór powstał w realiach dzisiejszej komercji, kiedy podkarpacki Browar Leżajsk, po prywatyzacji i wchłonięciu przez zachodni koncern w 1999 roku, stał się potentatem piwnym, „Bufet” i „Mizerny” byliby może polskimi milionerami dzięki tantiemom od sprzedaży płyt z tym hitem i odcinaniu innych kuponów muzycznych. A tak, w PRL-u, uraczono muzyków Wańki jedną beczką piwa Leżajsk i zaoferowano jednodobowy pobyt w domkach kempingowych w Brzózie Królewskiej.

Praw do przeboju Wańka nigdy nikomu nie oddała, choćby dlatego, że nie zwrócono się do twórców z oficjalnym zapytaniem o zgodę. Jednak Browar Leżajsk bezprawnie wykorzystywał numer wielokrotnie do celów reklamowych, nawet po obaleniu komuny – mówi „Mizerny”. W rodzinnym mieście podczas zawodów żużlowych na Stali leciał z głośników Leżajski full. Nikt nie pytał muzyków o zgodę.

„Bufet” nie stał się smakoszem piwa. Wolał czystą wódkę.

Mimo osłabionej wątroby na skutek ekscesów z relanium, kiedy wymigiwał się przed wojskiem, mimo stwierdzonej cukrzycy i ostrzeżeń ze strony lekarzy „Bufet” przy okazji spotkań towarzyskich w latach dziewięćdziesiątych, raczył się sprajcianką, czyli spirytusem rozcieńczonym Spritem. Do tego autorskiego i super ekonomicznego wynalazku „Cysorz” i Grześ P. najczęściej używali spirytusu z przemytu, ukraińskiej firmy Royal. Popijając, godzinami oglądali mecze i olimpiady sportowe. W ostatnich latach, przy tych okazjach, Krzysiek popijał na ogół już tylko szprycera.

Zanim zaczął się identyfikować na poważnie z rolą wokalisty rockowego, w roku 1983 pojechał na festiwal do Jarocina jako widz. Był zachwycony tamtejszą atmosferą i powiewem wolności. Oraz nieustającą balangą. Laureatem została wtedy rzeszowska grupa RSC, której muzykę Krzysiek lubił i cenił do końca, choć tak bardzo różniła się od stylu kapel, w których sam śpiewał.

W następnym roku pojechał na przesłuchania ze swoją pierwszą wspólną z „Mizernym” grupą Modeln, ale słynny Walter Chełstowski, współtwórca i szef Festiwalu, pogonił ich, skarżył się „Bufet”. Według „Mizernego” natomiast, Chełstowskiemu Modeln przypadł do gustu; uważał jednak, że muzycy są zbyt młodzi, aby narażać się na konfrontację z dorosłym życiem Jarocina i, nie daj Boże, nagłą rockową sławą, której mogą nie udźwignąć ich młode nieopierzone serca i dusze, a zwłaszcza gorące głowy. „Bufet” miał wtedy siedemnaście, a „Mizerny” szesnaście lat. W następnym roku w Jarocinie, zamiast „Bufeta”, z zespołem 1984 zaśpiewał Romek Rzucidło zwany „Smutnym”. Członkowie 1984 byli wtedy najmłodszymi muzykami tej edycji festiwalu.

„Bufet” i „Mizerny” jako Wańka Wstańka & The Ludojades zaistnieli na festiwalu w Jarocinie w roku 1987. W pierwszym składzie znaleźli się również Darek „Czarny” Marszałek (perkusja), Paweł „Czester” Tauter (śpiew) i Wojtek „Pancerny” Trześniowski (gitara basowa). Zadebiutowali wtedy utworem Leżajski full wykonywanym na melodię El Cóndor Pasa. Ku zaskoczeniu ich samych, numer pobił rekord popularności festiwalu. Nie schodził długo z paru list przebojów radiowych, szczególnie w Rozgłośni Harcerskiej. Po Jarocinie, kawałek muzyczny WSK również stał się przebojem tego programu. I choć w podtytule akronim rozwija się jako Wiejski Sprzęt Kaskaderski, na Podkarpaciu wiemy, że w domyśle WSK to Wytwórnia Sprzętu Komunikacyjnego PZL-Rzeszów. W PRL produkcja tej fabryki była częściowo owiana tajemnicą ze względu na produkcję silników odrzutowych do radzieckich samolotów myśliwskich.

W audycji „Rock Noc”, w Polskim Radio Rzeszów, „Mizerny” wspominał: „Myśmy z Wańką Wstańką wymyślili szwindel. Najnormalniej w świecie chcieliśmy zrobić takie polskie Sex Pistols i wyszło nam to w stu procentach. Pomysł na ten koncert, w połączeniu z niesamowitą charyzmą Krzyśka i jego umiejętnością zdobywania publiczności, zrobił furorę w Jarocinie. My, wtedy nastoletni chłopcy, poczuliśmy się jak Beatlesi, których byliśmy fanami”.

Krótko potem zapis koncertu Wańki ukazał się na kasecie pt. In Concert Live in Jarocin ‘87. Młodzi rzeszowscy muzycy triumfowali. Rzeszów Pany!

W 1988 roku doszlusowali do zespołu Wojciech Pieczonka (gitara basowa), zastępując Wojtka Trześniowskiego, oraz Sławomir Starosta (instrumenty klawiszowe) z zespołu Kosmetyki Ms. Spinki. W tym gronie, w 1989, nagrali Na Żywca ze słynną świnką na okładce – koncertową płytę live pod kapitalnie wieloznacznym tytułem nie tylko dla miłośników browarów i zwierząt. Włączyli do niej przebój Leżajski full, który wcześniej zaprezentowali na festiwalu w Opolu. Teraz powiedzielibyśmy, że punkowcy pokazali się na mainstreamowej imprezie.

„Do dziś różni muzycy alternatywni śmieją się z tego występu, bo wiedzą, jak zrobiliśmy w konia to całe popowe środowisko. Wyjść na scenę na festiwalu w Opolu i zaśpiewać Leżajski full – to była potężna prowokacja, a to, że ten utwór znają wszyscy w Polsce, od morza do Tatr i śpiewają go z gitarami przy ognisku, tak jak Whisky Dżemu, to mi nie przeszkadza. Mieliśmy też kawałki o poważnej wymowie, jak Generał” – opowiadał „Bufet” po latach w wywiadzie dla rzeszowskiego miesięcznika „Day & Night”.

W latach 1989–1991 Wańka ucichła. Ze względu na zbyt radykalny przekaz, trzecioobiegowe zespoły, takie jak na przykład Dezerter czy Wańka Wstańka, nie były zapraszane do Jarocina po roku 1987. Wańka wróciła tam dopiero w 1993 roku, kilka lat po upadku żelaznej kurtyny. Polska kultura szukała wtedy nowej tożsamości, zrzucając z hukiem swój ideologiczny garb. Jarocin ‘93 wraz z nowym szefem festiwalu Kubą Wojewódzkim miał wyznaczyć polską cezurę siermiężnej rockowej epoce na rzecz przemysłu muzycznej kultury, którą można by nazwać uniwersalnie „Jarocin Rock”. Show, zagraniczne gwiazdy, pierwsi mocarni sponsorzy – Marlboro Music i Pepsi Co – te sprawy. Ale publiczność punkowa wychowana na Jarocinie Waltera Chełstowskiego nie była gotowa na taką przemianę w stylu zachodniego festynu. Dla lwiej części tej publiki, już od kilkunastu lat co najmniej, wyznacznikiem nowej ery była wypracowana w tym miejscu swojska demonstracja wolności – własny, jedyny w swoim rodzaju, spontan, który kontestował ograniczenia obyczajowe, społeczne i polityczne. Na scenie i pod sceną. Od lat osiemdziesiących Jarocin był, bodaj, największą (w przeliczeniu na głowę) polską muzyczną oazą wolności słowa i tańca pogo. A wprowadzenie sceny alternatywnej, kiedy oprócz muzyków grających rocka, bluesa, reagge, zaczęto zapraszać też punkowców, wzmacniało to poczucie. Jarocin ‘93 jako całość okazał się mniej otwarty na zmianę. Tłum stałych fanów nie zaakceptował obcego ciała komercji zabijającego indywidualność i mistykę imprezy. A z drugiej strony, w nowej sytuacji powszechnej demokracji, wierni fani Jarocina nie potrafili pogodzić się z utratą wysokiej pozycji polskiej awangardy wolnościowej. Odwaga potaniała i już wszędzie można było wyglądać, wypowiadać się, śpiewać i tańczyć alternatywnie. Stan napięcia, jak to często bywa, wykorzystali zadymiarze i pióropusze poszły w ruch. Z prawie dwudziestu tysięcy festiwalowiczów około sześćset osobników naparzało się z policją i między sobą. Niszczyli reklamy koncernów, rzucali kamieniami, dewastowali ławki, zdemolowali małą scenę i wiele instrumentów należących do muzyków. W sumie, straty to trzydzieści osób rannych i poturbowanych oraz pięćset mln złotych (przed denominacją). I choć drugiego dnia Festiwalu lała się krew, a dwa plutony policjantów z pałkami pacyfikowało agresorów, na dużej scenie koncert trwał nieprzerwanie. Następnego wieczoru, jak gdyby nic, wystąpiły gwiazdy: T. Love, Oddział Zamknięty, Golden Life i Wańka Wstańka.

