FRAZA nr 1 -2 (95 - 96) 2017
ŻAR NOWEJ ERY
Nie wiem dlaczego akurat tego dnia moja furtka była otwarta. Ktoś przez nieuwagę jej nie zamknął. Tak więc, czarna sylwetka musiała wejść do ogrodu przez furtkę. Banalnie i niepostrzeżenie. Zauważyłam ją wynosząc owoce na taras. Byliśmy już po gorącym daniu. Zimne przekąski wciąż stały na stole. Taki zwyczaj, że przed deserem się ich nie zabiera.
Postać wyłoniła się z buszu mroku, wskoczyła na podest tarasu i podeszła, o zgrozo, do mnie. W ułamku sekundy rozpoznałam w niej znajomą twarz mężczyzny. HA pocałował mnie w rękę i wręczył różę z fioletowo-żółtą kokardą.
Nie było specjalnej okazji do świętowania. Może to było jedno z tych kilku spotkań w roku, kiedy celebruje się przyjazd Dawida do rodzinnego miasta. W końcu to zaszczyt mieć takiego celebrytę pod dachem. Pal licho celebrytę! Dawid jest wybitnym saksofonistą jazzowym i robi karierę na świecie.
W sumie zaprosiłam 13 osób, w sam raz aby się nie przekrzykiwać. Ale HA nie był brany pod uwagę. Po pierwsze, od lat tu nie mieszka. Po drugie, nigdy nie dawał pretekstu do wzajemności, bo nie słyszało się jeszcze, aby kogoś do siebie zaprosił. Nawet Dawida, który jest jego przyrodnim bratem.
Mówią, że z HA nie utrzymuje się towarzyskich kontaktów. Podobno on sam daje ludziom do zrozumienia że, według niego, imprezy nie mają nic wspólnego z przyjaźnią, więc są bez sensu. Niby tego nie mówi, ale się wie, że on gardzi. I oszczędza na wszystkim, na czarną godzinę.
Gardzi nie tylko serdecznymi relacjami, w które nie wierzy, gardzi też paroma ludźmi, co od czasu do czasu wychodzi i ludzie zaczytają o tym plotkować. „Paru” brzmi niewinnie, ale mając na uwadze fakt, że podobno w ogóle ma parunastu znajomych (in total), słowo „parę” wydaje się dość radykalne w tym kontekście. Zdarza się, że szasta nienawiścią, mówią. Czyli ją trwoni, marnuje, wyjaśniam sobie. Czyli jest szansa, że ona całkiem zmarnowana kiedyś zniknie. Lub zakiełkuje czymś doskonale przeciwnym, afirmuję naiwnie, dyletancko i rozrzutnie. A niech tam!
Jego nieoczekiwane pojawienie się na mojej imprezie to szok. Mieszka w końcu 300 kilometrów stąd (przed otwarciem autostrady to było 350), skąd wyjechał wcześnie do liceum plastycznego w większym mieście i potem, zanim wrócił do kraju, trafił do Wiednia, do słynnej akademii sztuk pięknych. Wyjechał w poszukiwaniu sławy lub zapomnienia, ironizował ktoś z jego rodziny. Do dziś nie wiem, co stoi za tą alternatywną przenośnią.
Udałam miłe zaskoczenie i zapytałam HA czy zje coś gorącego. A on na to, nie przeszkadzaj sobie i wyciągnął papierosa. Nie zapytał czy może zapalić. Miał też swoją zapalniczkę. Przyniosłam popielniczkę i dodatkowy talerzyk na owoce.
Postanowiłam zadać mu kilka neutralnych pytań. Jednak nie wiedziałam od czego zacząć, żeby nie powiedzieć nic głupiego. Mogłam zapytać o jego obrazy, wystawy. Ktoś mówił, że po serii niepowodzeń przerzucił się na sztukę performatywną. Nie miałam o tym niebieskiego pojęcia i nie chciałam ryzykować.
