FRAZA nr 2 (100) 2018
Krystyna Lenkowska
„Bufet”, czyli „Cysorz ”
Najwięcej napisano o „Bufecie” pod koniec roku 2017. Że właśnie umarł,
że muzyk, że legenda i że skutki cukrzycy go zmogły. Że, że, że. Ja sama też piszę
o nim krótko po tym, jak już go nie ma. Historia zawsze daje pokrętnie. Jednym za
dużo, drugim za mało. Ale to się wie dopiero po jakimś czasie, po jakiejś cezurze.
W tym przypadku – po śmierci, która nie wpisuje się w życie. Śmierć to śmierć,
a życie to życie. Dwa pojęcia, które rządzą się innymi parametrami. Nic nie wiemy
o śmierci, podobno. Mówi się, że potrafimy badać wyłącznie wielkości fizyczne
określające świat materialny. Nie mamy wyjścia, skupmy się więc na życiu. Chyba
że zakwestionujemy tezę grubej kreski między życiem a śmiercią. Ja byłabym za
wersją z cienką kreską, cholernie cienką kreską.
Życiorys „Bufeta” mógłby być gotowym scenariuszem na film obyczajowy.
Za późno. Diabeł siedzi w szczegółach, a szczegóły, szczególnie te zniuansowane,
wręcz skremowane, „Bufet” zabrał ze sobą do grobu. I jakoś nieodparcie wierzę, że
nie z diabłem się teraz zadaje, a wręcz przeciwnie.
Dzieciństwo spędził podobnie jak inni chłopcy. Na rzeszowskim podwórku
w Śródmieściu bawił się w chowanego, grał w piłkę nożną. Latem wyjeżdżał na
kolonie z zakładu pracy ojca. Na przykład do Ropy koło Gorlic. Nikt nie zapamiętał
Krzyśka chudego. Zawsze był z niego kawał chłopa. Jako dziecko i nastolatek nie
był jednak otyły i za piłką ganiał równie sprężyście jak inni. Często grali na boisku
Zespołu Szkół Budowlanych, które znajdowało się o rzut kamieniem od domu
i zawsze było otwarte. Po piłce chodzili „na ranczo”, czyli za blok na ławeczkę pod
budką ciepłowniczą. To tam, kiedy się podrosło, piło się wino. Latem ławeczka pod
drzewem nadawała się do uprawiania rozmów i konsumpcji jabola, czyli wina jabłkowego
patykiem pisanego – najtańszego, jakie tylko można było kupić. Z wiekiem
chciało się coraz bardziej zniknąć wapniakom z oczu, więc Krzysiek założył klub
w piwnicy. Tam obchodzili osiemnaste urodziny Grzesia P., który był młodszy od
„Bufeta” i jego klubowych kumpli. Nieco wcześniej wynaleźli sprajciankę, czyli
spirytus rozmajony Spritem. Ten ekonomiczny patent przydawał się choćby przy
takich okazjach jak impreza z okazji wejścia w wiek pełnoletniości. Urodziny
Grzesia P. nie były jednak tak huczne jak inne jubileusze w klubie, bo krótko przed
tą datą umarł mu ojciec.
To było fajne osiedle. W sąsiednim bloku mieszkał Romek Rzucidło zwanym
„Smutnym”, wokalista Restrykcji, potem Aurory i 1984. Klub „Bufeta” w piwnicy
stał się na jakiś czas bazą muzyków alternatywnych. Przychodził „Mizerny”, „Pancerny”, „Czarny”, „Bzyku”, „Kisiel”, no i „Smutny”. Po paru ładnych latach można
było tam też spotkać muzykujących młodziaków z osiedla, którzy w międzyczasie
powyrastali i w 1991 roku stworzyli zespół Jesus Chrysler Suicide, a w 1993 i 1994
zagrali nawet na festiwalu w Jarocinie. W tym samym czasie gościnnie wystąpiły
tam też zespoły Wańka Wstańka i 1984. Aż trzy zespoły z Rzeszowa znalazły się
na tej samej ogólnopolskiej imprezie! Fenomen rzeszowskiej fali muzycznej – punka
i rocka znów dał o sobie znać. W końcu wejście rzeszowskiego smoka-rocka z lat
osiemdziesiątych zobowiązuje.
„Mizerny” zapamiętał, że w latach osiemdziesiątych on i „Bufet” częściej
jednak spotykali się na ranczo niż w piwnicy, i właśnie na ranczo przeprowadzili
najwięcej rozmów muzycznych na szczycie.
Zarówno ranczo, jak i klub w piwnicy straciły nieco na swojej lokalnej
renomie, kiedy na serio zaczęły się próby muzyczne w Domu Kultury przy ulicy
Kochanowskiego. I potem właśnie tam „Bufet”, chciał nie chciał, regularnie podążał.
Wtedy jeszcze bardzo sprawnie chodził na swoich mocnych nogach. Najpierw
był zespół Taniec Radosnych Korytarzy, później Modeln, następnie 1984 i w końcu
Wańka Wstańka. Te zespoły Grześ P. dobrze zapamiętał i kibicował każdej formacji
„Bufeta” aż do swojego wyjazdu do Szwecji za pracą. Imponowało mu, że znał
osobiście najbliższych kolegów „Cycosza” (tak go nazywał, bo tak usłyszał wyraz
„Cysorz” i tego się trzymał do końca). Chodził na koncerty, kiedy tylko „Bufet”
występował w Rzeszowie. Do Jarocina nie pojechał, bo wtedy już zaczął kursować
„na saksy”. Wcześniej jednak załapał się na wyjątkową imprezę u „Mizernego”
i Robert Gawliński (który tam wpadł z żoną menedżerką, bo akurat z Wilkami
koncertowali w Rzeszowie) zagrał swój słynny Son of the Blue Sky, zapowiadając
utwór „specjalnie dla Grzesia P., przyjaciela „Bufeta”. Przyjaźń z „Bufetem” nobilitowała
towarzysko.
Na Turkienicza Krzysztofa Barę również odwiedzały pary, Mario Czachara
z Kingą, „Mizerny” z Dzidką. Sam „Mizerny” wpadał najczęściej. Umawiali się,
że trzeba coś ustalić w kwestii muzycznej, ale kiedy Piotr przychodził do klubu,
odkładali to na później, bo albo „Bufet” miał gości i obowiązki gospodarza, albo
Mizerny zapadał się nagle w swój świat i myślami już był gdzie indziej.
Po śmierci „Bufeta” okazało się, że tych osób, które określają się mianem
jego przyjaciół, jest znacznie więcej niż Grześ P. mógł przypuszczać. Spędził wiele
dni, tygodni, miesięcy i lat u boku Krzyśka, ale większości z tych ludzi deklarujących
publicznie wielką przyjaźń z „Cycoszem” nigdy wcześniej na oczy nie
widział.
Kiedy „Bufet” pracował w wypożyczalni filmów VHS u Wacka Skuby,
Grześ P. przychodził do niego o godzinie 21. Zamykali interes, brali kilka filmów
i szli do mieszkania rodziców P. na ulicę Turkienicza 28A. W owych czasach
obejrzeli wspólnie setki filmów. Znali na pamięć dialogi z Misia Barei, Rejsu
Piwowskiego czy piosenki z Hair. Ich najukochańszy utwór z tego musicalu to
Manchester England England. Potem „Cycosz” szedł piętro wyżej, do siebie, czyli
do mieszkania swoich rodziców.
Często grali też w karty. Na przykład w tysiąca. Kiedy nie mieli dość, grali
w miliona według tych samych zasad.
W piątki, tradycyjnie, Grześ P. wpadał do „Bufeta” na pierogi ruskie. Mama
Krzyśka, Ula, świetnie gotowała. Była mistrzynią w lepieniu pierogów. „Bufet” raz
w tygodniu zasiadał do postnego od mięsa obiadu z dużą porcją ruskich na talerzu.
Tak, pierogi ruskie to wielki przysmak Polaków. Rosjanie nie znają tego określenia
i zwyczaju. Tuczą się pod innymi nazwami. Grześ P. zaprzecza legendzie, jakoby
„Bufet” zjadał sześćdziesiąt sztuk ruskich na raz. Dwa talerze, owszem, wtryniał,
ale pierogi mama Krzyśka robiła małe i wykwintne, więc w sumie trzydzieściczterdzieści
takich pierożków na jedno posiedzenie to znów nie taki wyczyn dla
chłopa na schwał.
Kiedy bliski kolega „Tede” pracował jako barman w burdelu na Sobieskiego,
„Bufet” zachodził tam niemal co dzień, a raczej co wieczór. Bez kolegów nie fungował.
W kantorku u Rafała, szefa tego przybytku, któremu „Bufet” dał ksywkę „Suchy”, regularnie
rozprawiali we trzech o muzyce. „Cycosz”, „Tede” i „Suchy”. Urządzali sobie
zawody w odgadywaniu nazwisk wykonawców, tytułów albumów i lat ich wydania.
Rafał był w tym dobry, ale „Bufet” znał 100 procent odpowiedzi poprawnych.
To były piękne czasy, wspomina Tede, choć wiadomo było, że „Bufet” ma
ciężki charakter, jest wybuchowy i kłótliwy. Niektórzy paradoksalnie usprawiedliwiali
chamskie ekscesy przyjaciela mówiąc, że to mocny w gębie chłop, żadne tam
lelum polelum, i popyskować musi.
W 1998 „Bufet” wybrał się z przyjaciółmi do Chorzowa na koncert Rolling
Stonesów. Jeszcze w Rzeszowie mieli stłuczkę na tyle poważną, że bez pomocy
blacharza się nie obeszło. Wyklepali blachy ekspresowo i ruszyli na Śląsk jeszcze
tego samego dnia. Zespół Rolling Stones, wielka miłość Krzyśka, nie mógł przecież
czekać. No i na tę wyprawę, „Bufet” był już dobrze wyposażony w duży słoik pierogów
ruskich od mamy i butelkę sprajcianki. To nie mogło się zmarnować.
Co jakiś czas, w ramach odpoczynku od pracy na saksach, Grześ P. przyjeżdżał
ze Szwecji do Rzeszowa. Mieli z „Cysorzem” swój wieloletni rytuał. Przez
dwa tygodnie codziennie oglądali razem programy sportowe lub słuchali muzyki.
Dyskutowali też o polityce. Mieli podobne zapatrywania światopoglądowe. Zawsze
czymś tam nieco zakrapiali. To się nazywało „kawa u Cysorza”. Po śmierci Krzyśka,
córka zapytała Grzesia P., retorycznie i empatycznie, „a gdzie ty teraz będziesz
jeździł na kawę?”