Wielu muzyków, w tym też Paweł Kukiz (Piersi), Kazik Staszewski (Kult), i „Bufet” (Wańka Wstańka), uważało, że nastała nowa era Jarocina i sponsorzy są zdecydowanie potrzebni, w przeciwieństwie do zadymy. „Fuck the violence” – wtórował im „Titus” z Acid Drinkers.

W Jarocinie w 1993 roku, wznowiony po przerwie zespół był już w innym składzie i z nowymi kawałkami muzycznymi. Z udziałem basisty Marka Kisiela i perkusisty Dariusza „Czarnego” Marszałka mieli nagrany materiał na kasetę Rzeszowski full i płytę Popelina, gdzie gościnnie wystąpiła Justyna Steczkowska. Oczywiście „Mizerny” wciąż był decydentem zespołu. „Bufet” bardzo się zmienił wizualnie. Wyraźnie przytył. Widownia też była już inna. Okazało się jednak, że i to następne jarocińskie pokolenie świetnie zna największe przeboje Wańki i śpiewa refreny z zespołem oraz a capella. To się nazywa rockowy sukces ponadpokoleniowy.

Leżajski full, jeden z głośnych festiwalowych hitów Jarocina, przeszedł do legendy polskiego rocka. Krzysiek śpiewał go do końca na wszystkich koncertach.

„Bufet” tłumaczył fenomen rzeszowskiego rocka lat osiemdziesiątych w ten sposób: „W takim miejscu jak Rzeszów, w tamtym czasie, można było zostać albo artystą albo alkoholikiem (ja zostałem jednym i drugim). A tak poważnie to myślę, że w jednym czasie i miejscu spotkało się kilku młodych, nieskażonych ludzi i dlatego mieliśmy tych kilka dobrych zespołów (1984, Wańka Wstańka, One Milion Bulgarians, Aurora, RSC…)”2.

Potem znów były przerwy, wznowienia, kolejne zmiany składu, sporadyczne koncerty, nagrania, wydane kasety. W 1999 zespół Wańka ponownie zawiesza działalność, a część jego członków zakłada formację Virtual Analogue Music Production. V.A.M.P. był projektem stricte produkcyjnym, a nazwę wymyślił „Mizerny”. Zdarzyło się jednak tak (nie pierwszy i nie ostatni raz), że „Bufet” za plecami „Mizernego” z projektu go usunął. Zanim to się stało, „Mizerny” zdążył z „Bufetem”, Basią Mikulską, Pawłem Gawlikiem i Krzyśkiem Panasem nagrać materiał roboczo zatytułowany Zbrodnia przeciw komercji, który miał być kolejną płytą Wańki Wstańki. „Bufet” jednak odebrał przyjacielowi ten projekt i w podobnym składzie nagrał mini album pt. Dark Boogie, który w tej wersji daleko odbiegał od gustów i ambicji muzycznych „Mizernego”. Na płycie wystąpili: wokal – Basia Mikulska, na basie – Paweł Gawlik, mający za sobą grę w KSU (był też realizatorem płyty) oraz na gitarze – Robert Grubman, znany z Jesus Chrysler Suicide. Na Dark Boogie znalazło się pięć kompozycji, w tym przeróbka słynnej piosenki Johna Lennona Imagine. Po wydaniu płyty V.A.M.P. się rozpadł.

Niedługo potem do Wańki wraca Leszek „Laszlo” Dobrzański, perkusista. Dołącza też Jacek „FAJA” Bartosiewicz basista, i w takim gronie zespół działa do maja 2006 roku, kiedy to z powodu nagłego wyjazdu Jacka do Anglii, następuje kolejna zmiana. „FAJĘ” zastępuje pierwsza w historii Wańki kobieta w składzie, Basia „EKKE” vel „Babsi” Mikulska – bas i wokal, znana wcześniej w środowisku muzycznym Rzeszowa z chórków i falstartu w V.A.M.P. Basia była pierwszą kobietą w Wańce, nie licząc Justyny Steczkowskiej, bo ta druga, jako nieznana wówczas wokalistka, zaśpiewała z nimi tylko gościnie. I tylko w jednej piosence pt. Wiosna i dziewczyny na studyjnej płycie Popelina wydanej w roku 1993.

W czerwcu 2007 ukazuje się nowa płyta Rzeczniepospolita. W roku 2011 i 2012 „Bufet” z zespołem zaangażował się w pomoc i organizację słynnego cyklu koncertów „Help Maciek” dla ciężko chorego przyjaciela, muzyka Macieja Miernika. Już wtedy rolę basisty w Wańce pełnił Wojciech Dąbrowski, wcześniej gitarzysta zespołów Gotham City, Paproszki oraz Sour Grapes. Charytatywna akcja „Help Maciek” nie tylko zebrała imponującą sumę pieniędzy na skomplikowaną operację Maćka w USA, ale też zintegrowała muzyczne środowisko rockowe z lat osiemdziesiątych, dziewięćdziesiątych i nie tylko, Podkarpacia i nie tylko.

Piwo full to jedno. A drugie?

Czy „sex, drugs and rock’n’roll” mogą opisać ten stereotyp życia muzyka w trasie koncertowej i między trasami? To byłoby zbyt proste. „Bufet” nie wpisywał się w stereotyp. Na przykład nie interesowały go dragi. Może przypalił maryśkę ze dwa, trzy razy w życiu, ale nie więcej.

Nie miał piór na głowie jak inni. Kiedy wszyscy rockmani na festiwalu w Jarocinie nosili długie włosy, on szpanował krótkimi. Kiedy po latach muzycy ścinali włosy (okresowo nawet na łyso), on zapuścił sobie długi warkoczyk przyprószony siwizną. Wyglądał jak Chińczyk ze starej ryciny. Czasem rozplatał warkocz i na koncertach rozpuszczał swoje długie, puszyste, falowane, szpakowate włosy.

Jednak posturą rzeszowski król życia, a nawet „Cysorz” życia, nie przypominał ascetycznego Chińczyka. Był raczej podobny do króla Anglii, Henryka VIII z XVI-wiecznego portretu Hansa Holbeina. Wtedy jeszcze władca mocno stał na nogach, mimo tuszy. Kiedy już ważył sto czterdzieści kilogramów, na spotkaniach publicznych nie mógł stać, więc tylko siedział. Na tronie lub na koniu.

W ostatnich latach „Bufet” również był widziany głównie w pozycji siedzącej. Gdziekolwiek nie siadał, wyglądał jakby siedział na tronie. Nawet hoker, wysoki stołek barowy, na którym specyficznie przysiadał, odciążając w ten sposób prawą nogę owładniętą fantomowym bólem, w przyciemnionych światłach scenicznych, sprawiał pod nim wrażenie niewidzialnego tronu. Król Krzysztof VIII, Król Bara XIV, Cysorz Bufet I”.

Henryka VIII podsadzano na konia i ściągano z konia za pomocą specjalnej wyciągarki. Podobnie było ze schodami. Ułomność fizyczna, niegdyś szczupłego i wysportowanego młodzieńca, spowodowana monstrualnym przybieraniem na wadze, na skutek złej diety i ukrytych chorób genetycznych, w tym może też cukrzycy, oraz kłopoty z nogą nie przeszkadzały mu wciąż polować w lasach Richmond, uczestniczyć w turniejach ani zasiadać do biesiad i narad, czy zdobywać kolejne żony oraz podpisywać nakazy uwięzienia lub egzekucji tych poprzednich (z sześciu ściął „tylko” dwie), zbroić armię i flotę wojenną, aby podczas inwazji na Francję osobiście brać udział w oblężeniach i bitwach.