Nie było też wiadome, czy kobieta z którą HA mieszka jest jego żoną i czy prawie dorosła córka to ich wspólne dziecko. I czy ta kobieta w jego domu to wciąż ta sama, czy już inna. Raz opowiadano o bujnej brunetce, innym razem o cherlawej blondynce. Ktoś podobno widział go w centrum Berlina z dwiema kobietami, ale nie wiadomo, czy to były te, o których myślano, że to żona i córka, czy jakieś przypadkowe.
Odłożyłam więc kurtuazyjne pytania na później. Może HA sam się rozkręci, co z resztą byłoby dziwne, bo w kwestii zwierzeń podobno nigdy się nie rozkręca ani nie rozpala.
Na szczęście ktoś do niego podszedł i podał mu rękę. Kątem oka zobaczyłam, że to był Dawid. Jak miło! Czyli nie mają żadnych animozji wobec siebie i fakt, że się rodzinnie nie widują, jak wieść niesie, nie ma nic wspólnego z wzajemną niechęcią.
Skąd HA wiedział, że u mnie jest impreza? Jeśli się dowiedział na mieście, to z pewnością dotarło do niego, że spotka tu Dawida. Poza Dawidem, no i mną oczywiście, nie zna chyba nikogo z obecnych, bo od dawna tu nie mieszka. Jednak, o dziwo, nie wygląda na zakłopotanego. Już łypie na rudą Sarę. Na płomiennie rudą Sarę o egzotycznych rysach, mówiącą z obcym akcentem? Zdziwiłam się, bo ktoś mówił kiedyś, że HA demonstracyjnie lekceważy obcych.
Mój nieśmiały przyjaciel z młodości, w dorosłym życiu, nie ma problemów z poznawaniem niektórych kobiet. Poznaje je w mig. Nie musi nic mówić, same się zakręcą. Wystarczy, że usiądzie w swojej niedbałej pozie i patrzy na jakąś znacząco tymi swoimi oczami. Granat amoroso. Kiedy zawiązuje się tak zwana konwersacja, nawet taka jedna z drugą nie czuje, że to ona cały czas nawija, a on prawie milczy. Jakieś wymrukiwane elipsy, równoważniki zdań, przygryzanie wargi, wydmuchiwanie papierosowego dymka w kształcie dziurki. Jaki on intersujący! A nawet interesssujący. Sss!
Nie mogłam nigdy ocenić obiektywnie, czy i ja byłam kandydatką na te sidła. Znaliśmy się z HA od dziecka. Wciąż był dla mnie skromnym i cichym kolegą z podwórka. Takiego go lubiłam. A może nawet więcej. Kiedyś jego daleka krewna (chyba stryjeczna ciotka) powiedziała mi, że złamałam mu serce i od tamtej pory on stał się dziwny i taki dziwny wyjechał. Wiedziałam o jego artystycznych marzeniach, ale nic nie wiedziałam o sercu, bo HA o tym nie wspomniał. Nawet tego nie usiłował jakoś pokazać. Więc to chyba bujda.
Słyszałam potem wiele razy, że HA jest paradoksalnym bawidamkiem. Przypadkowe, nieliczne spotkania w jego towarzystwie, zdawały się potwierdzać te opinie kobiet różnej maści. Jego natura osobliwego kobieciarza, jakiej nie poznałam zawczasu, podrywania na zmysłowe triki wobec coraz to innej kobiety, mierziła mnie, ale na szczęście, nie bywaliśmy często w tych samych kręgach.
Po kilku godzinach zapomniałam, że jako gospodyni powinnam porozmawiać z HA. Choćby o pogodzie. Z każdym swoim gościem pogadałam o tym czy owym dość naturalnie. Z HA chyba wystarczało mi to, że czas, te kilka godzin, zatarły już ślad po zaskoczeniu i nienaturalności jego przybycia z ciemności. A on sam wyglądał jakby się czuł niczym u siebie w domu.
Generalnie nie przepadam za spotkaniami, które sama urządzam. Wolę bywać u innych. U siebie nie jestem rozluźniona tak, jakbym chciała. Tej nocy jednak było inaczej. Obecność HA w jakiś magiczny sposób nadała sens moim wysiłkom. Nie potrafiłam tego wytłumaczyć.