Chodziły słuchy, że ostatnio „Bufet” żył porządnie. A „ostatnio” w jego
przypadku to zaledwie kilka lat przed przeczuwanym końcem. Wydawało się, że
nagle zaczął o siebie dbać i żył higienicznie. Prowadził nawet „Zeszyt kontroli
kalorii” i regularnie mierzył poziom cukru. Jego bliski przyjaciel Grześ P. miał
jednak wrażenie, że „Cysorz” pilnuje się wyłącznie zrywami. Choć zrozumiał,
że płaci niezmiernie wysoką cenę za swoje nieporządne życie na full, nie potrafił
konsekwentnie zrezygnować z nadużywania tego, co smaczne i wygodne; przede
wszystkim z objadania się i zapadania w fotel na wiele, wiele godzin domowych
seansów filmowych. Był sybarytą. Nie odstawił też alkoholu, choć zdecydowanie
go ograniczył. Powtarzał, że jest alkoholikiem. Znając jego poczucie humoru, nie
można być pewnym do końca, czy mówił to serio, czy prowokacyjnie.
Dziesięć miesięcy przed śmiercią, w rzeszowskim klubie „Morgan”, śpiewał:
„Stokrotne dzięki papierosom i kawie. Kiedy nie wyrobię to wódką poprawię”1.
Lekarz prowadzący doradził Krzysztofowi, że jeśli już musi coś uczcić,
niech to robi białym winem rozcieńczonym wodą mineralną, czyli szprycerem. Wydawało
się, że „Bufet” przyparty do muru straszną chorobą starał się dostosować do
fachowych zaleceń i, chciał nie chciał, pił to zbezczeszczone wino zamiast wódki.
Trzy tygodnie przed nagłym zgonem imprezował z kolegami i ich żonami
w Radawie. Pili czystą wódkę, popijali wodą mineralną („Bufet” już tylko białe
wino z minerałką), grali w remika, śmiali się serdecznie. Adam Ch. grał na gitarze,
„Bufet” śpiewał Whisky moja żono, koledzy mu wtórowali. Było spoko. Żadnej
balangi alkoholowej; żony i whisky zobowiązują.
Ostatnimi laty przyjaciele zabierali „Bufeta” na wycieczki. Najczęściej na
weekend do Radawy. Krzysztof spędził tam ostatniego Sylwestra 2016/17 w gronie
bliskich przyjaciół. Później wybrali się do Władysławowa, gdzie Rafał i Kn
wyrabiają i sprzedają pizzę w okresie letnim. Kn, siostrzeniec „Bufeta”, ceni sobie
nadmorską sezonową pracę kucharza u „Suchego”, jak kiedyś doceniał swoją robotę
barmana w jego rzeszowskim Night Clubie.
„Bufet” czuł się tam jak na wakacjach. Morze, przyjaciele, wino i śpiew …
i pizza. Jednak wino wyłącznie rozcieńczone, dlatego może, ten niedostatek promili
w jednej szklance, rekompensował sobie dużą ilością płynu. Kończyło się na dwóch
butelkach szprycera na wieczór. Przyjaciele bastowali go i starali ograniczać do
jednej butelki.
W młodości Krzysiek miał głowę do piwa. Potrafił wypić dziesięć browarów
w czasie jednej imprezy – mówi „Mizerny” – przetrzymywał wszystkich i na końcu
to on wzywał taksówkę. Inna anegdota przebija ten przykład. Grześ P. pamięta, że
pod koniec lat osiemdziesiątych założyli się z kumplami kto wypije najwięcej piw
jedno po drugim. Na podwórku budowlanki (Zespołu Szkół Budowlanych), dwa
kroki od bloku, w którym mieszkali, Piotrek alias Lakier wlał w siebie dwadzieścia
sześć półlitrowych butelek piwa Leżajsk. „Bufet” wygrał z wynikiem dwadzieścia
osiem flaszek.
Nie przypadkiem więc Krzysztof Bara dostał przydomek „Bufet” już za
młodu. Dał mu go „Mizerny” przed pierwszym występem w Jarocinie. Przecież artysta
musi mieć chwytliwy i wiarygodny pseudonim. Od początku „bufet” pasował
do „Bufeta” jak ulał.
Najczęściej identyfikuje się Krzyśka z Leżajskim fullem, nie z powodu
ksywy „Bufet” ani piwnego zakładu z chłopakami z podwórka, ale przez wzgląd
na największy przebój, jaki stworzyli z „Mizernym” dla swojego zespołu Wańka
Wstańka & the Ludojades.
Gdyby ten utwór powstał w realiach dzisiejszej komercji, kiedy podkarpacki
Browar Leżajsk, po prywatyzacji i wchłonięciu przez zachodni koncern w 1999
roku, stał się potentatem piwnym, „Bufet” i „Mizerny” byliby może polskimi milionerami
dzięki tantiemom od sprzedaży płyt z tym hitem i odcinaniu innych kuponów
muzycznych. A tak, w PRL-u, uraczono muzyków Wańki jedną beczką piwa
Leżajsk i zaoferowano jednodobowy pobyt w domkach kempingowych w Brzózie
Królewskiej.
Praw do przeboju Wańka nigdy nikomu nie oddała, choćby dlatego, że nie
zwrócono się do twórców z oficjalnym zapytaniem o zgodę. Jednak Browar Leżajsk
bezprawnie wykorzystywał numer wielokrotnie do celów reklamowych, nawet po
obaleniu komuny – mówi „Mizerny”. W rodzinnym mieście podczas zawodów żużlowych
na Stali leciał z głośników Leżajski full. Nikt nie pytał muzyków o zgodę.
„Bufet” nie stał się smakoszem piwa. Wolał czystą wódkę.
Mimo osłabionej wątroby na skutek ekscesów z relanium, kiedy wymigiwał
się przed wojskiem, mimo stwierdzonej cukrzycy i ostrzeżeń ze strony lekarzy
„Bufet” przy okazji spotkań towarzyskich w latach dziewięćdziesiątych, raczył się
sprajcianką, czyli spirytusem rozcieńczonym Spritem. Do tego autorskiego i super
ekonomicznego wynalazku „Cysorz” i Grześ P. najczęściej używali spirytusu
z przemytu, ukraińskiej firmy Royal. Popijając, godzinami oglądali mecze i olimpiady
sportowe. W ostatnich latach, przy tych okazjach, Krzysiek popijał na ogół
już tylko szprycera.
Zanim zaczął się identyfikować na poważnie z rolą wokalisty rockowego,
w roku 1983 pojechał na festiwal do Jarocina jako widz. Był zachwycony tamtejszą
atmosferą i powiewem wolności. Oraz nieustającą balangą. Laureatem została wtedy
rzeszowska grupa RSC, której muzykę Krzysiek lubił i cenił do końca, choć tak
bardzo różniła się od stylu kapel, w których sam śpiewał.
W następnym roku pojechał na przesłuchania ze swoją pierwszą wspólną
z „Mizernym” grupą Modeln, ale słynny Walter Chełstowski, współtwórca i szef
Festiwalu, pogonił ich, skarżył się „Bufet”. Według „Mizernego” natomiast, Chełstowskiemu
Modeln przypadł do gustu; uważał jednak, że muzycy są zbyt młodzi,
aby narażać się na konfrontację z dorosłym życiem Jarocina i, nie daj Boże, nagłą
rockową sławą, której mogą nie udźwignąć ich młode nieopierzone serca i dusze,
a zwłaszcza gorące głowy. „Bufet” miał wtedy siedemnaście, a „Mizerny” szesnaście
lat. W następnym roku w Jarocinie, zamiast „Bufeta”, z zespołem 1984 zaśpiewał
Romek Rzucidło zwany „Smutnym”. Członkowie 1984 byli wtedy najmłodszymi
muzykami tej edycji festiwalu.
„Bufet” i „Mizerny” jako Wańka Wstańka & The Ludojades zaistnieli na
festiwalu w Jarocinie w roku 1987. W pierwszym składzie znaleźli się również
Darek „Czarny” Marszałek (perkusja), Paweł „Czester” Tauter (śpiew) i Wojtek
„Pancerny” Trześniowski (gitara basowa). Zadebiutowali wtedy utworem Leżajski
full wykonywanym na melodię El Cóndor Pasa. Ku zaskoczeniu ich samych, numer
pobił rekord popularności festiwalu. Nie schodził długo z paru list przebojów
radiowych, szczególnie w Rozgłośni Harcerskiej. Po Jarocinie, kawałek muzyczny
WSK również stał się przebojem tego programu. I choć w podtytule akronim rozwija
się jako Wiejski Sprzęt Kaskaderski, na Podkarpaciu wiemy, że w domyśle WSK to
Wytwórnia Sprzętu Komunikacyjnego PZL-Rzeszów. W PRL produkcja tej fabryki
była częściowo owiana tajemnicą ze względu na produkcję silników odrzutowych
do radzieckich samolotów myśliwskich.
W audycji „Rock Noc”, w Polskim Radio Rzeszów, „Mizerny” wspominał:
„Myśmy z Wańką Wstańką wymyślili szwindel. Najnormalniej w świecie chcieliśmy
zrobić takie polskie Sex Pistols i wyszło nam to w stu procentach. Pomysł na
ten koncert, w połączeniu z niesamowitą charyzmą Krzyśka i jego umiejętnością
zdobywania publiczności, zrobił furorę w Jarocinie. My, wtedy nastoletni chłopcy,
poczuliśmy się jak Beatlesi, których byliśmy fanami”.
Krótko potem zapis koncertu Wańki ukazał się na kasecie pt. In Concert
Live in Jarocin ‘87. Młodzi rzeszowscy muzycy triumfowali. Rzeszów Pany!
W 1988 roku doszlusowali do zespołu Wojciech Pieczonka (gitara basowa),
zastępując Wojtka Trześniowskiego, oraz Sławomir Starosta (instrumenty klawiszowe)
z zespołu Kosmetyki Ms. Spinki. W tym gronie, w 1989, nagrali Na Żywca ze
słynną świnką na okładce – koncertową płytę live pod kapitalnie wieloznacznym
tytułem nie tylko dla miłośników browarów i zwierząt. Włączyli do niej przebój
Leżajski full, który wcześniej zaprezentowali na festiwalu w Opolu. Teraz powiedzielibyśmy,
że punkowcy pokazali się na mainstreamowej imprezie.