U Krzysztofa, podobnie jak u angielskiego monarchy, skłonności genetyczne do tuszy oraz dieta, bogata w tłuszcze i węglowodany spowodowały poważne problemy z nadwagą. Sprawiły to również napoje alkoholowe. I samo życie spożywane na full. „Bufet” wypił swoje piwo bardzo mocne z wysokooktanową pianką jeszcze przed czterdziestką.

Takiego piwa nie pił nawet król
Gul gul gul, gul gul gul
Leżajski full, gul gul3

Krzysztof Bara był pacyfistą, nie walczył i nie polował; sportem interesował się głównie jako zapalony widz. Swego czasu był samozwańczym trenerem drużyny FC Pogromcy – ALP4 – halowa piłka nożna, ale takim, który nie wybiega na boisko. Sport to była jego wielka miłość, ale nie do tego stopnia, aby się spocić i fizycznie zmęczyć.

Przez siedem lat miał psa rasy amstaf o imieniu Jagger, jak Mick Jagger. Dostał go w prezencie od Rafała, swojego Soul Bro5, aby pies wymusił na swoim właścicielu jakąś aktywność fizyczną. Suchy w owym czasie miał hodowlę psów (czym się ten Rafał nie zajmował na różnych etapach swojego życia: burdelem, pubem, hodowlą psów, sprzedażą pizzy we Władysławowie w sezonie letnim!). Siostrzeniec Kn zaopiekował się Jaggerem, kiedy „Bufet” poszedł do paki.

Krzysztof nigdy nie miał żony ani dzieci. Zakochiwał się systematycznie i romantycznie najczęściej w rudych dziewczynach. Jednej rudej oświadczył się, ofiarowując pierścionek po babce. Wypatrzył ją paląc papierosa w oknie swojego mieszkania na parterze przy Jałowego 11/4. Ruda Ela pracowała w sklepie mięsnym vis-à-vis. Po krótkiej znajomości wprowadziła się do mieszkania „Bufeta” i po oświadczynach zakupiła suknię ślubną. Ale on nie zaprowadził jej do ołtarza, ani nawet do Urzędu Stanu Cywilnego, choć była największą miłością jego życia. Kiedy się rozstali, zlikwidował tatuaż na lewym ramieniu przedstawiający serce, w którego środku były dwa słowa „Ela + Boo”. W tym miejscu świecił mu potem tatuaż z czarnym słońcem. A może to było zaćmienie słońca?

Kilka lat wcześniej, kiedy mieszkał jeszcze przy ulicy Turkienicza 28A (zmienionej później na ulicę Księdza Jałowego), wpadła sąsiadka Magda, aby pożyczyć miotłę. I choć była szatynką, zostali parą na dwa lata.

Żaden jego związek partnerski nie przetrwał próby czasu. „Bufet” miał dobre serce, ostatnią koszulę by oddał, ale nie ostatnie słowo. W kilku fundamentalnych sprawach nie uznawał kompromisów pod jednym dachem, choćby z najpiękniejszą rudowłosą.

„Bufet” vel „Cysorz”, a nawet „Cycosz”, jak go nazywał Grześ P., nie lubił deklaracji wobec kobiet. Kiedy na horyzoncie pojawiały się poważniejsze zobowiązania, odchodził i załatwiał to bezkonfliktowo; nie zostawiał za sobą żadnego smrodu, mówi siostrzeniec Kn. Do końca otoczony był pięknymi, młodymi dziewczynami. Można to było zaobserwować w kuluarach koncertów rockowych i after parties. „Cysorz to ma klawe życie”6, parafrazował znaną balladę.

W szpitalu, na morfinie, żartował z młodą pielęgniarką: „Nie jesteś ruda? Jutro masz być ruda!” – Następnego dnia rano już nie żył.

Michał Drozd, artysta fotografik, wspomina, że w trakcie przedostatniej sesji zdjęciowej, około roku przed śmiercią „Bufeta”, wydzwaniała do niego dziewczyna, do której Krzysiek zwracał się per „Dziecko”. I choć odrzucał jej propozycje spotkania, czuło się, że sam fakt istnienia zakochanej w nim młódki daje mu dużo radości. Jego reakcje były ciepłe – mówi Michał. To nie były gesty schorowanego gościa, choć „Bufet” miał wtedy wiele powodów do frustracji w związku z fatalnym stanem zdrowia.

„Telefonistki” nie dawały mu spokoju od początku do końca jego kariery rock’n’rollowej. Może to były wyłącznie fanki dobrego rocka, a może też kobiety fascynujące się jego osobowością. Lub po prostu gustowały w tym typie. Facecie z taką, a nie inną fizjonomią, energią, uwagą na świat. „Bufet” nie miał kompleksów, wiedział, że jest pożądaną osobą w towarzystwie damskim, męskim i mieszanym. Miał ogromną charyzmę i był niezwykle kontaktowy.

Był fanatykiem filmów. Na każde imieniny i urodziny dostawał od przyjaciół kasety i CD z filmami lub muzyką. Po jego śmierci Kn wyniósł z ciasnego (30 m kw.) mieszkania „Bufeta” około półtora tysiąca oryginalnych kaset DVD i Bluray, oraz dwieście pirackich. Zabrał też na pamiątkę dwie słynne laski „Bufeta”, tę z trupią czaszką i tę z płomieniami Doktora House’a.

„Bufet” miał swoje ulubione książki. Na przykład Władcę much Goldinga, Sto lat samotności Marqueza, dobrze napisane biografie. Znany był z erudycji muzycznej. Często słuchał zespołu Rush, albumu Close to the Edge grupy YES, Nine Inch Nails Davida Bowiego, Boba Dylana, gitarowej gry Stanleya Jordana, jazzu na trąbce Tomasza Stańki. Namiętnie słuchał piosenek z musicalu Hair. Słuchał wszystkiego, co dobre. Każdą prawie muzykę kochał. No, może tylko nie przepadał za polskim hip-hopem i bluesem. Cenił takie polskie zespoły: Republikę, Dezerter (przy okazji zawsze dodawał „wiadomo, Punk’s Not Dead”), Dżem, Armię, Izrael, RSC.

Nade wszystko kochał Beatlesów. I niech prostota liryczna śpiewanych przez niego piosenek nas nie zwiedzie, choćby „Leżajski full, gul gul”. Beatlesi śpiewali: „Love, love me do”, co też, na pierwszy rzut oka i ucha, trudno nazwać liryką. I co z tego?

Nie dopatrujmy się antyfeministycznego wydźwięku Pieśni o Marynie co pierogów gotować nie umiała, jakby parodii przyśpiewki ludowej (jej motyw, zasłyszany u swojej babci, przyniósł kiedyś na próbę zespołu Leszek „Laszlo” Dobrzański). Krzysiek uwielbiał i szanował kobiety i emanował czułością wobec nich. Cenił też polską ludowiznę, stąd wybór stylu muzycznego Wańki:

Maryna, gotuj pirogi
O mój Wojtku drogi
Kiedy ja nie umiem
A Wojtek za kija, Marynę pobija7.

Z najbliższymi przyjaciółmi organizował spotkania czwartkowe, wzorem obiadów czwartkowych u króla Stasia na Zamku lub w Łazienkach w Warszawie. Te przy ulicy Jałowego w Rzeszowie mogłyby się nazywać „wieczorki czwartkowe u króla Boo” lub „czwartki u Cysorza”. Rafał i Adam Ch. zawsze byli obecni. Oglądali razem mecze sportowe, pili alkohol (ostatnio „Bufet” pił najczęściej już tylko rozcieńczone wino), rozmawiali, a przede wszystkim słuchali Krzyśka. A ten miał dar udzielania dobrych rad i dar zarażania entuzjazmem. Często relacjonował nowo obejrzany film w sposób tak frapujący, że potem oryginalny obraz w wersji kinowej przegrywał w konkurencji z jego wizją roztoczoną wcześniej.

„Bufet” wiedział „wszystko”; wiedział nawet jak naprawić samochód, choć nie był mechanikiem, nie miał prawa jazdy, a starego Passata kupił wyłącznie dlatego, aby aktualna narzeczona, Aśka, podwoziła go tu lub tam. Przez około dwa lata, kiedy byli parą, jeździli razem w Bieszczady: „Bufet”, Aśka i Ola, córeczka Aśki. Nawet do rzeszowskiego Rynku „Bufet” był podwożony z Jałowego, choć to kilka minut spacerkiem.

Po amputacji stopy podwożenie i dowożenie stało się już oczywiste i regularne. Było stałym planem dnia wpisanym w grafiki różnych osób. Siostry i siostrzeńcy na zmianę robili zakupy i podawali Krzyśkowi przez okno. Tak było poręczniej, bo parter na Jałowego był niski. „Bufet” stale stał w oknie. Koledzy muzycy podwozili go na próby, koncerty, nagrania, foto sesje i z powrotem. Rafał czyli Suchy zabezpieczał resztę.