Zawsze powtarzam sobie, że skoro się bywa na przyjęciach, chciał nie chciał, trzeba odwzajemniać proszone kolacje, grille, spotkania z muzyką i winem. Jednak obowiązek, który najpierw wydaje się dokuczliwy, pod koniec imprezy staje się nawet przyjemnością. I zawsze wychodzi na to, że warto było. I cieszę się z tego wysiłku jaki podjęłam. Podjęłam bez większego ryzyka, można by przypuszczać. A jednak myliłam się. Ryzyko towarzyskie czyha zawsze i wszędzie. Może nawet obalić system.
Nagle uderzyła mnie cisza. Nie zupełna cisza, bo cicha boska muzyka z magnetofonu (chyba to była Cesária Évora) wciąż dochodziła do moich uszu. Umilkły jednak wszystkie głosy gości, tak rozbawione do tej pory; soprany szczebioczące o ciuchach, urlopach, dzieciach, okazjach sklepowych. Barytony o wynikach meczu piłkarskiego, o biurach nieruchomości, kredytach bankowych. Basy o polityce.
Po chwili, nawet biały głos czarnej Cesárii ucichł nagle lub wraz z ostatnią piosenką na dysku.
Spojrzałam na taras od strony salonu. Był rozjaśniony jakby noc cofnęła się w pomarańczowy dzień na innej szerokości geograficznej. I światło tego sztucznego dnia było filmowe. Raczej teatralne.
Zobaczyłam, że płonie mój stół, a konkretnie obrus i papierowe serwetki. Ekspresja doskonała, więc może dlatego, w zauroczeniu, nikt się nie rusza i nikt nic nie mówi, nie krzyczy, nie działa. Wydawało mi się, że ogłuchłam. Nastała idealna cisza.
Chciałam pobiec w ten obraz, ale mogłam zaledwie iść wolno. Nie wiem co pchało i równocześnie odpychało mnie bardziej, zew piękna czy zew ratunku. Czułam przeciąganie wewnętrznej liny. Kiedy wreszcie pokonałam z trudem kilkanaście kroków, zobaczyłam z bliska, że na środku stołu dogasa gazeta. Domyśliłam się, że to od niej zaczął się pożar. Owoce wyglądały jak ekskluzywne płonące danie podane na tacy w restauracji silver service. Nad nimi pomarańczowo-czerwona róża z fioletowo-żółtą kokardą, nietknięta śmiercią. Żywa natura morta.
Moi goście stali wokół milczący, zastygli w ostatniej pozie rytuału przed nieodgadnionym początkiem jakiejś nowej ery. Tylko HA siedział w zrelaksowanej pozie i palił papierosa. Miał taką minę - ambiwalentnie podnieconą twarz - jakby wciąż podrywał Sarę, której teraz światło podpalało rude włosy i wystraszone brązowe oczy.
W końcu ktoś chlusnął wodą na stół. Może to byłam ja. Dawid patrzył zaklęty na brata i wydało mi się, że pot lub łzy spływają mu po rozpalonej twarzy. A HA wstał nagle i powiedział: żegnam wszystkich miłośników tej byłej gazety w byłym ustroju i odszedł. Tak po prostu. Furtka wciąż była niedomknięta.
*
Kiedy zmienił się rząd, wielu z moich przyjaciół i znajomych wyjechało z kraju. Wyjechali głównie ci, których było na to stać. W najlepszej sytuacji był Dawid, mogłoby się wydawać. Nie musiał nigdzie wyjeżdżać, bo od lat mieszkał daleko.
Pewnej nocy, nieoczekiwanie, przyśnił mi się HA. Przypomniałam sobie ten płonący collage, raczej happening, w moim ogrodzie i dopiero wtedy zaczęłam rozumieć, co się stało. Przesadzam, nie tyle rozumieć, co zastanawiać się rozumnie, bo do rozumienia daleko nam tutaj oraz w krajach ościennych, które owego lata zapłonęły niedługo potem.
I kto by pomyślał, taki nieśmiały, małomówny kiepski artysta z wąsikiem à la Salvador Dalí, lub coś w tym stylu, w którym podkochiwały się wszystkie idiotki? I ja chyba też.
Krystyna Lenkowska
|