„Do dziś różni muzycy alternatywni śmieją się z tego występu, bo wiedzą,
jak zrobiliśmy w konia to całe popowe środowisko. Wyjść na scenę na festiwalu
w Opolu i zaśpiewać Leżajski full – to była potężna prowokacja, a to, że ten utwór
znają wszyscy w Polsce, od morza do Tatr i śpiewają go z gitarami przy ognisku,
tak jak Whisky Dżemu, to mi nie przeszkadza. Mieliśmy też kawałki o poważnej
wymowie, jak Generał” – opowiadał „Bufet” po latach w wywiadzie dla rzeszowskiego
miesięcznika „Day & Night”.
W latach 1989–1991 Wańka ucichła. Ze względu na zbyt radykalny przekaz,
trzecioobiegowe zespoły, takie jak na przykład Dezerter czy Wańka Wstańka, nie były
zapraszane do Jarocina po roku 1987. Wańka wróciła tam dopiero w 1993 roku, kilka
lat po upadku żelaznej kurtyny. Polska kultura szukała wtedy nowej tożsamości, zrzucając
z hukiem swój ideologiczny garb. Jarocin ‘93 wraz z nowym szefem festiwalu
Kubą Wojewódzkim miał wyznaczyć polską cezurę siermiężnej rockowej epoce na
rzecz przemysłu muzycznej kultury, którą można by nazwać uniwersalnie „Jarocin
Rock”. Show, zagraniczne gwiazdy, pierwsi mocarni sponsorzy – Marlboro Music
i Pepsi Co – te sprawy. Ale publiczność punkowa wychowana na Jarocinie Waltera
Chełstowskiego nie była gotowa na taką przemianę w stylu zachodniego festynu. Dla
lwiej części tej publiki, już od kilkunastu lat co najmniej, wyznacznikiem nowej ery
była wypracowana w tym miejscu swojska demonstracja wolności – własny, jedyny
w swoim rodzaju, spontan, który kontestował ograniczenia obyczajowe, społeczne
i polityczne. Na scenie i pod sceną. Od lat osiemdziesiących Jarocin był, bodaj, największą
(w przeliczeniu na głowę) polską muzyczną oazą wolności słowa i tańca pogo.
A wprowadzenie sceny alternatywnej, kiedy oprócz muzyków grających rocka, bluesa,
reagge, zaczęto zapraszać też punkowców, wzmacniało to poczucie. Jarocin ‘93
jako całość okazał się mniej otwarty na zmianę. Tłum stałych fanów nie zaakceptował
obcego ciała komercji zabijającego indywidualność i mistykę imprezy. A z drugiej
strony, w nowej sytuacji powszechnej demokracji, wierni fani Jarocina nie potrafili
pogodzić się z utratą wysokiej pozycji polskiej awangardy wolnościowej. Odwaga
potaniała i już wszędzie można było wyglądać, wypowiadać się, śpiewać i tańczyć
alternatywnie. Stan napięcia, jak to często bywa, wykorzystali zadymiarze i pióropusze
poszły w ruch. Z prawie dwudziestu tysięcy festiwalowiczów około sześćset
osobników naparzało się z policją i między sobą. Niszczyli reklamy koncernów, rzucali
kamieniami, dewastowali ławki, zdemolowali małą scenę i wiele instrumentów
należących do muzyków. W sumie, straty to trzydzieści osób rannych i poturbowanych
oraz pięćset mln złotych (przed denominacją). I choć drugiego dnia Festiwalu lała się
krew, a dwa plutony policjantów z pałkami pacyfikowało agresorów, na dużej scenie
koncert trwał nieprzerwanie. Następnego wieczoru, jak gdyby nic, wystąpiły gwiazdy:
T. Love, Oddział Zamknięty, Golden Life i Wańka Wstańka.
Wielu muzyków, w tym też Paweł Kukiz (Piersi), Kazik Staszewski (Kult),
i „Bufet” (Wańka Wstańka), uważało, że nastała nowa era Jarocina i sponsorzy są
zdecydowanie potrzebni, w przeciwieństwie do zadymy. „Fuck the violence” – wtórował
im „Titus” z Acid Drinkers.
W Jarocinie w 1993 roku, wznowiony po przerwie zespół był już w innym
składzie i z nowymi kawałkami muzycznymi. Z udziałem basisty Marka Kisiela
i perkusisty Dariusza „Czarnego” Marszałka mieli nagrany materiał na kasetę
Rzeszowski full i płytę Popelina, gdzie gościnnie wystąpiła Justyna Steczkowska.
Oczywiście „Mizerny” wciąż był decydentem zespołu. „Bufet” bardzo się zmienił
wizualnie. Wyraźnie przytył. Widownia też była już inna. Okazało się jednak, że i to
następne jarocińskie pokolenie świetnie zna największe przeboje Wańki i śpiewa refreny
z zespołem oraz a capella. To się nazywa rockowy sukces ponadpokoleniowy.
Leżajski full, jeden z głośnych festiwalowych hitów Jarocina, przeszedł do
legendy polskiego rocka. Krzysiek śpiewał go do końca na wszystkich koncertach.
„Bufet” tłumaczył fenomen rzeszowskiego rocka lat osiemdziesiątych w ten
sposób: „W takim miejscu jak Rzeszów, w tamtym czasie, można było zostać albo
artystą albo alkoholikiem (ja zostałem jednym i drugim). A tak poważnie to myślę,
że w jednym czasie i miejscu spotkało się kilku młodych, nieskażonych ludzi i dlatego
mieliśmy tych kilka dobrych zespołów (1984, Wańka Wstańka, One Milion
Bulgarians, Aurora, RSC…)”2.
Potem znów były przerwy, wznowienia, kolejne zmiany składu, sporadyczne
koncerty, nagrania, wydane kasety. W 1999 zespół Wańka ponownie zawiesza działalność,
a część jego członków zakłada formację Virtual Analogue Music Production.
V.A.M.P. był projektem stricte produkcyjnym, a nazwę wymyślił „Mizerny”.
Zdarzyło się jednak tak (nie pierwszy i nie ostatni raz), że „Bufet” za plecami „Mizernego”
z projektu go usunął. Zanim to się stało, „Mizerny” zdążył z „Bufetem”,
Basią Mikulską, Pawłem Gawlikiem i Krzyśkiem Panasem nagrać materiał roboczo
zatytułowany Zbrodnia przeciw komercji, który miał być kolejną płytą Wańki
Wstańki. „Bufet” jednak odebrał przyjacielowi ten projekt i w podobnym składzie
nagrał mini album pt. Dark Boogie, który w tej wersji daleko odbiegał od gustów
i ambicji muzycznych „Mizernego”. Na płycie wystąpili: wokal – Basia Mikulska,
na basie – Paweł Gawlik, mający za sobą grę w KSU (był też realizatorem płyty)
oraz na gitarze – Robert Grubman, znany z Jesus Chrysler Suicide. Na Dark Boogie
znalazło się pięć kompozycji, w tym przeróbka słynnej piosenki Johna Lennona
Imagine. Po wydaniu płyty V.A.M.P. się rozpadł.
Niedługo potem do Wańki wraca Leszek „Laszlo” Dobrzański, perkusista.
Dołącza też Jacek „FAJA” Bartosiewicz basista, i w takim gronie zespół działa do
maja 2006 roku, kiedy to z powodu nagłego wyjazdu Jacka do Anglii, następuje
kolejna zmiana. „FAJĘ” zastępuje pierwsza w historii Wańki kobieta w składzie,
Basia „EKKE” vel „Babsi” Mikulska – bas i wokal, znana wcześniej w środowisku
muzycznym Rzeszowa z chórków i falstartu w V.A.M.P. Basia była pierwszą kobietą
w Wańce, nie licząc Justyny Steczkowskiej, bo ta druga, jako nieznana wówczas
wokalistka, zaśpiewała z nimi tylko gościnie. I tylko w jednej piosence pt. Wiosna
i dziewczyny na studyjnej płycie Popelina wydanej w roku 1993.
W czerwcu 2007 ukazuje się nowa płyta Rzeczniepospolita. W roku 2011
i 2012 „Bufet” z zespołem zaangażował się w pomoc i organizację słynnego cyklu
koncertów „Help Maciek” dla ciężko chorego przyjaciela, muzyka Macieja Miernika.
Już wtedy rolę basisty w Wańce pełnił Wojciech Dąbrowski, wcześniej gitarzysta
zespołów Gotham City, Paproszki oraz Sour Grapes. Charytatywna akcja „Help
Maciek” nie tylko zebrała imponującą sumę pieniędzy na skomplikowaną operację
Maćka w USA, ale też zintegrowała muzyczne środowisko rockowe z lat osiemdziesiątych,
dziewięćdziesiątych i nie tylko, Podkarpacia i nie tylko.
Piwo full to jedno. A drugie?
Czy „sex, drugs and rock’n’roll” mogą opisać ten stereotyp życia muzyka
w trasie koncertowej i między trasami? To byłoby zbyt proste. „Bufet” nie wpisywał
się w stereotyp. Na przykład nie interesowały go dragi. Może przypalił maryśkę ze
dwa, trzy razy w życiu, ale nie więcej.
Nie miał piór na głowie jak inni. Kiedy wszyscy rockmani na festiwalu w Jarocinie
nosili długie włosy, on szpanował krótkimi. Kiedy po latach muzycy ścinali
włosy (okresowo nawet na łyso), on zapuścił sobie długi warkoczyk przyprószony
siwizną. Wyglądał jak Chińczyk ze starej ryciny. Czasem rozplatał warkocz i na
koncertach rozpuszczał swoje długie, puszyste, falowane, szpakowate włosy.
Jednak posturą rzeszowski król życia, a nawet „Cysorz” życia, nie przypominał
ascetycznego Chińczyka. Był raczej podobny do króla Anglii, Henryka VIII
z XVI-wiecznego portretu Hansa Holbeina. Wtedy jeszcze władca mocno stał na
nogach, mimo tuszy. Kiedy już ważył sto czterdzieści kilogramów, na spotkaniach
publicznych nie mógł stać, więc tylko siedział. Na tronie lub na koniu.
W ostatnich latach „Bufet” również był widziany głównie w pozycji siedzącej.
Gdziekolwiek nie siadał, wyglądał jakby siedział na tronie. Nawet hoker, wysoki
stołek barowy, na którym specyficznie przysiadał, odciążając w ten sposób prawą
nogę owładniętą fantomowym bólem, w przyciemnionych światłach scenicznych,
sprawiał pod nim wrażenie niewidzialnego tronu. Król Krzysztof VIII, Król Bara
XIV, Cysorz Bufet I”.