„Bufet” nie doczekał wydania jubileuszowej płyty Wańki Wstańki & The Ludojades nagranej krótko przed swoją niespodziewaną śmiercią. Płyty stworzonej z okazji trzydziestych rodzin zespołu pod koniec 2017 roku. Na szczęście Wańka zagrała jubileuszowy koncert w rzeszowskim klubie „Pod Palmą” niecały rok wcześniej, w dniu pięćdziesiątych pierwszych urodzin „Bufeta”. I ja tam byłam, miód i wino piłam (a konkretnie wiśnióweczkę przyniesioną przez „Bufeta” w plastikowej reklamówce). Oraz na dłuższą chwilę przysiadłam się do „Cysorza” siedzącego jak na tronie. W dłoni dzierżył berło – laskę zwieńczoną złotą główką w kształcie czaszki. To jedyny symbol vanitas – marności świata, demonstrowany przez wiecznego kontestatora rzeczywistości. Przede wszystkim, jednak, człowieka afirmującym życie jako takie.

Miał też drugą laskę, wygodniejszą w użyciu, z motywem płomieni jak u Dr. House’a, swojej ulubionej postaci filmowej. Obie laski dostał od Rafała vel „Suchego”, do którego zwracał się czasem per „Papa”.

Od „Suchego” też dostał dwa rowery stacjonarne. A trzeci od Pawła P. Wcześniej Grześ P. pożyczył mu rower należący do teściowej. „Miał więc rowerów w ciul”, aby na nich zdobywać szczyty własnej kondycji; maksymalną lub choćby optymalną, na jaką mógł sobie pozwolić jego podupadły organizm w owym czasie. Bywało, że przyjaciel sprawdzał czy Krzysiek jeździ. Ten zarzekał się, że jeździ, ho, ho, ho, a jakże i of course, ale plecak Rafała oparty przypadkiem o siodełko roweru okazywał się potem bardzo zakurzony.

Zespół Wańka Wstańka & the Ludojades poprosił Michała Drozda o zdjęcia na jubileuszową płytę. Na fotosesji spotkali się na początku listopada 2017: Krzysiek Bara „Bufet”, Piotr „Mizerny” Liszcz, Leszek „Laszlo” Dobrzański, Wojciech Dąbrowski i Barbara „Babsi” Mikulska. Michał nie przypuszczał, że następnym razem zobaczą się na cmentarzu, na pogrzebie „Bufeta”.

Ale trzy tygodnie wcześniej Michał zrobił muzykom cykl portretów. W stylu „policyjno-dokumentalnym”. Jak do kartoteki kryminalnej – poprosił „Bufet”. Michał zastosował proste oświetlenie lampą reporterską Metz.

Dopiero wtedy, na zdjęciu, okazało się, że „Bufet” marnie wygląda. Ma ziemisty kolor skóry; nie jest rumiany jak na wcześniejszych fotach. I nawet nikomu nie przyszło do głowy, że „Bufet” czuje się tak źle, jak wygląda. Może on sam nie dopuszczał do siebie tej myśli. Na dodatek, okazało się później, że na najlepszym ujęciu grupowym ma zamknięte oczy. I choć lampa błyskowa Metz jest błyskawiczna i niezwykle wydajna, a aparat analogowy (żadna tam cyfrówka!) Rolleiflex to firma przez duże F, „Bufet” mrugnął. Michał Drozd zobaczył to parę dni później na skanie. W czasie sesji nie robili wielu powtórzeń, bo nie dało się jej przeciągać. „Bufet” już wtedy nie czuł się najlepiej.

Jakoś mu te oczy otworzę – pocieszał wszystkich Michał. Umówili się na kolejną foto akcję „w najbliższym czasie”. Nie zdążyli. I tak, na grupowej focie na okładkę ostatniej wspólnej płyty Wańki wszystkie oczy są otwarte na obiektyw Michała, czyli na świat, a „Bufet”, jakby profetycznie, ma oczy zamknięte. Można pomyśleć, że to ustawka, naciąganie.

Muzycy rozważali więc wcześniejszy portret, ten sprzed roku. Na nim „Bufet” z cygarem prezentuje się atrakcyjnie. Cygaro zastąpiło mu przyżyciową laseczkę z trupią czaszką. Laska akurat była w naprawie. Zarówno trupia czaszka, jak i dym z cygara to motywy vanitas, wpisujące się w toposy sztuki Michała Drozda.

„Bufet” nie palił już od dawna. Najpierw palił papierosy marki Golden American, potem Spike. Wypalał ich dwie paczki dziennie. Po latach przerzucił się na elektronika. Dla zdrowia. Palił go do końca. Po śmierci wujka, siostrzeniec znalazł papierosa elektronicznego opróżniając szafkę przy jego szpitalnym łóżku. Cygara Krzysiek nigdy wcześniej nawet nie próbował, więc to zaciąganie się przed obiektywem wydało mu się nienaturalne. Lecz emploi fotograficzne Michała Drozda stanowi człowiek i przedmiot. Jakiś atrybut być musi, więc zastąpił „Bufetowi” czaszkę dymiącym cygarem i tak go uwiecznił. Kilka tygodni przed śmiercią, „Bufet” dowiedział się, że za tę fotografię, pod tytułem Krzysztof Bara „Bufet”, Michał Drozd otrzymał nagrodę „Srebrne Szkło” w Kategorii „Człowiek”, na XIII Otwartych Mistrzostwach Fotograficznych Olsztyn 2017. Na wieść o tym, „Bufet” cieszył się jak dziecko.

Członkowie Wańki zdecydowali w końcu, że na okładkę ostatniej płyty w tym składzie zespołu wezmą nie tylko cykl indywidualnych portretów „do kartoteki kryminalnej” na pierwszą stronę, „Bufeta” z cygarem w środku pudełka, ale też wspólne zdjęcie na tył okładki, na którym „Bufet” ma zamknięte oczy. Tę wersję podpowiedziało im samo życie, a nawet sama śmierć. „Mizerny” jest mistykiem i jego wiara w transgresję musiała tu zadecydować o wyborze wizerunku.

Kilka miesięcy przed śmiercią „Bufet” bardzo cierpiał, nękany fizycznym bólem. Nie dzwonił jednak nawet do Rafała ani do „Mizernego”, aby się poskarżyć. Częste telefony do Piotrka Liszcza mogłyby wprowadzić ogólne przygnębienie w ich światach muzycznych i rodzinnych, a sam „Mizerny” miał dość swoich traum, więc ze szczerej przyjaźni i troski „Bufet” siedział cicho, aby nie pogorszyć sytuacji po obu stronach światłowodów.

Półtora roku wcześniej, kiedy Piotr Liszcz vel „Mizerny” był w lepszym stanie ducha, zanim zaczął zmagać się z chorobą swojej matki, „Bufet” nie siedział cicho. To było wtedy, kiedy jego ukochany siostrzeniec wyskoczył z wysokości około trzynaście i pół metra, z okna pokoju w rodzinnym mieszkaniu (który nie przypadkiem był kiedyś pokojem Krzyśka), z czwartej kondygnacji bloku na ulicy Księdza Jałowego 28 A. Mówiono, że Kn targnął się na życie z powodu długów hazardowych oraz z poczucia winy wobec żony, że nie potrafi zerwać z tym nałogiem. Preteksty mało oryginalnie, ale tragedia olbrzymia, jak zawsze w takich okolicznościach. „Bufet” wydzwaniał do „Mizernego”, swojego muzycznego przyjaciela, kilkadziesiąt razy dziennie, jakby Piotrek był całodobową informacją szpitalną lub psychologiczną. Wydzwaniał też do Rafała, kumpla spoza kręgów muzycznych. Krzysiek nigdy nie pogodził się „z tym samobójstwem”, jak mi sam powiedział podczas pewnej imprezy, po wernisażu wystawy „portretów rockowych” Waldka Lenkowskiego w „Kulturalnej Piwnicy” na ulicy Reformackiej 4 w Rzeszowie.

Ulubiona piosenka Kn z repertuaru wujka to Rdza na żyletce:

Rdza na żyletce w wannie zakrzepła krew
Dziś chyba stanie się cud
Odeszła nocą zmieniła się w cień
Jutro zamieni się w lód
Siedzę tu sam właśnie zapada zmrok
Układam pętlę z krawata
[…]
Przede mną nic, nade mną niebo
A w środku koniec świata8

Dużo później dowiedziałam się, że Kn lecąc, spadł na zaparkowany samochód Ford Fiesta, należący do sąsiadki pielęgniarki, przeżył i w końcu ma się dobrze, mimo blaszanej płytki w głowie i gwoździ w lewej nodze. „Zmartwychwstały”, uczestniczył nawet w pogrzebie swojego wujka, Krzysztofa Bary.