Henryka VIII podsadzano na konia i ściągano z konia za pomocą specjalnej
wyciągarki. Podobnie było ze schodami. Ułomność fizyczna, niegdyś szczupłego
i wysportowanego młodzieńca, spowodowana monstrualnym przybieraniem na wadze,
na skutek złej diety i ukrytych chorób genetycznych, w tym może też cukrzycy,
oraz kłopoty z nogą nie przeszkadzały mu wciąż polować w lasach Richmond,
uczestniczyć w turniejach ani zasiadać do biesiad i narad, czy zdobywać kolejne
żony oraz podpisywać nakazy uwięzienia lub egzekucji tych poprzednich (z sześciu
ściął „tylko” dwie), zbroić armię i flotę wojenną, aby podczas inwazji na Francję
osobiście brać udział w oblężeniach i bitwach.
U Krzysztofa, podobnie jak u angielskiego monarchy, skłonności genetyczne
do tuszy oraz dieta, bogata w tłuszcze i węglowodany spowodowały poważne problemy
z nadwagą. Sprawiły to również napoje alkoholowe. I samo życie spożywane
na full. „Bufet” wypił swoje piwo bardzo mocne z wysokooktanową pianką jeszcze
przed czterdziestką.
Takiego piwa nie pił nawet król
Gul gul gul, gul gul gul
Leżajski full, gul gul3
Krzysztof Bara był pacyfistą, nie walczył i nie polował; sportem interesował
się głównie jako zapalony widz. Swego czasu był samozwańczym trenerem drużyny
FC Pogromcy – ALP4 – halowa piłka nożna, ale takim, który nie wybiega na boisko.
Sport to była jego wielka miłość, ale nie do tego stopnia, aby się spocić i fizycznie
zmęczyć.
Przez siedem lat miał psa rasy amstaf o imieniu Jagger, jak Mick Jagger.
Dostał go w prezencie od Rafała, swojego Soul Bro5, aby pies wymusił na swoim
właścicielu jakąś aktywność fizyczną. Suchy w owym czasie miał hodowlę psów
(czym się ten Rafał nie zajmował na różnych etapach swojego życia: burdelem,
pubem, hodowlą psów, sprzedażą pizzy we Władysławowie w sezonie letnim!).
Siostrzeniec Kn zaopiekował się Jaggerem, kiedy „Bufet” poszedł do paki.
Krzysztof nigdy nie miał żony ani dzieci. Zakochiwał się systematycznie
i romantycznie najczęściej w rudych dziewczynach. Jednej rudej oświadczył się,
ofiarowując pierścionek po babce. Wypatrzył ją paląc papierosa w oknie swojego
mieszkania na parterze przy Jałowego 11/4. Ruda Ela pracowała w sklepie mięsnym
vis-à-vis. Po krótkiej znajomości wprowadziła się do mieszkania „Bufeta”
i po oświadczynach zakupiła suknię ślubną. Ale on nie zaprowadził jej do ołtarza,
ani nawet do Urzędu Stanu Cywilnego, choć była największą miłością jego życia.
Kiedy się rozstali, zlikwidował tatuaż na lewym ramieniu przedstawiający serce,
w którego środku były dwa słowa „Ela + Boo”. W tym miejscu świecił mu potem
tatuaż z czarnym słońcem. A może to było zaćmienie słońca?
Kilka lat wcześniej, kiedy mieszkał jeszcze przy ulicy Turkienicza 28A
(zmienionej później na ulicę Księdza Jałowego), wpadła sąsiadka Magda, aby pożyczyć
miotłę. I choć była szatynką, zostali parą na dwa lata.
Żaden jego związek partnerski nie przetrwał próby czasu. „Bufet” miał
dobre serce, ostatnią koszulę by oddał, ale nie ostatnie słowo. W kilku fundamentalnych
sprawach nie uznawał kompromisów pod jednym dachem, choćby z najpiękniejszą
rudowłosą.
„Bufet” vel „Cysorz”, a nawet „Cycosz”, jak go nazywał Grześ P., nie lubił
deklaracji wobec kobiet. Kiedy na horyzoncie pojawiały się poważniejsze zobowiązania,
odchodził i załatwiał to bezkonfliktowo; nie zostawiał za sobą żadnego
smrodu, mówi siostrzeniec Kn. Do końca otoczony był pięknymi, młodymi dziewczynami.
Można to było zaobserwować w kuluarach koncertów rockowych i after
parties. „Cysorz to ma klawe życie”6, parafrazował znaną balladę.
W szpitalu, na morfinie, żartował z młodą pielęgniarką: „Nie jesteś ruda?
Jutro masz być ruda!” – Następnego dnia rano już nie żył.
Michał Drozd, artysta fotografik, wspomina, że w trakcie przedostatniej
sesji zdjęciowej, około roku przed śmiercią „Bufeta”, wydzwaniała do niego dziewczyna,
do której Krzysiek zwracał się per „Dziecko”. I choć odrzucał jej propozycje
spotkania, czuło się, że sam fakt istnienia zakochanej w nim młódki daje mu dużo
radości. Jego reakcje były ciepłe – mówi Michał. To nie były gesty schorowanego
gościa, choć „Bufet” miał wtedy wiele powodów do frustracji w związku z fatalnym
stanem zdrowia.
„Telefonistki” nie dawały mu spokoju od początku do końca jego kariery
rock’n’rollowej. Może to były wyłącznie fanki dobrego rocka, a może też kobiety
fascynujące się jego osobowością. Lub po prostu gustowały w tym typie. Facecie
z taką, a nie inną fizjonomią, energią, uwagą na świat. „Bufet” nie miał kompleksów,
wiedział, że jest pożądaną osobą w towarzystwie damskim, męskim i mieszanym.
Miał ogromną charyzmę i był niezwykle kontaktowy.
Był fanatykiem filmów. Na każde imieniny i urodziny dostawał od przyjaciół
kasety i CD z filmami lub muzyką. Po jego śmierci Kn wyniósł z ciasnego (30
m kw.) mieszkania „Bufeta” około półtora tysiąca oryginalnych kaset DVD i Bluray,
oraz dwieście pirackich. Zabrał też na pamiątkę dwie słynne laski „Bufeta”, tę
z trupią czaszką i tę z płomieniami Doktora House’a.
„Bufet” miał swoje ulubione książki. Na przykład Władcę much Goldinga,
Sto lat samotności Marqueza, dobrze napisane biografie. Znany był z erudycji
muzycznej. Często słuchał zespołu Rush, albumu Close to the Edge grupy YES,
Nine Inch Nails Davida Bowiego, Boba Dylana, gitarowej gry Stanleya Jordana,
jazzu na trąbce Tomasza Stańki. Namiętnie słuchał piosenek z musicalu Hair.
Słuchał wszystkiego, co dobre. Każdą prawie muzykę kochał. No, może tylko nie
przepadał za polskim hip-hopem i bluesem. Cenił takie polskie zespoły: Republikę,
Dezerter (przy okazji zawsze dodawał „wiadomo, Punk’s Not Dead”), Dżem,
Armię, Izrael, RSC.
Nade wszystko kochał Beatlesów. I niech prostota liryczna śpiewanych przez
niego piosenek nas nie zwiedzie, choćby „Leżajski full, gul gul”. Beatlesi śpiewali:
„Love, love me do”, co też, na pierwszy rzut oka i ucha, trudno nazwać liryką. I co
z tego?
Nie dopatrujmy się antyfeministycznego wydźwięku Pieśni o Marynie
co pierogów gotować nie umiała, jakby parodii przyśpiewki ludowej (jej motyw,
zasłyszany u swojej babci, przyniósł kiedyś na próbę zespołu Leszek „Laszlo” Dobrzański).
Krzysiek uwielbiał i szanował kobiety i emanował czułością wobec nich.
Cenił też polską ludowiznę, stąd wybór stylu muzycznego Wańki:
Maryna, gotuj pirogi
O mój Wojtku drogi
Kiedy ja nie umiem
A Wojtek za kija, Marynę pobija7.
Z najbliższymi przyjaciółmi organizował spotkania czwartkowe, wzorem
obiadów czwartkowych u króla Stasia na Zamku lub w Łazienkach w Warszawie.
Te przy ulicy Jałowego w Rzeszowie mogłyby się nazywać „wieczorki czwartkowe
u króla Boo” lub „czwartki u Cysorza”. Rafał i Adam Ch. zawsze byli obecni. Oglądali
razem mecze sportowe, pili alkohol (ostatnio „Bufet” pił najczęściej już tylko
rozcieńczone wino), rozmawiali, a przede wszystkim słuchali Krzyśka. A ten miał
dar udzielania dobrych rad i dar zarażania entuzjazmem. Często relacjonował nowo
obejrzany film w sposób tak frapujący, że potem oryginalny obraz w wersji kinowej
przegrywał w konkurencji z jego wizją roztoczoną wcześniej.
„Bufet” wiedział „wszystko”; wiedział nawet jak naprawić samochód, choć
nie był mechanikiem, nie miał prawa jazdy, a starego Passata kupił wyłącznie dlatego,
aby aktualna narzeczona, Aśka, podwoziła go tu lub tam. Przez około dwa
lata, kiedy byli parą, jeździli razem w Bieszczady: „Bufet”, Aśka i Ola, córeczka
Aśki. Nawet do rzeszowskiego Rynku „Bufet” był podwożony z Jałowego, choć to
kilka minut spacerkiem.
Po amputacji stopy podwożenie i dowożenie stało się już oczywiste i regularne.
Było stałym planem dnia wpisanym w grafiki różnych osób. Siostry
i siostrzeńcy na zmianę robili zakupy i podawali Krzyśkowi przez okno. Tak było
poręczniej, bo parter na Jałowego był niski. „Bufet” stale stał w oknie. Koledzy
muzycy podwozili go na próby, koncerty, nagrania, foto sesje i z powrotem. Rafał
czyli Suchy zabezpieczał resztę.
„Bufet” nie doczekał wydania jubileuszowej płyty Wańki Wstańki & The
Ludojades nagranej krótko przed swoją niespodziewaną śmiercią. Płyty stworzonej
z okazji trzydziestych rodzin zespołu pod koniec 2017 roku. Na szczęście Wańka
zagrała jubileuszowy koncert w rzeszowskim klubie „Pod Palmą” niecały rok wcześniej,
w dniu pięćdziesiątych pierwszych urodzin „Bufeta”. I ja tam byłam, miód
i wino piłam (a konkretnie wiśnióweczkę przyniesioną przez „Bufeta” w plastikowej
reklamówce). Oraz na dłuższą chwilę przysiadłam się do „Cysorza” siedzącego jak
na tronie. W dłoni dzierżył berło – laskę zwieńczoną złotą główką w kształcie czaszki.
To jedyny symbol vanitas – marności świata, demonstrowany przez wiecznego
kontestatora rzeczywistości. Przede wszystkim, jednak, człowieka afirmującym
życie jako takie.
Miał też drugą laskę, wygodniejszą w użyciu, z motywem płomieni jak
u Dr. House’a, swojej ulubionej postaci filmowej. Obie laski dostał od Rafała vel
„Suchego”, do którego zwracał się czasem per „Papa”.
Od „Suchego” też dostał dwa rowery stacjonarne. A trzeci od Pawła P.
Wcześniej Grześ P. pożyczył mu rower należący do teściowej. „Miał więc rowerów
w ciul”, aby na nich zdobywać szczyty własnej kondycji; maksymalną lub choćby
optymalną, na jaką mógł sobie pozwolić jego podupadły organizm w owym czasie.
Bywało, że przyjaciel sprawdzał czy Krzysiek jeździ. Ten zarzekał się, że jeździ, ho,
ho, ho, a jakże i of course, ale plecak Rafała oparty przypadkiem o siodełko roweru
okazywał się potem bardzo zakurzony.
Zespół Wańka Wstańka & the Ludojades poprosił Michała Drozda o zdjęcia
na jubileuszową płytę. Na fotosesji spotkali się na początku listopada 2017: Krzysiek
Bara „Bufet”, Piotr „Mizerny” Liszcz, Leszek „Laszlo” Dobrzański, Wojciech Dąbrowski
i Barbara „Babsi” Mikulska. Michał nie przypuszczał, że następnym razem
zobaczą się na cmentarzu, na pogrzebie „Bufeta”.
Ale trzy tygodnie wcześniej Michał zrobił muzykom cykl portretów. W stylu
„policyjno-dokumentalnym”. Jak do kartoteki kryminalnej – poprosił „Bufet”.
Michał zastosował proste oświetlenie lampą reporterską Metz.
Dopiero wtedy, na zdjęciu, okazało się, że „Bufet” marnie wygląda. Ma
ziemisty kolor skóry; nie jest rumiany jak na wcześniejszych fotach. I nawet nikomu
nie przyszło do głowy, że „Bufet” czuje się tak źle, jak wygląda. Może on sam nie
dopuszczał do siebie tej myśli. Na dodatek, okazało się później, że na najlepszym
ujęciu grupowym ma zamknięte oczy. I choć lampa błyskowa Metz jest błyskawiczna
i niezwykle wydajna, a aparat analogowy (żadna tam cyfrówka!) Rolleiflex to
firma przez duże F, „Bufet” mrugnął. Michał Drozd zobaczył to parę dni później
na skanie. W czasie sesji nie robili wielu powtórzeń, bo nie dało się jej przeciągać.
„Bufet” już wtedy nie czuł się najlepiej.
Jakoś mu te oczy otworzę – pocieszał wszystkich Michał. Umówili się na
kolejną foto akcję „w najbliższym czasie”. Nie zdążyli. I tak, na grupowej focie na
okładkę ostatniej wspólnej płyty Wańki wszystkie oczy są otwarte na obiektyw
Michała, czyli na świat, a „Bufet”, jakby profetycznie, ma oczy zamknięte. Można
pomyśleć, że to ustawka, naciąganie.
Muzycy rozważali więc wcześniejszy portret, ten sprzed roku. Na nim „Bufet”
z cygarem prezentuje się atrakcyjnie. Cygaro zastąpiło mu przyżyciową laseczkę
z trupią czaszką. Laska akurat była w naprawie. Zarówno trupia czaszka, jak i dym
z cygara to motywy vanitas, wpisujące się w toposy sztuki Michała Drozda.
„Bufet” nie palił już od dawna. Najpierw palił papierosy marki Golden
American, potem Spike. Wypalał ich dwie paczki dziennie. Po latach przerzucił
się na elektronika. Dla zdrowia. Palił go do końca. Po śmierci wujka, siostrzeniec
znalazł papierosa elektronicznego opróżniając szafkę przy jego szpitalnym łóżku.
Cygara Krzysiek nigdy wcześniej nawet nie próbował, więc to zaciąganie się przed
obiektywem wydało mu się nienaturalne. Lecz emploi fotograficzne Michała Drozda
stanowi człowiek i przedmiot. Jakiś atrybut być musi, więc zastąpił „Bufetowi”
czaszkę dymiącym cygarem i tak go uwiecznił. Kilka tygodni przed śmiercią,
„Bufet” dowiedział się, że za tę fotografię, pod tytułem Krzysztof Bara „Bufet”,
Michał Drozd otrzymał nagrodę „Srebrne Szkło” w Kategorii „Człowiek”, na XIII
Otwartych Mistrzostwach Fotograficznych Olsztyn 2017. Na wieść o tym, „Bufet”
cieszył się jak dziecko.
Członkowie Wańki zdecydowali w końcu, że na okładkę ostatniej płyty
w tym składzie zespołu wezmą nie tylko cykl indywidualnych portretów „do kartoteki
kryminalnej” na pierwszą stronę, „Bufeta” z cygarem w środku pudełka, ale
też wspólne zdjęcie na tył okładki, na którym „Bufet” ma zamknięte oczy. Tę wersję
podpowiedziało im samo życie, a nawet sama śmierć. „Mizerny” jest mistykiem
i jego wiara w transgresję musiała tu zadecydować o wyborze wizerunku.
Kilka miesięcy przed śmiercią „Bufet” bardzo cierpiał, nękany fizycznym
bólem. Nie dzwonił jednak nawet do Rafała ani do „Mizernego”, aby się poskarżyć.
Częste telefony do Piotrka Liszcza mogłyby wprowadzić ogólne przygnębienie w ich
światach muzycznych i rodzinnych, a sam „Mizerny” miał dość swoich traum, więc
ze szczerej przyjaźni i troski „Bufet” siedział cicho, aby nie pogorszyć sytuacji po
obu stronach światłowodów.
Półtora roku wcześniej, kiedy Piotr Liszcz vel „Mizerny” był w lepszym
stanie ducha, zanim zaczął zmagać się z chorobą swojej matki, „Bufet” nie siedział
cicho. To było wtedy, kiedy jego ukochany siostrzeniec wyskoczył z wysokości około
trzynaście i pół metra, z okna pokoju w rodzinnym mieszkaniu (który nie przypadkiem był kiedyś pokojem Krzyśka), z czwartej kondygnacji bloku na ulicy Księdza
Jałowego 28 A. Mówiono, że Kn targnął się na życie z powodu długów hazardowych
oraz z poczucia winy wobec żony, że nie potrafi zerwać z tym nałogiem. Preteksty
mało oryginalnie, ale tragedia olbrzymia, jak zawsze w takich okolicznościach. „Bufet”
wydzwaniał do „Mizernego”, swojego muzycznego przyjaciela, kilkadziesiąt
razy dziennie, jakby Piotrek był całodobową informacją szpitalną lub psychologiczną.
Wydzwaniał też do Rafała, kumpla spoza kręgów muzycznych. Krzysiek nigdy
nie pogodził się „z tym samobójstwem”, jak mi sam powiedział podczas pewnej
imprezy, po wernisażu wystawy „portretów rockowych” Waldka Lenkowskiego
w „Kulturalnej Piwnicy” na ulicy Reformackiej 4 w Rzeszowie.
Ulubiona piosenka Kn z repertuaru wujka to Rdza na żyletce:
Rdza na żyletce w wannie zakrzepła krew
Dziś chyba stanie się cud
Odeszła nocą zmieniła się w cień
Jutro zamieni się w lód
Siedzę tu sam właśnie zapada zmrok
Układam pętlę z krawata
[…]
Przede mną nic, nade mną niebo
A w środku koniec świata8
Dużo później dowiedziałam się, że Kn lecąc, spadł na zaparkowany samochód
Ford Fiesta, należący do sąsiadki pielęgniarki, przeżył i w końcu ma się dobrze,
mimo blaszanej płytki w głowie i gwoździ w lewej nodze. „Zmartwychwstały”,
uczestniczył nawet w pogrzebie swojego wujka, Krzysztofa Bary.
Jeszcze później usłyszałam z ust niedoszłego denata, że to był wypadek.
Rzeczywiście, Kn miał długi z powodu słabości do automatów, czyli maszyn
hazardowych i, rzeczywiście, żona miała dość i musiał opuścić ich wspólne zakredytowane
lokum, gdzie mieszkali z córeczką i, rzeczywiście, wrócił do mamy na
Jałowego 28A. Ale nie planował samobójstwa. Never ever! Chciał nie chciał, wrócił
do swojego dawnego pokoju, który kiedyś był pokojem „Bufeta”. Zaczął cierpieć na
bezsenność. Lekarz zalecił mu na noc jedną tabletką sedamu. Pigułka, łyk wody
i święto. Kn znów spał jak suseł.
Dzień przed wypadkiem „Bufet” wybrał się z siostrzeńcem do kina aby,
po raz nie wiem który, oglądać wspólnie historię Batmana, tym razem w nowej
odsłonie, pod tytułem Batman v Superman: Świt sprawiedliwości, ukochanego idola
ich obu. Kn ma nawet olbrzymiego Batmana wytatuowanego na piersi. To „Bufet”
zaraził chłopca fascynacją do amerykańskich filmów, anglosaskości w ogóle, oraz
do idei tatuażu; sam miał dwa tatuaże na przedramionach, na lewym krzyż i hasło
„In God We Trust”, na prawym – twarz Jezusa, a pod nim „Not Guilty”. Wybór ikonograficzny dziwił jego przyjaciół nieco, bo przecież „Bufet” nie dał się wcześniej
i później poznać jako osoba religijna.
Dzień, w którym miał się zdarzyć wypadek, a właściwie upadek, był bardzo
trudny dla Kn. Po rozmowie z żoną na temat częstości widywania się z dzieckiem,
Kn zażył trzydzieści tabletek sedamu i popił Johny Walkerem. 330 ml. Dobrze
pamięta te liczby i dzień 4 kwietnia 2016 roku. Nie pamięta jednak, dlaczego
wsiadł potem do samochodu i z Jałowego pojechał na najbliższą stację Shella przy
Krakowskiej, uszkodził dystrybutor paliwa, następnie Mercedesa 124, a potem
inny samochód na ulicy Króla Augusta. Nie wie, dlaczego, po tym wszystkim,
zabarykadował się w swoim pokoju. Jego mama nie dała rady otworzyć drzwi, bo
starodawna, 120 kilogramowa, szafa nie puszczała. Wezwany sąsiad, choć chucherko,
pchnął drzwi nieco, wcisnął się do środka, ale Kn przywitał go z nożem w ręku.