Jeszcze później usłyszałam z ust niedoszłego denata, że to był wypadek. Rzeczywiście, Kn miał długi z powodu słabości do automatów, czyli maszyn hazardowych i, rzeczywiście, żona miała dość i musiał opuścić ich wspólne zakredytowane lokum, gdzie mieszkali z córeczką i, rzeczywiście, wrócił do mamy na Jałowego 28A. Ale nie planował samobójstwa. Never ever! Chciał nie chciał, wrócił do swojego dawnego pokoju, który kiedyś był pokojem „Bufeta”. Zaczął cierpieć na bezsenność. Lekarz zalecił mu na noc jedną tabletką sedamu. Pigułka, łyk wody i święto. Kn znów spał jak suseł.

Dzień przed wypadkiem „Bufet” wybrał się z siostrzeńcem do kina aby, po raz nie wiem który, oglądać wspólnie historię Batmana, tym razem w nowej odsłonie, pod tytułem Batman v Superman: Świt sprawiedliwości, ukochanego idola ich obu. Kn ma nawet olbrzymiego Batmana wytatuowanego na piersi. To „Bufet” zaraził chłopca fascynacją do amerykańskich filmów, anglosaskości w ogóle, oraz do idei tatuażu; sam miał dwa tatuaże na przedramionach, na lewym krzyż i hasło „In God We Trust”, na prawym – twarz Jezusa, a pod nim „Not Guilty”. Wybór ikonograficzny dziwił jego przyjaciół nieco, bo przecież „Bufet” nie dał się wcześniej i później poznać jako osoba religijna.

Dzień, w którym miał się zdarzyć wypadek, a właściwie upadek, był bardzo trudny dla Kn. Po rozmowie z żoną na temat częstości widywania się z dzieckiem, Kn zażył trzydzieści tabletek sedamu i popił Johny Walkerem. 330 ml. Dobrze pamięta te liczby i dzień 4 kwietnia 2016 roku. Nie pamięta jednak, dlaczego wsiadł potem do samochodu i z Jałowego pojechał na najbliższą stację Shella przy Krakowskiej, uszkodził dystrybutor paliwa, następnie Mercedesa 124, a potem inny samochód na ulicy Króla Augusta. Nie wie, dlaczego, po tym wszystkim, zabarykadował się w swoim pokoju. Jego mama nie dała rady otworzyć drzwi, bo starodawna, 120 kilogramowa, szafa nie puszczała. Wezwany sąsiad, choć chucherko, pchnął drzwi nieco, wcisnął się do środka, ale Kn przywitał go z nożem w ręku. W międzyczasie kamera na stacji benzynowej namierzyła sprawcę burdy. Na widok policjantów z drogówki w domu, uruchomił się u Kn instynkt samozachowawczy ściganej zwierzyny, jak wiele lat wcześniej u „Bufeta” – dezertera, kiedy przyszła po niego milicja wojskowa. Podobnie jak kiedyś jego wujek w tym samym mieszkaniu przy Turkienicza 28A, Kn szantażował strażników prawa skokiem z okna na Jałowego 28A. Policjanci nie zrezygnowali niestety z pacyfikacji Kn, jak kiedyś milicjanci wycofali się, widząc „Bufeta” gotowego do skoku z balkonu. Zabrakło im wyczucia lub szkolenia psychologicznego. Kn broniąc się, złamał policjantowi nadgarstek. Psycholog powiedział później, że w takim stanie delikwent, na skutek leku psychotropowego pomieszanego z alkoholem, mógł nawet skręcić komuś kark. Racjonalność ludzka, pod wpływem takich środków, jest wyłączona. I pamięć jest wyłączona. W białej gorączce Kn nie wiedział, co robi, ani kim jest. Powiedziano mu później, co się stało i dlaczego skuty, bez butów, znalazł się na detoksie na dwójce, czyli w szpitalu na Lwowskiej. Mimo że ten oddział jest zamknięty, Kn uciekł bez problemu już po konsultacji psychiatrycznej. Nic nie pamiętał; miał jedynie jakiś flashback w głowie, że ubrany w czerwoną bluzę idzie wzdłuż cmentarza na Pobitnem. Kilka godzin później policja znów była na Jałowego 28A. I wtedy wyskoczył. Tego też nie pamięta. Mama Kn, czyli siostra „Bufeta”, zadzwoniła do brata mówiąc „Kn wyskoczył z okna”. Nic więcej.

Od tamtej pory koledzy nazywali Kn „Nielotem”. On sam używa teraz tego przezwiska jako identyfikatora w swoim smartfonie. Rozmawiając z nim, miałam nieodparte wrażenie, że jest dumny z wszelkich podobieństw do „Bufeta”. Nabrał jednak dojrzałego dystansu. Na przykład do swojego lotu i niedoszłego lotu swojego wujka.

Byłam w szoku. Myślałam, że Kn nie żyje. Dlaczego wtedy, kiedy „Bufet” mi się zwierzał, sprawiał wrażenie pogrążonego w eschatologicznym nastroju? Może zwątpił w swoją instynktowną, rodzinną czujność do tego stopnia, że ją pogrzebał. Siostrzeniec spędził cztery i pół miesiąca w szpitalu i potem nadal żył pełnią życia, ale ona, wujeczna czujność, umarła i już nie może na nią liczyć. „Bufet” był wręcz zdruzgotany jej niefrasobliwym, nieodpowiedzialnym odejściem. Na dodatek zdrowie podpowiadało mu codziennie, że zbliża się jego własny koniec. Paradoksalnie, o mały włos, przeżyłby swojego ukochanego siostrzeńca. Chłopca, którego dojrzewaniu towarzyszył. Wychował go na filmach SF: Batmanie, Supermanie, Łowcach androidów, Gwiezdnych wojnach, Odysei kosmicznej, Alienie i innych filmach Gigera. Oraz na kultowych dramatach filmowych – Ojcu chrzestnym i Taksówkarzu.

Kn, wspomina, że wujek nawet psa szkolił na swoim kinie. Tyle razy Jagger oglądał film Brave Heart, że z powodzeniem mógłby zastąpić Mela Gibsona, powtarzał „Bufet”.

Siostrzeńca „Bufet” wychowywał także na muzyce rockowej, pozytywnie odjechanych kolegach, rudych laskach, wódeczce, winie, luzie, śmiechu, szczęściu i miłości. I nawet do burdelu wziął go do pracy, na drugiego barmana. Byli bardzo blisko siebie od początku. Wypadek Kn uruchomił w nim własne odchodzenie. Dlatego „Bufet” był w żałobie, bo wyobraził sobie swoją niepowetowaną stratę. Ten ekspansywny facet z tubalnym głosem, o posturze tura, uosobienie siły, okazał się doskonale podatny na zranienie. Półtora roku po upadku swojego Ikara, „Bufet” zmarł. Kn był ostatnią bliską osobą przy jego szpitalnym madejowym łóżku. Wcześniej, nacierał olejkiem nogę „Bufeta”, aby ulżyć mu w traumatycznym bólu. Dzień przed niespodziewaną śmiercią, namaścił go po raz ostatni.

We wczesnej młodości, Krzysztof Bara zakładał często maskę chama. Taka była moda wśród chłopców. Wizja metroseksualnych czy fluid gender, delikatnych, zniewieściałych, facetów nawet nie rysowała się na polskim horyzoncie męskiej pop kultury. Więc w latach osiemdziesiątych „Bufet”, na oko samiec alfa, uprawiał z powodzeniem swoje chamstwo. Był wybuchowy, kłótliwy, a w tym bezpośredni, uczciwy i niecyniczny. Walił prosto z mostu – wbijał szpilę prosto w serce. Do tego trzeba być niezwykle inteligentnym emocjonalnie. „Bufet” był mistrzem. Umiał obrażać tak, żeby nie obrazić. Obrażał na przykład, aby wymusić lub wynegocjować dobre rozwiązanie, rozejm, zgodę między ludźmi. Składy muzyczne mieszały im się co i rusz i trzeba było nad tym zapanować. Nowofalowcy z 1984 wchodzili, gościnnie i nie, do składu punkowo-folkowej Wańki Wstańki i odwrotnie – z wersji zimnej fali wracali do ludycznej przyśpiewki i z powrotem, jakby prosto z granicy polsko-ukraińskiej.