W międzyczasie kamera na stacji benzynowej namierzyła sprawcę burdy. Na widok
policjantów z drogówki w domu, uruchomił się u Kn instynkt samozachowawczy
ściganej zwierzyny, jak wiele lat wcześniej u „Bufeta” – dezertera, kiedy przyszła
po niego milicja wojskowa. Podobnie jak kiedyś jego wujek w tym samym mieszkaniu
przy Turkienicza 28A, Kn szantażował strażników prawa skokiem z okna na
Jałowego 28A. Policjanci nie zrezygnowali niestety z pacyfikacji Kn, jak kiedyś
milicjanci wycofali się, widząc „Bufeta” gotowego do skoku z balkonu. Zabrakło
im wyczucia lub szkolenia psychologicznego. Kn broniąc się, złamał policjantowi
nadgarstek. Psycholog powiedział później, że w takim stanie delikwent, na skutek
leku psychotropowego pomieszanego z alkoholem, mógł nawet skręcić komuś kark.
Racjonalność ludzka, pod wpływem takich środków, jest wyłączona. I pamięć jest
wyłączona. W białej gorączce Kn nie wiedział, co robi, ani kim jest. Powiedziano
mu później, co się stało i dlaczego skuty, bez butów, znalazł się na detoksie na dwójce,
czyli w szpitalu na Lwowskiej. Mimo że ten oddział jest zamknięty, Kn uciekł
bez problemu już po konsultacji psychiatrycznej. Nic nie pamiętał; miał jedynie
jakiś flashback w głowie, że ubrany w czerwoną bluzę idzie wzdłuż cmentarza
na Pobitnem. Kilka godzin później policja znów była na Jałowego 28A. I wtedy
wyskoczył. Tego też nie pamięta. Mama Kn, czyli siostra „Bufeta”, zadzwoniła do
brata mówiąc „Kn wyskoczył z okna”. Nic więcej.
Od tamtej pory koledzy nazywali Kn „Nielotem”. On sam używa teraz tego
przezwiska jako identyfikatora w swoim smartfonie. Rozmawiając z nim, miałam
nieodparte wrażenie, że jest dumny z wszelkich podobieństw do „Bufeta”. Nabrał
jednak dojrzałego dystansu. Na przykład do swojego lotu i niedoszłego lotu swojego
wujka.
Byłam w szoku. Myślałam, że Kn nie żyje. Dlaczego wtedy, kiedy „Bufet”
mi się zwierzał, sprawiał wrażenie pogrążonego w eschatologicznym nastroju? Może
zwątpił w swoją instynktowną, rodzinną czujność do tego stopnia, że ją pogrzebał.
Siostrzeniec spędził cztery i pół miesiąca w szpitalu i potem nadal żył pełnią życia,
ale ona, wujeczna czujność, umarła i już nie może na nią liczyć. „Bufet” był wręcz
zdruzgotany jej niefrasobliwym, nieodpowiedzialnym odejściem. Na dodatek zdrowie podpowiadało mu codziennie, że zbliża się jego własny koniec. Paradoksalnie,
o mały włos, przeżyłby swojego ukochanego siostrzeńca. Chłopca, którego dojrzewaniu
towarzyszył. Wychował go na filmach SF: Batmanie, Supermanie, Łowcach
androidów, Gwiezdnych wojnach, Odysei kosmicznej, Alienie i innych filmach Gigera.
Oraz na kultowych dramatach filmowych – Ojcu chrzestnym i Taksówkarzu.
Kn, wspomina, że wujek nawet psa szkolił na swoim kinie. Tyle razy Jagger
oglądał film Brave Heart, że z powodzeniem mógłby zastąpić Mela Gibsona,
powtarzał „Bufet”.
Siostrzeńca „Bufet” wychowywał także na muzyce rockowej, pozytywnie
odjechanych kolegach, rudych laskach, wódeczce, winie, luzie, śmiechu, szczęściu
i miłości. I nawet do burdelu wziął go do pracy, na drugiego barmana. Byli bardzo
blisko siebie od początku. Wypadek Kn uruchomił w nim własne odchodzenie.
Dlatego „Bufet” był w żałobie, bo wyobraził sobie swoją niepowetowaną stratę. Ten
ekspansywny facet z tubalnym głosem, o posturze tura, uosobienie siły, okazał się
doskonale podatny na zranienie. Półtora roku po upadku swojego Ikara, „Bufet”
zmarł. Kn był ostatnią bliską osobą przy jego szpitalnym madejowym łóżku. Wcześniej,
nacierał olejkiem nogę „Bufeta”, aby ulżyć mu w traumatycznym bólu. Dzień
przed niespodziewaną śmiercią, namaścił go po raz ostatni.
We wczesnej młodości, Krzysztof Bara zakładał często maskę chama. Taka
była moda wśród chłopców. Wizja metroseksualnych czy fluid gender, delikatnych,
zniewieściałych, facetów nawet nie rysowała się na polskim horyzoncie męskiej pop
kultury. Więc w latach osiemdziesiątych „Bufet”, na oko samiec alfa, uprawiał z powodzeniem
swoje chamstwo. Był wybuchowy, kłótliwy, a w tym bezpośredni, uczciwy
i niecyniczny. Walił prosto z mostu – wbijał szpilę prosto w serce. Do tego trzeba
być niezwykle inteligentnym emocjonalnie. „Bufet” był mistrzem. Umiał obrażać tak,
żeby nie obrazić. Obrażał na przykład, aby wymusić lub wynegocjować dobre rozwiązanie,
rozejm, zgodę między ludźmi. Składy muzyczne mieszały im się co i rusz
i trzeba było nad tym zapanować. Nowofalowcy z 1984 wchodzili, gościnnie i nie, do
składu punkowo-folkowej Wańki Wstańki i odwrotnie – z wersji zimnej fali wracali
do ludycznej przyśpiewki i z powrotem, jakby prosto z granicy polsko-ukraińskiej.
Wiem o bezpardonowym stylu „Bufeta” skądinąd. Sama, w ciągu kilkudziesięciu
lat naszej znajomości, nie doświadczyłam od niego niczego, co by przypominało
chamską zagrywkę, choćby w dalekim domyśle (czego nie mogę na przykład
powiedzieć o zagrywkach innego rzeszowskiego rockmana, Jacka Langa z Bułgarów).
Może teraz szkoda, bo dobro, podobnie jak piękno, nie jest dość dramatyczne,
nie dość spektakularne, dla literackiej postaci. „Bufet” był dobrym i życzliwym
człowiekiem z kontrowersyjną ekspresją jedynie w drobnomieszczańskim odczuciu.
Jego ogólna humanistyczna ocena wypada jednak znakomicie. Był też obdarzony
poczuciem humoru, autohumoru oraz czarnego humoru. Bez tego trudno mówić
o pełni humanizmu. Dorzucę tu przykład humoru purnonsensowego.
Zapamiętałam pewien koncert w klubie „Plus” z roku 1983, w miasteczku
akademickim Politechniki Rzeszowskiej, w której wtedy pracowałam. Przyszliśmy do „Plusa” z dwu i pół letnim synkiem. Szymuś był uzbrojony w hełm rodem
z Wojen gwiezdnych i najnowszy kaliber broni laserowej, które dostał w prezencie
od wujka z Phoenix w Arizonie. Od czasu do czasu zabijał niemrawo jednego przypadkowego
delikwenta w klubie. „Bufet” kręcił się przy muzykach. Może przy Totenman,
w którym grał jego kumpel „Bzyku”? W każdym razie, sprawiał wrażenie,
że jest jednym z członków jakiegoś zespołu stającego owego wieczoru w szranki
przeglądu. Przegląd w praktyce oznaczał ostrą konfrontację na miny i decybele.
„Bufet”, zaintrygowany niecodziennym dźwiękiem i światłem lasera, zawołał Szymonka
na scenę, kusząc zabawą w uderzanie pałeczkami w bębny. Poprosił go o dochowanie
pewnej męskiej tajemnicy do rozpoczęcia koncertu. Na znak uderzenia
pałeczką w talerz perkusji, rozkazał mu, aby rozprawił się z tłumem, co chłopczyk
uczynił bardzo skrupulatnie. Ze sceny, swoim karabinem laserowym skierowanym
na widownię, pokotem położył wszystkich młodych fanów i fanki rocka przybyłych
na przegląd muzyki rockowej. Było to około półtora roku po wprowadzeniu stanu
wojennego w Polsce.
Krzysiek Bara był kochanym dzieckiem rodziców i ukochanym młodszym
braciszkiem dwóch swoich sióstr, Basi i Adeli. Tacy wychodzą na ludzi. I, co by nie
powiedzieć, „Bufet” wyszedł na ludzi. Zdarzało się wiele razy, że mama Krzyśka
załamywała ręce nad nieodpowiedzialnym stylem życia młodzieńca, groziła wyrzuceniem
z domu. Po latach wzruszyła się widząc zdjęcie syna w Encyklopedii
polskiego rocka.
Najpierw jednak Krzysiek zadarł z prawem. Zdezerterował z wojska.
Wysłano za nim list gończy. Żandarmeria dorwała go bez problemu. Przyszło ich
dwóch, do domu na Turkienicza 28A, w biały dzień. Dwóch, trzecie piętro, to samo
mieszkanie numer 25, z którego dwadzieścia lat później wyskoczy z okna jego
siostrzeniec. Tylko wtedy inne okno i inny pokój wchodzą w grę; pokój jest z balkonem.
„Bufet” zawisł na barierce po zewnętrznej stronie. „Chodźcie tu i, kurwa,
bierzcie mnie”. Byli ostrożni, nie wyskoczył. Dostał dwa miesiące kompanii karnej.
Kombinował z samobójstwem: „siedemdziesiąt tabletek relanium i chuj! Nie zrobiło
to tam na nikim wrażenia”. Druga dezercja. Tym razem zrywka pociągiem do Warszawy.
W piżamie. Ktoś mu tylko skombinował prochowiec. Ukrywał się u słynnej
w owym czasie rockmanki Fiolki Najdenowicz. Tam wkrótce, dla odmiany nocna,
akcja milicyjna i „Bufet” znów w wojskowym pierdlu.
Na przepustce, pod Wiaduktem Śląskim w Rzeszowie, na ławce obok
swojego bloku przy Turkienicza 28A, podbił swoją stawkę i zażył sto dwadzieścia
tabletek relanium. Akcja zorganizowana, kolesie z podwórka pomagali. Kiedy już
był nieprzytomny, wkładali mu ostatnie tabletki do gardła i zalewali wodą. Potem
zadzwonili anonimowo na pogotowie i zwiali. Tak było w planie i tym razem dobrze
poszło. Trzy dni śpiączki. Lepiej otrzeć się o śmierć niż przeżyć obowiązkową
służbę wojskową w komunie. Talent do świrowania potrzebny jest w wojsku jak na
wojnie. Wojsko to fala, a fala to wojna. Z tego można nie wyjść cało. A sprawa jest
najwyższej wagi. Jeśli chłopak nie chce się opowiedzieć po stronie komunistycznego
reżimu, „musi spierdalać wszystkimi możliwymi sposobami”. Lepiej być martwym
lwem niż żywym psem, powtarzał „Bufet”. Aby jednak jakoś ocaleć trzeba kombinować
na granicy życia i śmierci. Próba samobója, świrlandia, klinika, zakład
psychiatryczny w Jarosławiu, w końcu żółte papiery i wolność. Hurra!
„Bufet” był pacyfistą i do końca brzydził się wojną i polską ostentacją cierpiętnictwa
i martyrologii wojennej. Po latach, na postach Facebooka można było
zaobserwować konsekwencję jego wyrazistego światopoglądu kiełkującego jeszcze
w socjalizmie, czemu dawał upust na scenie. Kn mówi, że „Bufet” nienawidził brunatnych.
Miał żal do muzycznego kolegi Kukiza że ten, zabawiając się w politykę,
zapalił zielone światło dla narodowców. Źle i szkodliwie się zabawił, powtarzał
„Bufet” ze smutkiem.
W 1987 roku, czterdzieści tysięcy ludzi na warszawskim stadionie X-lecia
śpiewało razem z „Bufetem” „Generale, nie boimy się tej wojny wcale”. Nie trzeba
dodawać, że piosenkę tę napisali z Mizernym „z okazji” stanu wojennego w Polsce,
którego generał Wojciech Jaruzelski był protagonistą. Czasem „Bufet” zmieniał
generała na admirała z powodów cenzuralnych. Na festiwalu w Jarocinie, na żądanie
cenzury, Krzysiek musiał utwór Generał odpowiednio zapowiedzieć:
„Bufet”: A teraz utwór, który znacie: Generał.
Widownia: Uuuu!
„Bufet”: Ale muszę wam powiedzieć, że bohaterem tego utworu nie jest, jak myślicie,
generał Jaruzelski, tylko generał Pinochet.
Widownia: Uuu! (gwizdy, okrzyki „Bufet, nie ściemniaj!”)
„Bufet”: Ale serio, to generał Pinochet!
Widownia: Jaruzelski!!!
„Bufet”: Pinochet!
Widownia: Jaruzelski!!!9
Kiedy wykonywał Generała, łamał mu się głos. Siostrzeniec też płakał za
każdym razem pod sceną, widząc łzy swojego wielkiego wujka. Po czasie, „Bufet”
wprowadził nowe entre: „Tej kurwie nigdy tego nie wybaczymy”.
Głęboko polityczne zainteresowania zaczęły nabierać rumieńców. „To, co
kiedyś było mocno rozrywkowe, zastąpi stare struktury państwowe. Zniesiony zostanie
urząd prezydenta, a na czele państwa postawimy dyrygenta” – śpiewał „Bufet”.
W końcu polityka go rozczarowała, ale do końca aktywnie dzielił się
tym rozczarowaniem ze swoimi znajomymi na Facebooku. Jakby sprawa nie była
zamknięta i jeszcze można było coś wskórać. Komunie daliśmy radę, to i innym
„dobrym zmianom” też damy, zdawał się mówić.
Jeszcze za młodu, w wojsku i w psychuszkach, zdrowie „Bufeta” przeszło
przez czyściec i już nigdy nie wróciło. Jego organizm jednak długo siedział cicho
i udzielał młodemu Krzyśkowi kredytu za kredytem. Długoterminowego kredytu
z odroczonym terminem spłaty.
Kiedy ludowa ojczyzna zwolniła go ze służby wojskowej na dobre, Krzysztof
pracował jako konserwator na Stadionie Resovii przy ulicy Wyspiańskiego, potem
u Wacka Skuby w gazecie „A–Z” jako palacz i równocześnie w wypożyczalni kaset
wideo obok, też u Wacka. Kiedy padło „A–Z”, „Bufet” był prezenterem w rzeszowskim,
studenckim Radio Centrum. Później zatrudnił się w barze „Tropical” na ulicy
Sportowej.
Po dłuższej przerwie podjął intratną pracę u Rafała, którego poznał w Night
Clubie na ulicy Sobieskiego i który okazał się jego bratnią duszą – Soul Bro. Od pierwszego
spotkania tak bardzo przypadli sobie do gustu, że Rafał, otwierając wkrótce
swój własny Night Club na ulicy Wyspiańskiego 18C, zatrudnił „Bufeta” w barze.
Nieoficjalnie, firma handlowo-usługowa Venus była agencją towarzyską. Oficjalnie
burdel nigdy nie nazywa się burdel, wiadomo. U Rafała, Ukrainki zatrudniały się
dobrowolnie, nie zabierano im paszportów i drzwi zawsze były otwarte. Praca u przyjaciela
była łatwa, lekka i przyjemna oraz dobrze płatna, a pory serwowania drinków
późne, a nawet tak późne, że bardzo wczesne. „Bufet”, król życia, a nawet „Cysorz”
życia, był bardzo zadowolony z obrotu swoich spraw zawodowych. Lubił miejsce swojej
pracy w otoczeniu ukochanych osób, przyjaciela Suchego i siostrzeńca Kn, którego
zaprotegował na drugiego barmana. Wydawało się, że „Bufet” resztę życia spędzi na
hokerze w Venus. Gdyby nie to, że ten przybytek zamknięto z hukiem, pracowałby
tam do emerytury. „Business is business, sorry Vinetou” i dwaj bracia bliźniacy, nazywani
w tym światku „Ruskimi” (plotkowano, że koledzy prokuratora), nasłali im
policję na kark. Zrobili to dwa razy; pierwszy raz w roku 2007. Zapuszkowano wtedy
cały wenusjański biznes pod zarzutem kolizji z prawem. Kilkunastoosobową grupę
przestępczą aresztowało 160 policjantów z Rzeszowa i okolic uzbrojonych w granaty
hukowe, młoty do wyważania drzwi i broń maszynową. Pokazówka się udała. Gdy
wchodzi CBŚ nie ma zmiłuj, biorą wszystkich, od sprzątaczki po szefa. W sumie,
na Podkarpaciu, zamknięto w podobnym czasie pięćdziesiąt dziewięć osób z burdelowego
półświatka. No i wtedy „Te Inne Night Cluby” (pro publico bono) mogły
rozkwitać w spokoju aż do roku 2016. Serwowało się tam drinki, panienki tańczyły
na rurze i nic więcej … Wszystko w granicy prawa. Cacy cacy. Pomyślałby kto …
Dziwne tylko, że po latach, ten sam prokurator, który awansował dzięki pokazowej
czystce zwanej „podkarpacka ośmiornica”, został aresztowany z podejrzeniem o łapówkarstwo
w całkiem innych sprawach – kwituje Rafał.
„Bufet” i Wańka Wstańka & the Ludojades byli wtedy w trakcie pracy nad
piątym albumem pod tytułem Rzeczniepospolita. Nagrania ukończyli trzy dni przed
pójściem Krzyśka do więzienia. Na okładkę płyty wybrali cykl obrazów anonimowej
męskiej twarzy jakby poobijanej, spuchniętej. Rzeczniepospolitą wydano 15
czerwca 2007 roku nakładem wydawnictwa Love Industry. Singlem promującym
album był remiks utworu Lato. Do piosenki nakręcono teledysk.. Zapowiadało się
wspaniale, ale niestety nagła nieobecność „Bufeta” zrujnowała zespołowi promocję
płyty, ponieważ w kontekście afery kryminalnej frontmena mowy być nie mogło
o koncertach wspierających wejście albumu na rynek.
W marcu 2007 „Bufet” trafił do aresztu śledczego do Kielc Piaski. Był tam
na statusie tzw. sankcji, a jako członek zorganizowanej grupy przestępczej był nawet
WWO czyli Więźniem Wzmożonej Obserwacji, bez praw regularnego więźnia. Nie
wiedziałam do tej pory, że można być więźniem bez praw więźnia.
Rafał czyli „Suchy” trafił do innej celi, aby nie mataczyli. Areszt śledczy
to koszmar – wieloosobowa cela z niewydzielonym kiblem, bez ciepłej wody, spacerniak
tylko jedną godzinę dziennie. Kto był na sankcji, wie co to znaczy. Ja nie
byłam, więc nie wiem, a jednak brnę dalej.
Lista zarzutów była długa. Łącznie z handlem bronią. Aby zdementować
oczywistą nieprawdę, strażnicy prawa potrzebowali czasu i wciąż przedłużali sankcję;
w sumie wyszło cztery miesiące odsiadki w makabrycznych warunkach. Na
końcu został im jeden zarzut: „czerpanie korzyści z nierządu i sutenerstwo”.
Sankcja to izolacja. Dla Krzyśka, kolorowego ptaka, artystycznej i intelektualnej
duszy, jednostki wrażliwej, ekstrawertywnej i z ogromną potrzebą kontaktów
społecznych, a także sybaryty i żarłoka, to mógł być koniec świata. „Bufet” przeżył
dzięki Rafałowi, swojemu aniołowi Rafaelowi który, choć też osadzony, z więzienia
zarządzał uruchamianiem pomocy dla swoich byłych pracowników Venus, a zwłaszcza
dla „Bufeta”, przyjaciela na dobre i złe. Paczki żywnościowe i serdeczne gesty
docierały za kraty non stop.
„Bufet” wyszedł za kaucją i nakazem dozoru policyjnego na trzy lata.
Zaraz wrócił do pracy u Rafała w Night Clubie „Venus”. W 2010 roku „Ruscy”
znów nasłali na nich policję.
„Bufet” tym razem trafił na siedem miesięcy do Załęża koło Rzeszowa. Tak
zwany twardy wyrok jest dużo bardziej cywilizowany niż sankcja. Osadzonemu
przysługują prawa więźnia, a w ramach tego, na przykład, widzenia z rodziną jeden
raz na tydzień. Siostrzeniec Kn odwiedzał go regularnie. „Na twardym” można
też korzystać z więziennego telefonu według uzgodnienia oraz brać prysznic raz
w tygodniu.
W Załężu „Bufet” dowiedział się, że ma cukrzycę. Zawdzięczał tę wiedzę
obowiązkowym badaniom lekarskim. Zmartwił się. Małym pocieszeniem była
wiadomość, że przysługuje mu specjalna dieta, a dzięki niej, na przykład, do obiadu
jedno jabłko dziennie. Ta diagnoza mogłaby być dla niego zbawienna, ale nie była.