Wiem o bezpardonowym stylu „Bufeta” skądinąd. Sama, w ciągu kilkudziesięciu lat naszej znajomości, nie doświadczyłam od niego niczego, co by przypominało chamską zagrywkę, choćby w dalekim domyśle (czego nie mogę na przykład powiedzieć o zagrywkach innego rzeszowskiego rockmana, Jacka Langa z Bułgarów). Może teraz szkoda, bo dobro, podobnie jak piękno, nie jest dość dramatyczne, nie dość spektakularne, dla literackiej postaci. „Bufet” był dobrym i życzliwym człowiekiem z kontrowersyjną ekspresją jedynie w drobnomieszczańskim odczuciu. Jego ogólna humanistyczna ocena wypada jednak znakomicie. Był też obdarzony poczuciem humoru, autohumoru oraz czarnego humoru. Bez tego trudno mówić o pełni humanizmu. Dorzucę tu przykład humoru purnonsensowego.

Zapamiętałam pewien koncert w klubie „Plus” z roku 1983, w miasteczku akademickim Politechniki Rzeszowskiej, w której wtedy pracowałam. Przyszliśmy do „Plusa” z dwu i pół letnim synkiem. Szymuś był uzbrojony w hełm rodem z Wojen gwiezdnych i najnowszy kaliber broni laserowej, które dostał w prezencie od wujka z Phoenix w Arizonie. Od czasu do czasu zabijał niemrawo jednego przypadkowego delikwenta w klubie. „Bufet” kręcił się przy muzykach. Może przy Totenman, w którym grał jego kumpel „Bzyku”? W każdym razie, sprawiał wrażenie, że jest jednym z członków jakiegoś zespołu stającego owego wieczoru w szranki przeglądu. Przegląd w praktyce oznaczał ostrą konfrontację na miny i decybele. „Bufet”, zaintrygowany niecodziennym dźwiękiem i światłem lasera, zawołał Szymonka na scenę, kusząc zabawą w uderzanie pałeczkami w bębny. Poprosił go o dochowanie pewnej męskiej tajemnicy do rozpoczęcia koncertu. Na znak uderzenia pałeczką w talerz perkusji, rozkazał mu, aby rozprawił się z tłumem, co chłopczyk uczynił bardzo skrupulatnie. Ze sceny, swoim karabinem laserowym skierowanym na widownię, pokotem położył wszystkich młodych fanów i fanki rocka przybyłych na przegląd muzyki rockowej. Było to około półtora roku po wprowadzeniu stanu wojennego w Polsce.

Krzysiek Bara był kochanym dzieckiem rodziców i ukochanym młodszym braciszkiem dwóch swoich sióstr, Basi i Adeli. Tacy wychodzą na ludzi. I, co by nie powiedzieć, „Bufet” wyszedł na ludzi. Zdarzało się wiele razy, że mama Krzyśka załamywała ręce nad nieodpowiedzialnym stylem życia młodzieńca, groziła wyrzuceniem z domu. Po latach wzruszyła się widząc zdjęcie syna w Encyklopedii polskiego rocka.

Najpierw jednak Krzysiek zadarł z prawem. Zdezerterował z wojska. Wysłano za nim list gończy. Żandarmeria dorwała go bez problemu. Przyszło ich dwóch, do domu na Turkienicza 28A, w biały dzień. Dwóch, trzecie piętro, to samo mieszkanie numer 25, z którego dwadzieścia lat później wyskoczy z okna jego siostrzeniec. Tylko wtedy inne okno i inny pokój wchodzą w grę; pokój jest z balkonem. „Bufet” zawisł na barierce po zewnętrznej stronie. „Chodźcie tu i, kurwa, bierzcie mnie”. Byli ostrożni, nie wyskoczył. Dostał dwa miesiące kompanii karnej. Kombinował z samobójstwem: „siedemdziesiąt tabletek relanium i chuj! Nie zrobiło to tam na nikim wrażenia”. Druga dezercja. Tym razem zrywka pociągiem do Warszawy. W piżamie. Ktoś mu tylko skombinował prochowiec. Ukrywał się u słynnej w owym czasie rockmanki Fiolki Najdenowicz. Tam wkrótce, dla odmiany nocna, akcja milicyjna i „Bufet” znów w wojskowym pierdlu.

Na przepustce, pod Wiaduktem Śląskim w Rzeszowie, na ławce obok swojego bloku przy Turkienicza 28A, podbił swoją stawkę i zażył sto dwadzieścia tabletek relanium. Akcja zorganizowana, kolesie z podwórka pomagali. Kiedy już był nieprzytomny, wkładali mu ostatnie tabletki do gardła i zalewali wodą. Potem zadzwonili anonimowo na pogotowie i zwiali. Tak było w planie i tym razem dobrze poszło. Trzy dni śpiączki. Lepiej otrzeć się o śmierć niż przeżyć obowiązkową służbę wojskową w komunie. Talent do świrowania potrzebny jest w wojsku jak na wojnie. Wojsko to fala, a fala to wojna. Z tego można nie wyjść cało. A sprawa jest najwyższej wagi. Jeśli chłopak nie chce się opowiedzieć po stronie komunistycznego reżimu, „musi spierdalać wszystkimi możliwymi sposobami”. Lepiej być martwym lwem niż żywym psem, powtarzał „Bufet”. Aby jednak jakoś ocaleć trzeba kombinować na granicy życia i śmierci. Próba samobója, świrlandia, klinika, zakład psychiatryczny w Jarosławiu, w końcu żółte papiery i wolność. Hurra!

„Bufet” był pacyfistą i do końca brzydził się wojną i polską ostentacją cierpiętnictwa i martyrologii wojennej. Po latach, na postach Facebooka można było zaobserwować konsekwencję jego wyrazistego światopoglądu kiełkującego jeszcze w socjalizmie, czemu dawał upust na scenie. Kn mówi, że „Bufet” nienawidził brunatnych. Miał żal do muzycznego kolegi Kukiza że ten, zabawiając się w politykę, zapalił zielone światło dla narodowców. Źle i szkodliwie się zabawił, powtarzał „Bufet” ze smutkiem.

W 1987 roku, czterdzieści tysięcy ludzi na warszawskim stadionie X-lecia śpiewało razem z „Bufetem” „Generale, nie boimy się tej wojny wcale”. Nie trzeba dodawać, że piosenkę tę napisali z Mizernym „z okazji” stanu wojennego w Polsce, którego generał Wojciech Jaruzelski był protagonistą. Czasem „Bufet” zmieniał generała na admirała z powodów cenzuralnych. Na festiwalu w Jarocinie, na żądanie cenzury, Krzysiek musiał utwór Generał odpowiednio zapowiedzieć:

„Bufet”: A teraz utwór, który znacie: Generał.
Widownia: Uuuu!
„Bufet”: Ale muszę wam powiedzieć, że bohaterem tego utworu nie jest, jak myślicie,
generał Jaruzelski, tylko generał Pinochet.
Widownia: Uuu! (gwizdy, okrzyki „Bufet, nie ściemniaj!”)
„Bufet”: Ale serio, to generał Pinochet!
Widownia: Jaruzelski!!!
„Bufet”: Pinochet!
Widownia: Jaruzelski!!!9

Kiedy wykonywał Generała, łamał mu się głos. Siostrzeniec też płakał za każdym razem pod sceną, widząc łzy swojego wielkiego wujka. Po czasie, „Bufet” wprowadził nowe entre: „Tej kurwie nigdy tego nie wybaczymy”.

Głęboko polityczne zainteresowania zaczęły nabierać rumieńców. „To, co kiedyś było mocno rozrywkowe, zastąpi stare struktury państwowe. Zniesiony zostanie urząd prezydenta, a na czele państwa postawimy dyrygenta” – śpiewał „Bufet”.

W końcu polityka go rozczarowała, ale do końca aktywnie dzielił się tym rozczarowaniem ze swoimi znajomymi na Facebooku. Jakby sprawa nie była zamknięta i jeszcze można było coś wskórać. Komunie daliśmy radę, to i innym „dobrym zmianom” też damy, zdawał się mówić.


Jeszcze za młodu, w wojsku i w psychuszkach, zdrowie „Bufeta” przeszło przez czyściec i już nigdy nie wróciło. Jego organizm jednak długo siedział cicho i udzielał młodemu Krzyśkowi kredytu za kredytem. Długoterminowego kredytu z odroczonym terminem spłaty.