Król życia nigdy nie poddaje się ograniczeniom ducha. A jego duch kochał jeść i pić.
I nieaktywność fizyczną.
W roku 2013 „Bufet” wrócił do Załęża ostatni raz, aby odsiedzieć na „twardym”
dwa miesiące, konkretnie siedemdziesiąt dni. Wymienił tę odsiadkę za karę
pieniężną w wysokości 7000 zł, której nie mógł zapłacić. Nie mógł, bo nie miał
takiej forsy.
Reżim żywieniowy, dieta i abstynencja nie były w jego rockowym stylu.
A tym bardziej punkowym. Bo „Bufet” romansował też z punkiem.
– Krzysiek lubił słuchać muzyki punk-rockowej i to szeroko pojętej, zarówno
zespołów stricte punk rockowych, jak i post-punkowych – mówi „Mizerny”.
Kumplował się z punkowcami, z „Siczką” z KSU, z muzykami z Kultu,
Dezertera czy TZN Xenny, choć punkiem nie był, wbrew temu, co napisała większość
gazet po jego śmierci, dodaje Piotrek „Mizerny”. Chociaż, zastanówmy się:
zamierzeniem punk rocka był powrót do rock’n’rollowych korzeni muzyki rockowej,
a to „Bufetowi” pasowało. Punk jest prosty, zarówno w warstwie muzycznej
jak i literackiej, i najczęściej rozumiany dosłownie. Był propozycją zerojedynkową
podobnie jak intuicyjny światopogląd młodego Krzyśka – dobro jest dobre, a zło jest
złe. Z wiekiem, każdy inteligentny człowiek zaczyna niuansować świat i na pewno
„Bufet” znalazł się po tej stronie mądrości. W sercu jednak pozostał punkiem.
Punk rock powstał jako opozycja w stosunku do zespołów poprzedniej epoki
grających hard rocka, rocka progresywnego czy psychodelicznego. „Bufet” lubił i słuchał
hard rocka, ale był w tym sensie punkowcem, że opowiadał się przeciw przerostowi
formy nad treścią. Miał wiele okazji i pokus, choćby od disco-polowców, ale nie poszedł
w komercję, nie dał ciała i nie zrezygnował dla kasy ze swoich ideałów muzycznych.
Nigdy też nie był obojętny na sytuację społeczno-polityczną, a to właśnie,
w czasie jego młodości, napędziło w Anglii powstanie i rozwój punka. Krótko
potem również w Polsce.
„Bufet” nie zagrał już ze swoją kapelą na Punk Fest Bałtów 2018.
Przerostem formy na treścią nie grzeszy na pewno ludyczna fraza: „Maryna
gotuj pirogi”, jeden z hitów Wańki. Przypadkiem nie był to dla „Bufeta” pusty szlagwort.
Pasjami zajadał się pierogami ruskimi, zwłaszcza w mistrzowskim wykonaniu
swojej mamy Uli. W więzieniu cierpiał z powodu bezpierogowych piątków.
Najbliżsi przyjaciele obstawiali, gdzie „Bufet” teraz bywa po śmierci. Ktoś
powiedział, że może na ławeczce u Davida Bowiego. Ktoś inny, że raczej na pierogach
u mamy. Po minucie milczenia, nikt nie miał wątpliwości, że ta druga wersja
jest bliższa kosmicznej prawdy.
Ostatnia pełnoetatowa praca „Bufeta” to posada barmana w „Hard Rock
Pub” w Rynku Rzeszowa, u przyjaciela Rafała czyli „Suchego”, czyli „Papy”, który
stracił Night Club „Venus”, też wyszedł z pierdla i przez dwa lata trzymał się w biznesie,
aż do zamknięcia pubu z powodu nierentowności.
Nieleczona cukrzyca skończyła się amputacją najpierw dużego palca i części
kości śródstopia prawej stopy, a pół roku później została „Bufetowi” w tym miejscu
tylko pięta. Ale to nie był jeszcze zjazd do bazy. Liczył na dożywotnią rentę. Jednak
co roku musiał stawać przed komisją lekarską i udowadniać, że jego sytuacja
zdrowotna się nie poprawia i że mu się renta należy. „Co oni, kurwa, myślą, że mi
ta noga odrośnie?”, irytował się „Bufet”. Jednak nie mógł i nie musiał już ciężko
pracować. W zasadzie nigdy nie harował dla zarobku.
Nadal śpiewał, nagrywał, koncertował, a nawet dorabiał sobie jako menedżer
do spraw organizowania koncertów w klubie „Pod Palmą”. Załatwiła mu tę fuchę
Kaśka Nierojewska-Pałys.
Po serii koncertów „Help Maciek”, Kaśka miała coraz lepsze kontakty
muzyczne. A serce zawsze miała dobre. Zresztą dla „Bufeta” wszyscy mieli serce.
Bo on miał serce do wszystkiego i wszystkich. I do muzyki miał. Na przykład do
Rollingstonsów i Beatelsów. Pod koniec, do Beatelsów zwłaszcza. Powtarzał wiele
razy, że na swoim pogrzebie życzy sobie aby towarzyszyła mu piosenka zespołu
The Beatles A Day in the Life. Przyjaciele i siostrzeńcy zapamiętali i załatwili mu
to. Na cmentarzu na Wilkowyi zamiast wymownej ciszy, jak to sobie zaplanowały
siostry Krzyśka i co jest w tradycji polskich pogrzebów, dokładnie w momencie
zakończenia ceremoniału religijnego, wystrzeliła w górę głośna muzyka rockowa.
Tego nie było w scenariuszu. Przypadkowe riffy czegoś ostrego z ostatniej płyty
Wańki zabłąkały się na pendrivie. Podobno nie ma przypadków. Chwilę potem wybrzmiał
obiecany „Bufetowi” przed śmiercią Dzień z życia napisany przez Lennona
i McCartneya dokładnie pięćdziesiąt lat wcześniej:
[…] Obudziłem się i wstałem
Uczesałem, na dół sus
Kubek kawy, sprawdzam czas
I spóźniony jestem, wiem.
W biegu płaszcz i czapkę chwytam
Już autobus, w górę sus
Zapaliłem, ktoś coś mówił
I wtedy wszedłem do snu […]10
Sam śpiewał rocka w stylu, jak to określał, „punk-rockowo ludycznym”.
Wańka Wstańka & The Ludojades to zespół o charakterze folkowym. Melodia
szybko wpadająca w ucho i stylistyka rubasznych tekstów, szczery, skromny i bezpośredni
do bólu przekaz, pozorna wesołkowatość; żywa i niewymuszona interakcja
z publicznością w kontraście do obowiązującej rewolucyjnej powagi muzycznej
sceny alternatywnej lat osiemdziesiątych To wreszcie fenomen „Bufeta” – rockandrollowca
z krwi i kości. Bez tego powiewu świeżości, jego ekspresji, siły wyrazu,
nie byłoby Wańki. Tę formację wymyślił dla niego „Mizerny” – od początku autor
i filar zespołu. I ludzie to kupili.
Wcześniej stworzyli razem 1984, który był prekursorem nowej fali. Zaczynali,
jak prawie wszyscy na Podkarpaciu, kulawo muzycznie. „Bufet” był oczywiście
wokalistą i frontmenem. Mizerny całą resztą. Po paru latach, Krzysiek vel „Bufet„
rozstał się z zespołem 1984. Nigdy nie rozstał się z Mizernym. Piotr trwa przy legendzie
coraz świetniejszego 1984. Sfinalizował ostatnią z „Bufetem” płytę Wańki,
dedykując ją „pamięci przyjaciela i wokalisty Krzysztofa „Bufeta” Bary”. Płytę bez
tytułu. Jeszcze nie wie, co ma w życiu począć bez niego.
Kiedy razem wpadli na pomysł pierwszego zespołu był rok 1984. Słuchali
wtedy szóstego albumu zespołu Van Halen pod tytułem 1984. Postanowili wziąć sobie
ten tytuł do nazwy grupy zimnofalowej, którą założyli 10 stycznia 1985 roku. Pół
roku później, zaintrygowani zbieżnością nazwy, w MOK-u na ulicy Kochanowskiego
w Rzeszowie, gdzie wtedy mieli próby muzyczne, przypadkiem i nie, obejrzeli film
pod tytułem 1984 w reżyserii Radfforda. Odnaleźli się w tym klimacie. Książka
Orwella Rok 1984, zdobyta później, jeszcze bardziej utwierdziła ich w adekwatności
wyboru nazwy i światopoglądu. Uwiarygodniała ich kontestację komuny.
À propos pamiętnych dla nich seansów kinowych: kilka lat wcześniej, tuż po
osiągnięciu pełnoletniości, „Mizerny” i „Bufet” wybrali się do rzeszowskiego kina
WDK na ulicy Okrzei. Zabrali ze sobą butelkę wina arbuzowego, które upędziła
babcia „Mizernego” z wielkim kunsztem smakowym. Niby wino, a piło się jak niewinny
kompot. Nawet nie zauważyli, kiedy zasnęli snem sprawiedliwego, a nawet
niewinnego. Gdy się obudzili, na ekranie leciały napisy. Nie mieli pewności, czy to
początek filmu, czy już napisy końcowe.
„Wino arbuzowe” to świetny tytuł na film. Jak Wino truskawkowe w reżyserii
Roberta Jabłońskiego według prozy Andrzeja Stasiuka. Tylko, że truskawki
brzmią swojsko, a arbuz jest nieco egzotyczny w kontekście lat osiemdziesiątych
Skąd, u licha, babcia Piotra Liszcza dorwała arbuzy w czasach kryzysu?
Zanim się wszystko zaczęło, to wino arbuzowe musiało smakować Krzyśkowi,
jak życie, swojskie i egzotyczne zarazem.
Krystyna Lenkowska
1 Ballada, Wańka Wstańka & The Ludojades.
2 http:// www.jarocin-festiwal.com /wywiady/bufet.html.
3 Fragmenty utworu Leżajski full.
4 Amatorskie Ligi Podkarpacia.
5 Soul Brother, ang. bratnia dusza.
6 Tadeusz Chyła, Ballada o cysorzu.
7 Fragment Pieśni o Marynie co pierogów gotować nie umiała, Wańka Wstańka & the Ludojades,
8 Z albumu Popelina.
9 Tygodnik „Wprost” 2006, nr 43.
10 John Lennon i Paul McCartney, A Day in the Life. Finałowy utwór albumu Sgt. Pepper’s Lonely Hearts Club Band zespołu The Beatles z 1967 roku. Przekład K.L.
|