Kiedy ludowa ojczyzna zwolniła go ze służby wojskowej na dobre, Krzysztof pracował jako konserwator na Stadionie Resovii przy ulicy Wyspiańskiego, potem u Wacka Skuby w gazecie „A–Z” jako palacz i równocześnie w wypożyczalni kaset wideo obok, też u Wacka. Kiedy padło „A–Z”, „Bufet” był prezenterem w rzeszowskim, studenckim Radio Centrum. Później zatrudnił się w barze „Tropical” na ulicy Sportowej.

Po dłuższej przerwie podjął intratną pracę u Rafała, którego poznał w Night Clubie na ulicy Sobieskiego i który okazał się jego bratnią duszą – Soul Bro. Od pierwszego spotkania tak bardzo przypadli sobie do gustu, że Rafał, otwierając wkrótce swój własny Night Club na ulicy Wyspiańskiego 18C, zatrudnił „Bufeta” w barze. Nieoficjalnie, firma handlowo-usługowa Venus była agencją towarzyską. Oficjalnie burdel nigdy nie nazywa się burdel, wiadomo. U Rafała, Ukrainki zatrudniały się dobrowolnie, nie zabierano im paszportów i drzwi zawsze były otwarte. Praca u przyjaciela była łatwa, lekka i przyjemna oraz dobrze płatna, a pory serwowania drinków późne, a nawet tak późne, że bardzo wczesne. „Bufet”, król życia, a nawet „Cysorz” życia, był bardzo zadowolony z obrotu swoich spraw zawodowych. Lubił miejsce swojej pracy w otoczeniu ukochanych osób, przyjaciela Suchego i siostrzeńca Kn, którego zaprotegował na drugiego barmana. Wydawało się, że „Bufet” resztę życia spędzi na hokerze w Venus. Gdyby nie to, że ten przybytek zamknięto z hukiem, pracowałby tam do emerytury. „Business is business, sorry Vinetou” i dwaj bracia bliźniacy, nazywani w tym światku „Ruskimi” (plotkowano, że koledzy prokuratora), nasłali im policję na kark. Zrobili to dwa razy; pierwszy raz w roku 2007. Zapuszkowano wtedy cały wenusjański biznes pod zarzutem kolizji z prawem. Kilkunastoosobową grupę przestępczą aresztowało 160 policjantów z Rzeszowa i okolic uzbrojonych w granaty hukowe, młoty do wyważania drzwi i broń maszynową. Pokazówka się udała. Gdy wchodzi CBŚ nie ma zmiłuj, biorą wszystkich, od sprzątaczki po szefa. W sumie, na Podkarpaciu, zamknięto w podobnym czasie pięćdziesiąt dziewięć osób z burdelowego półświatka. No i wtedy „Te Inne Night Cluby” (pro publico bono) mogły rozkwitać w spokoju aż do roku 2016. Serwowało się tam drinki, panienki tańczyły na rurze i nic więcej … Wszystko w granicy prawa. Cacy cacy. Pomyślałby kto … Dziwne tylko, że po latach, ten sam prokurator, który awansował dzięki pokazowej czystce zwanej „podkarpacka ośmiornica”, został aresztowany z podejrzeniem o łapówkarstwo w całkiem innych sprawach – kwituje Rafał.

„Bufet” i Wańka Wstańka & the Ludojades byli wtedy w trakcie pracy nad piątym albumem pod tytułem Rzeczniepospolita. Nagrania ukończyli trzy dni przed pójściem Krzyśka do więzienia. Na okładkę płyty wybrali cykl obrazów anonimowej męskiej twarzy jakby poobijanej, spuchniętej. Rzeczniepospolitą wydano 15 czerwca 2007 roku nakładem wydawnictwa Love Industry. Singlem promującym album był remiks utworu Lato. Do piosenki nakręcono teledysk.. Zapowiadało się wspaniale, ale niestety nagła nieobecność „Bufeta” zrujnowała zespołowi promocję płyty, ponieważ w kontekście afery kryminalnej frontmena mowy być nie mogło o koncertach wspierających wejście albumu na rynek.

W marcu 2007 „Bufet” trafił do aresztu śledczego do Kielc Piaski. Był tam na statusie tzw. sankcji, a jako członek zorganizowanej grupy przestępczej był nawet WWO czyli Więźniem Wzmożonej Obserwacji, bez praw regularnego więźnia. Nie wiedziałam do tej pory, że można być więźniem bez praw więźnia.

Rafał czyli „Suchy” trafił do innej celi, aby nie mataczyli. Areszt śledczy to koszmar – wieloosobowa cela z niewydzielonym kiblem, bez ciepłej wody, spacerniak tylko jedną godzinę dziennie. Kto był na sankcji, wie co to znaczy. Ja nie byłam, więc nie wiem, a jednak brnę dalej.

Lista zarzutów była długa. Łącznie z handlem bronią. Aby zdementować oczywistą nieprawdę, strażnicy prawa potrzebowali czasu i wciąż przedłużali sankcję; w sumie wyszło cztery miesiące odsiadki w makabrycznych warunkach. Na końcu został im jeden zarzut: „czerpanie korzyści z nierządu i sutenerstwo”.

Sankcja to izolacja. Dla Krzyśka, kolorowego ptaka, artystycznej i intelektualnej duszy, jednostki wrażliwej, ekstrawertywnej i z ogromną potrzebą kontaktów społecznych, a także sybaryty i żarłoka, to mógł być koniec świata. „Bufet” przeżył dzięki Rafałowi, swojemu aniołowi Rafaelowi który, choć też osadzony, z więzienia zarządzał uruchamianiem pomocy dla swoich byłych pracowników Venus, a zwłaszcza dla „Bufeta”, przyjaciela na dobre i złe. Paczki żywnościowe i serdeczne gesty docierały za kraty non stop.

„Bufet” wyszedł za kaucją i nakazem dozoru policyjnego na trzy lata.

Zaraz wrócił do pracy u Rafała w Night Clubie „Venus”. W 2010 roku „Ruscy” znów nasłali na nich policję.

„Bufet” tym razem trafił na siedem miesięcy do Załęża koło Rzeszowa. Tak zwany twardy wyrok jest dużo bardziej cywilizowany niż sankcja. Osadzonemu przysługują prawa więźnia, a w ramach tego, na przykład, widzenia z rodziną jeden raz na tydzień. Siostrzeniec Kn odwiedzał go regularnie. „Na twardym” można też korzystać z więziennego telefonu według uzgodnienia oraz brać prysznic raz w tygodniu.

W Załężu „Bufet” dowiedział się, że ma cukrzycę. Zawdzięczał tę wiedzę obowiązkowym badaniom lekarskim. Zmartwił się. Małym pocieszeniem była wiadomość, że przysługuje mu specjalna dieta, a dzięki niej, na przykład, do obiadu jedno jabłko dziennie. Ta diagnoza mogłaby być dla niego zbawienna, ale nie była. Król życia nigdy nie poddaje się ograniczeniom ducha. A jego duch kochał jeść i pić. I nieaktywność fizyczną.

W roku 2013 „Bufet” wrócił do Załęża ostatni raz, aby odsiedzieć na „twardym” dwa miesiące, konkretnie siedemdziesiąt dni. Wymienił tę odsiadkę za karę pieniężną w wysokości 7000 zł, której nie mógł zapłacić. Nie mógł, bo nie miał takiej forsy.

Reżim żywieniowy, dieta i abstynencja nie były w jego rockowym stylu. A tym bardziej punkowym. Bo „Bufet” romansował też z punkiem.

– Krzysiek lubił słuchać muzyki punk-rockowej i to szeroko pojętej, zarówno zespołów stricte punk rockowych, jak i post-punkowych – mówi „Mizerny”.

Kumplował się z punkowcami, z „Siczką” z KSU, z muzykami z Kultu, Dezertera czy TZN Xenny, choć punkiem nie był, wbrew temu, co napisała większość gazet po jego śmierci, dodaje Piotrek „Mizerny”. Chociaż, zastanówmy się: zamierzeniem punk rocka był powrót do rock’n’rollowych korzeni muzyki rockowej, a to „Bufetowi” pasowało. Punk jest prosty, zarówno w warstwie muzycznej jak i literackiej, i najczęściej rozumiany dosłownie. Był propozycją zerojedynkową podobnie jak intuicyjny światopogląd młodego Krzyśka – dobro jest dobre, a zło jest złe. Z wiekiem, każdy inteligentny człowiek zaczyna niuansować świat i na pewno „Bufet” znalazł się po tej stronie mądrości. W sercu jednak pozostał punkiem.

Punk rock powstał jako opozycja w stosunku do zespołów poprzedniej epoki grających hard rocka, rocka progresywnego czy psychodelicznego. „Bufet” lubił i słuchał hard rocka, ale był w tym sensie punkowcem, że opowiadał się przeciw przerostowi formy nad treścią. Miał wiele okazji i pokus, choćby od disco-polowców, ale nie poszedł w komercję, nie dał ciała i nie zrezygnował dla kasy ze swoich ideałów muzycznych.

Nigdy też nie był obojętny na sytuację społeczno-polityczną, a to właśnie, w czasie jego młodości, napędziło w Anglii powstanie i rozwój punka. Krótko potem również w Polsce.

„Bufet” nie zagrał już ze swoją kapelą na Punk Fest Bałtów 2018.

Przerostem formy na treścią nie grzeszy na pewno ludyczna fraza: „Maryna gotuj pirogi”, jeden z hitów Wańki. Przypadkiem nie był to dla „Bufeta” pusty szlagwort. Pasjami zajadał się pierogami ruskimi, zwłaszcza w mistrzowskim wykonaniu swojej mamy Uli. W więzieniu cierpiał z powodu bezpierogowych piątków.

Najbliżsi przyjaciele obstawiali, gdzie „Bufet” teraz bywa po śmierci. Ktoś powiedział, że może na ławeczce u Davida Bowiego. Ktoś inny, że raczej na pierogach u mamy. Po minucie milczenia, nikt nie miał wątpliwości, że ta druga wersja jest bliższa kosmicznej prawdy.

Ostatnia pełnoetatowa praca „Bufeta” to posada barmana w „Hard Rock Pub” w Rynku Rzeszowa, u przyjaciela Rafała czyli „Suchego”, czyli „Papy”, który stracił Night Club „Venus”, też wyszedł z pierdla i przez dwa lata trzymał się w biznesie, aż do zamknięcia pubu z powodu nierentowności.

Nieleczona cukrzyca skończyła się amputacją najpierw dużego palca i części kości śródstopia prawej stopy, a pół roku później została „Bufetowi” w tym miejscu tylko pięta. Ale to nie był jeszcze zjazd do bazy. Liczył na dożywotnią rentę. Jednak co roku musiał stawać przed komisją lekarską i udowadniać, że jego sytuacja zdrowotna się nie poprawia i że mu się renta należy. „Co oni, kurwa, myślą, że mi ta noga odrośnie?”, irytował się „Bufet”. Jednak nie mógł i nie musiał już ciężko pracować. W zasadzie nigdy nie harował dla zarobku.

Nadal śpiewał, nagrywał, koncertował, a nawet dorabiał sobie jako menedżer do spraw organizowania koncertów w klubie „Pod Palmą”. Załatwiła mu tę fuchę Kaśka Nierojewska-Pałys.

Po serii koncertów „Help Maciek”, Kaśka miała coraz lepsze kontakty muzyczne. A serce zawsze miała dobre. Zresztą dla „Bufeta” wszyscy mieli serce. Bo on miał serce do wszystkiego i wszystkich. I do muzyki miał. Na przykład do Rollingstonsów i Beatelsów. Pod koniec, do Beatelsów zwłaszcza. Powtarzał wiele razy, że na swoim pogrzebie życzy sobie aby towarzyszyła mu piosenka zespołu The Beatles A Day in the Life. Przyjaciele i siostrzeńcy zapamiętali i załatwili mu to. Na cmentarzu na Wilkowyi zamiast wymownej ciszy, jak to sobie zaplanowały siostry Krzyśka i co jest w tradycji polskich pogrzebów, dokładnie w momencie zakończenia ceremoniału religijnego, wystrzeliła w górę głośna muzyka rockowa. Tego nie było w scenariuszu. Przypadkowe riffy czegoś ostrego z ostatniej płyty Wańki zabłąkały się na pendrivie. Podobno nie ma przypadków. Chwilę potem wybrzmiał obiecany „Bufetowi” przed śmiercią Dzień z życia napisany przez Lennona i McCartneya dokładnie pięćdziesiąt lat wcześniej:

[…] Obudziłem się i wstałem
Uczesałem, na dół sus
Kubek kawy, sprawdzam czas
I spóźniony jestem, wiem.

W biegu płaszcz i czapkę chwytam
Już autobus, w górę sus
Zapaliłem, ktoś coś mówił
I wtedy wszedłem do snu […]10

Sam śpiewał rocka w stylu, jak to określał, „punk-rockowo ludycznym”. Wańka Wstańka & The Ludojades to zespół o charakterze folkowym. Melodia szybko wpadająca w ucho i stylistyka rubasznych tekstów, szczery, skromny i bezpośredni do bólu przekaz, pozorna wesołkowatość; żywa i niewymuszona interakcja z publicznością w kontraście do obowiązującej rewolucyjnej powagi muzycznej sceny alternatywnej lat osiemdziesiątych To wreszcie fenomen „Bufeta” – rockandrollowca z krwi i kości. Bez tego powiewu świeżości, jego ekspresji, siły wyrazu, nie byłoby Wańki. Tę formację wymyślił dla niego „Mizerny” – od początku autor i filar zespołu. I ludzie to kupili.

Wcześniej stworzyli razem 1984, który był prekursorem nowej fali. Zaczynali, jak prawie wszyscy na Podkarpaciu, kulawo muzycznie. „Bufet” był oczywiście wokalistą i frontmenem. Mizerny całą resztą. Po paru latach, Krzysiek vel „Bufet„ rozstał się z zespołem 1984. Nigdy nie rozstał się z Mizernym. Piotr trwa przy legendzie coraz świetniejszego 1984. Sfinalizował ostatnią z „Bufetem” płytę Wańki, dedykując ją „pamięci przyjaciela i wokalisty Krzysztofa „Bufeta” Bary”. Płytę bez tytułu. Jeszcze nie wie, co ma w życiu począć bez niego.

Kiedy razem wpadli na pomysł pierwszego zespołu był rok 1984. Słuchali wtedy szóstego albumu zespołu Van Halen pod tytułem 1984. Postanowili wziąć sobie ten tytuł do nazwy grupy zimnofalowej, którą założyli 10 stycznia 1985 roku. Pół roku później, zaintrygowani zbieżnością nazwy, w MOK-u na ulicy Kochanowskiego w Rzeszowie, gdzie wtedy mieli próby muzyczne, przypadkiem i nie, obejrzeli film pod tytułem 1984 w reżyserii Radfforda. Odnaleźli się w tym klimacie. Książka Orwella Rok 1984, zdobyta później, jeszcze bardziej utwierdziła ich w adekwatności wyboru nazwy i światopoglądu. Uwiarygodniała ich kontestację komuny.

À propos pamiętnych dla nich seansów kinowych: kilka lat wcześniej, tuż po osiągnięciu pełnoletniości, „Mizerny” i „Bufet” wybrali się do rzeszowskiego kina WDK na ulicy Okrzei. Zabrali ze sobą butelkę wina arbuzowego, które upędziła babcia „Mizernego” z wielkim kunsztem smakowym. Niby wino, a piło się jak niewinny kompot. Nawet nie zauważyli, kiedy zasnęli snem sprawiedliwego, a nawet niewinnego. Gdy się obudzili, na ekranie leciały napisy. Nie mieli pewności, czy to początek filmu, czy już napisy końcowe.


„Wino arbuzowe” to świetny tytuł na film. Jak Wino truskawkowe w reżyserii Roberta Jabłońskiego według prozy Andrzeja Stasiuka. Tylko, że truskawki brzmią swojsko, a arbuz jest nieco egzotyczny w kontekście lat osiemdziesiątych Skąd, u licha, babcia Piotra Liszcza dorwała arbuzy w czasach kryzysu?

Zanim się wszystko zaczęło, to wino arbuzowe musiało smakować Krzyśkowi, jak życie, swojskie i egzotyczne zarazem.

Krystyna Lenkowska

1 Ballada, Wańka Wstańka & The Ludojades.
2 http:// www.jarocin-festiwal.com /wywiady/bufet.html.
3 Fragmenty utworu Leżajski full.
4 Amatorskie Ligi Podkarpacia.
5 Soul Brother, ang. bratnia dusza.
6 Tadeusz Chyła, Ballada o cysorzu.
7 Fragment Pieśni o Marynie co pierogów gotować nie umiała, Wańka Wstańka & the Ludojades,
8 Z albumu Popelina.
9 Tygodnik „Wprost” 2006, nr 43.
10 John Lennon i Paul McCartney, A Day in the Life. Finałowy utwór albumu Sgt. Pepper’s Lonely Hearts Club Band zespołu The Beatles z 1967 roku. Przekład K.L.